2019-09-30

„Akan. Powieść o Bronisławie Piłsudskim” Paweł Goźliński


Wydawca: Agora

Data wydania: 2 października 2019

Liczba stron: 660

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: Samotność i wykorzenienie

Blisko dekadę temu z dużą uwagą czytałem „Jula”, którego inteligentna prowokacyjność pozostała ze mną do dzisiaj. Ale pamiętam, że zakodowałem sobie wtedy, iż Paweł Goźliński to pewna specyficzna jakość pisarska – człowiek potrafiący we współczesnej literaturze zakotwiczyć i ożywić pewien narodowy zestaw instrumentów opowiadania o świecie, który nie będzie archaiczny, wciąż na nowo rezonując i wydobywając formalnie to, co nadal ważne, w sposób może nie nowatorski, ale nowoczesny. Autor „Jula” nie chciał być w sposób bezpośredni korespondentem między współczesnością a romantycznymi mitami. Zagrał konwencją kryminału, ale wydobył z mesjanizmu to, co ponadczasowe. Z wielkim zainteresowaniem zatem sięgnąłem po „Akana” – opowieść o bracie Józefa Piłsudskiego, który zmuszony został do dalekiej emigracji, skąd mentalnie nigdy nie powrócił. „Akan” portretuje kolejną po „Julu” epokę, choć sięga aż do czasów drugiej wojny światowej. Nawiązuje do niej zarówno w formie powieści dojrzałego realizmu z uzupełnieniem o narracje bliskie pozytywistycznej (i jeszcze romantycznej) literaturze, jak i w konstruowaniu wizerunku głównego bohatera, tak sugestywnie przedstawionego, że odnosi się wrażenie, jakby autor go poznał. A Bronisław Piłsudski z całą swoją fascynującą historią życia jest tu przede wszystkim kimś, dzięki komu Paweł Goźliński opowiada o antropologicznych fascynacjach, ontologicznej samotności człowieka i o idei wierności sobie, ale przede wszystkim o tym, że potrzebujemy zakorzenienia, funkcjonowania w pewnej strukturze społecznej. Że zbyt pewnie i zbyt nonszalancko potrafimy mówić o tym, skąd się wydobyliśmy i co nas ukształtowało.

Dlatego mimo wielowątkowości, a także interesującej polifoniczności tej opowieści (zwraca uwagę zwłaszcza narrator podążający śladami bohatera, ze swym wstydem i winą pragnący sprowadzić go z powrotem do świata, który się go wyrzekł), skupiłem się głównie na kwestii odrzucenia i przynależności. Piłsudski, pieszczotliwie i konsekwentnie nazywany Bronisiem, staje się w tej historii człowiekiem, któremu najpierw odebrano poczucie bycia częścią jakiejś wspólnoty, potem uzmysłowiono, że odnalazł je w nie tej wspólnocie, co trzeba, a ostatecznie pozbawiono człowieczeństwa w wymiarze plemiennym i egzystencjalnym. Dlatego to powieść o niewyobrażalnym cierpieniu oraz doświadczeniu wyobcowania. Myślę, że bardzo silnie działająca na autora, bo dokonał rzeczy niezwykłej – nie tyle ożywił i zbliżył nas do człowieka znajdującego bliskość w innym rejonie świata i z innymi kulturowo ludźmi, ile przede wszystkim dał nam poznać, jak silne dylematy rozrywały serce kogoś, kto w miejscu przez wielu określanym jako piekielne odnalazł prawdopodobnie każdy rodzaj potrzebnej mu bliskości i przywiązania, z których istnienia nie zdawał sobie sprawy w swym codziennym, tak zwanym cywilizowanym życiu w sercu Europy przełomu wieków.

Bronisław Piłsudski z XIX wieku nie jest już tym, który wraca z zesłania i mierzy się z trudnościami adaptacyjnymi w Europie XX wieku. Jego brat wybiera drogę, która po latach specyficznej formy życia na Sachalinie jest dla Bronisława niezrozumiała i daleka mu. A przecież wcześniej dzielili pasje i ideały. Razem chcieli zmieniać świat. Dać odpór carskiemu zniewoleniu. Chcieli wolności, którą definiowali podobnie. Paweł Goźliński opowiada o tym, jak ludzka wolność – ta prawdziwa, egzystencjalna, w pełni zrozumiana i przeżyta – wydobywa się z miejsca udręki, z przestrzeni zesłania przepełnionego niewolą. Dlatego „Akan” tak fascynuje jako psychologiczna wiwisekcja tego, w jaki sposób obcość staje się oswojona i bliska. Dlatego też Goźliński – w moim odczuciu – napisał mądrą i przejmującą rozprawę z figurą Obcego, jego konotacjami i niejednoznacznym odbiorem. To też książka opowiadająca o konfrontacji języków jako narzędzi opisu i definiowania świata. Nomenklatura okresu walki z carskim reżimem staje się opresją w tym znaczeniu, że słowo może skazać, może też zabić, jest niebezpieczne i bezkompromisowe. Na dalekim Sachalinie bohater doświadcza zarówno łagodności, jak i pewnego rodzaju czystości słowa. Dialog z autochtonami nie jest dialogiem pojęć przepełnionych ideologią, demagogią czy propagandą. Tam słowo staje się precyzyjne, ważne i nie krzywdzi. Z lingwistycznej konfrontacji wyłania się nie tylko ciekawość, ale i taka forma międzyludzkiego przywiązania, której bohater nie był w stanie odnaleźć w świecie, z którego został wyrwany. I osadzony w obcej przestrzeni, która szybko przestaje być obca.

„Akan” to fascynująca opowieść o tym, czym może być antropologiczna ciekawość – Goźliński pisze o przełamywaniu granic i fascynacji tym, co te granice tworzy. W relacjach międzyludzkich opartych na bliskości kultury i obyczajów. Bronisław Piłsudski nie jest tu badaczem innych społeczności, dalekich od tak zwanego cywilizowanego świata. Staje się – w niezwykły sposób – integralną częścią tej społeczności. Dla niego Ajnowie to wybawienie i przekleństwo jednocześnie. Goźliński opowiada o świecie ludzi ze specyficzną kulturą oraz trybem życia, do którego wdziera się bezkompromisowość konfliktu wojennego. Ale także pokazuje, czym Ajnowie do siebie przywiązują. Dlatego „Akan” to książka o antropologicznej i egzystencjalnej pokorze wobec drugiego człowieka. I w takim rozumieniu odbierałem ją od początku do końca. Jednak ta pokaźna historia to epicki rozmach mówienia nie tylko o tych kwestiach. „Akan” jest też intrygującą opowieścią o postawach, dylematach, problemach oraz wątpliwościach pozytywistycznych i młodopolskich bohaterów literackich. Ale jest w tej powieści także dużo romantyzmu. Romantyczne jest pojmowanie miłości, która ocala i niszczy, jak również obowiązków wobec państwa i rodziny.

Bo przecież w tej historii bardzo ważne są perypetie rodzinne. Zmieniające się relacje, ale i pustka pozostająca przez kilkanaście lat zesłania. W miejscu przywiązania do brata i pierwszej ukochanej pojawia się pustka sachalińskiej ziemi (wspaniała scena przybycia na Sachalin!). Autor interesująco portretuje historię rodzinną Piłsudskich, zwraca uwagę na naznaczenie przez relacje z najbliższymi, na ukształtowanie się światopoglądu głównego bohatera, lecz także jego priorytetów, które musi potem zabrać w okrutną wędrówkę na drugi koniec globu, gdzie czekać go ma oczyszczenie i przemiana. „Akan” opowiada o tym, czym tak naprawdę jest rodzina, co ją tworzy i konstytuuje. Przecież Broniś po zakończonym zesłaniu będzie bardzo nieszczęśliwy, choć przecież w bliskości tych, którzy powinni być najważniejsi. W tej pełnej surowości i bezkompromisowości historii o wyrwaniu z przestrzeni bliskich relacji pojawia się przecież sugestia, że ta bliskość może być czymś innym, inaczej zdefiniowanym, inaczej odczuwanym. W tym znaczeniu „Akan” jest historią pewnej bezradności, kiedy nie wie się, do kogo się należy, komu trzeba być bliskim, jak rozumieć te najważniejsze relacje z drugim człowiekiem. I to bardzo smutna opowieść, smutna wyjątkowo w ostatnich rozdziałach. Ale także interesująca fantazja o życiu człowieka, który odzyskuje jego sens i siłę tam, gdzie wszyscy je tracili. Mądra historia o wspólnocie, przywiązaniu, prawości, ale przede wszystkim o ludzkiej potrzebie posiadania miejsca oraz ludzi, z którymi można się identyfikować.

2019-09-26

„Ciemność. W obronie mroku” Sigri Sandberg


Wydawca: MOVA

Data wydania: 2 października 2019

Liczba stron: 192

Przekład: Joanna Barbara Bernat

Oprawa: twarda

Cena det.: 36,90 zł

Tytuł recenzji: Zrozumieć mrok

Ciemność to słowo kojarzone często z negatywną treścią – cała masa skojarzeń i stereotypów związanych z ciemnością kieruje nas ku temu, co nieakceptowalne, nieprzyswajalne; ku przykrym konotacjom, z którymi nie chcemy mieć do czynienia. Wobec ciemności stajemy się bezradni i bezbronni. Włącza się mechanizm obronny traktujący ją jako zagrożenie. Prawie zawsze. Sigri Sandberg udowadnia, że świat jest za bardzo rozświetlony. Co więcej, portretowana i analizowana ciemność jawi się w rozważaniach norweskiej dziennikarki jako nasz przyjaciel, który potrafi chronić. Ta książka pokazuje, że jeśli ciemność jest dla nas opresyjna, to zwyczajnie niewiele o niej wiemy. Dowiemy się dużo, ale nie jest to ani traktat naukowy, ani reportaż. Podoba mi się swoboda dygresyjności tej książki oraz to, że żadnej z interesujących tez nie narzuca. „Ciemność” to rzecz z bardzo ciekawymi sugestiami, pozwalająca spojrzeć na sens ludzkiego życia także w kategoriach filozoficznych. Autorka analizuje wszystkie typowe asocjacje z tym słowem, wchodząc głębiej w odniesienia kulturowe, kończąc na rozważaniach z zakresu ekologii i pragmatyki życia społecznego. Sandberg tworzy pasjonującą opowieść, w której odczarowuje negatywne skojarzenia z ciemnością, uzasadniając jej odwieczną konieczność – na ziemi oraz w kosmosie. Czyni to w lekkim stylu, snując rozważania niby mimochodem. Ale to bardzo ważna książka. Zwraca uwagę na to, od czego uciekamy, nie doceniając jego istoty.

„Czerń to nie jest barwa, tylko lęk” – tak pisze w cytowanym w książce wierszu Inger Hagerup. Sandberg będzie stale wplatać we własną opowieść wyimki z norweskiej poezji. Bezpośrednio lub pośrednio związane z tematem. Ukazujące omawiane problemy w innej, mało konkretnej, ale bardzo wyraźnej perspektywie. I wszystko rzeczywiście zaczyna się od lęku. Narastającego nawet wówczas, kiedy autorka w norweskim Finse stawia sobie jasno cele swego pobytu tam i ucieka od niepotrzebnych uprzedzeń. Sigri Sandberg wspomina, że zawsze bała się ciemności. Teraz stawia jej wyzwanie, ale przede wszystkim jest zdecydowana rozważyć to, nad czym w zasadzie nigdy nie myślała, żyjąc w zimnej lodowatej (…mroźnej, chłodnej i nieciepłej? :D Poprzestań albo na zimnej, albo na lodowatej) ciemności i walcząc z nią w taki sposób, w jaki walczy każdy z nas. Bez poczucia bliskości z mrokiem, który wcale nie musi być czymś złym. Autorka decyduje się na spędzenie pięciu dni w samotności, bo o ile oswajanie ciemności jest dla niej łatwiejsze i sprawdzone, o tyle przebywanie tylko ze sobą zdaje się większym wyzwaniem. Ale wówczas może bardziej skupić się na rozważaniach związanych z tematem książki. I choć robi to w sposób pozornie nieuporządkowany, jest zaskakująco spójna i przede wszystkim wiarygodna w tym, o czym opowiada.

Jedną z ważniejszych tez jest ta mówiąca o świecie jako o miejscu zanieczyszczonym sztucznym światłem. Jest wszędzie, jest go za dużo i jest w niebezpiecznej bliskości, którą lubimy, bo daje nam poczucie bezpieczeństwa. Tak, światło traktowane jest właśnie jako zanieczyszczenie, kiedy pojawia się w nadmiarze, ingerując w rytm natury, ale odbierając coś nie tylko samemu światu natury, również istotom ludzkim. Tym, które atawistycznie uciekają od ciemności, bo w niej czai się zło i strach. Wcale tak nie jest. Oświetlony do przesady świat daje nam komfort widzenia wszystkiego wokół, ale sztuczne światło w zamian za naturalne może przynieść więcej szkody niż pożytku.

Ciekawe jest to, że norweska dziennikarka tak umiejętnie balansuje między faktami oraz tezami popularnonaukowymi a indywidualną, intymną wręcz kwestią przeżywania ciemności, czego egzemplifikacją są wspomniane już cytowane wiersze, jak również nawiązywanie do historii kobiety, która na mrocznym Svalbardzie odnalazła najpierw spokój, a potem prawdziwe szczęście. Sandberg wie, o czym pisze. Sama przez cztery dekady zmagała się z wiatrem, zimnem i mrokiem, by teraz przyjrzeć się im z innej perspektywy. Zobaczyć w ciemności to, czego do tej pory nie postrzegała. A nie jest to łatwe z wielu powodów i o tym także jest ta książka. Ciemność to trudny towarzysz. Wymagający. Stawiający wyzwania jak cały świat natury. Bo opowieść Sigri Sandberg to także książka o tym, że jakkolwiek natura jest piękna, zawsze pozostanie wobec człowieka zimna oraz bezkompromisowa.

Tymczasem „Ciemność” to historia bardzo ciepła, napisana przystępnym językiem, pełna dziennikarskiej empatii i uważności w opowiadaniu o tym, co jest jej tematem. Usiłuje odczarować wszystkie negatywne skojarzenia z tym, co ciemne. Pokazać, że ciemność to wyzwanie. Mówi także o tym, że trudne, lecz możliwe jest przełamywanie lęków oraz uprzedzeń, co skutkuje otwarciem się na piękno tego, co wydaje się pozornie groźne. Są w niej osobiste refleksje, lecz także odniesienia do naukowych autorytetów prezentujących wyniki badań. Ale jest też szukanie odpowiedzi w rejonach poezji, wrażliwości ludzkiego umysłu. Cytowany norweski twórca Jon Fosse nie chce definiować ciemności, jednak często o niej pisze. To trochę tak jak prawidłowość zauważona przez autorkę – zwracamy uwagę na ciemność, jednak nigdy nie próbujemy zrozumieć jej naprawdę. A do tego nie trzeba odludzia czy zgaszenia sztucznego światła. Rozmyślania o ciemności możemy rozpocząć wówczas, gdy uznamy ją za naturalny i konieczny element otaczającego świata, którym jest w istocie, choć tak często w różny sposób potrafimy to kwestionować.

Sandberg opowiada o prawdziwych spotkaniach z ciemnością. Takich, po których pojawia się jakaś ważna i długotrwała refleksja. Wbrew pozorom może do nich dojść naprawdę rzadko. To, co uznajemy za mrok, może nim do końca nie być. Ciemność daje większe możliwości wyobraźni, a ta często działa na naszą niekorzyść. Właściwie zawsze tak się dzieje, bo odnosimy się do społecznych i kulturowych kodów. Być może po lekturze tej książki ktoś spróbuje po prostu pobyć w mroku i potraktować to doświadczenie jako coś nowego. Tak jak dziennikarka, dla której pozornie zwyczajne doświadczenie samotnego pobytu na norweskiej prowincji urasta do rangi czegoś granicznego, po czym światopogląd ulega zmianie, ale Sandberg dochodzi do tych zmian stopniowo, analizując temat i wyciągając kilka zaskakujących wniosków. Nowatorsko podchodzi zaś do tego tematu, bo jednocześnie rozprawia się z wewnętrznymi demonami, a na końcu sugeruje, że warto odbyć taką walkę. Po przeczytaniu „Ciemności” inaczej też spojrzy się na światło – to naturalne i wytwarzane sztucznie. Nie kochamy ciemności, bo tego nie umiemy, jednak jest nam jak najbardziej potrzebna do życia. Ma również swój czar i niepowtarzalny urok, o czym Sandberg również pisze – w różny sposób, w kilku ciekawych konwencjach. Rzecz warta przemyślenia, naprawdę ciekawa książka.

2019-09-24

„Chciałbym, żeby dzisiaj coś się wydarzyło” Tomasz Nalewajk


Wydawca: Cyranka

Data wydania: 16 września 2019

Liczba stron: 704

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 54,90 zł

Tytuł recenzji: Ślady po rodzicach

Książka Tomasza Nalewajka uwiera, przejmuje, ale w ostatecznym rozrachunku jednak w dużej mierze męczy. Jako dorosłe dziecko alkoholika czytałem ją wyjątkowo uważnie i odbierałem z wyczuleniem na różne niuanse. Ostatecznie jednak rozmach i objętość tej powieści mnie pokonały. „Chciałbym, żeby dzisiaj coś się wydarzyło” to rzecz napęczniała jak sam jej tytuł. Wnikliwie analizująca stany emocjonalne i poczynania człowieka, który wydobył się z alkoholowego domu, ale równie konsekwentnie rozmywająca temat i przesłanie, gdy staje się przydługą relacją z życia. Fabuła w znacznej większości nie oferuje nam niczego poza banałem i odrobiną nudy. Opowieści oraz wspomnienia, prozaiczne historie z życia, drobiazgowa analiza dwóch nieudanych związków i w tym wszystkim tylko kilka przejmujących fragmentów, które naprawdę ciekawie opowiadają o tym, dlaczego bohater stał się taki, jaki jest. Mnóstwo zupełnie nieatrakcyjnych dla czytelnika zdarzeń i nadmierne, kompletnie nieuzasadnione, stosowanie wulgaryzmów. Problem z tą powieścią polega na tym, że wszystkie tezy oraz ważne kwestie byłyby widoczne i emblematyczne, gdyby zostały przedstawione spójnie, a nie na pięć czy sześć sposobów. Krajobraz emocjonalny mężczyzny, który wydostał się z domu ojca alkoholika, Nalewajk kształtuje stopniowo, jednak poza tym oferuje bardzo wiele scen i dialogów niemających zbyt wiele literackiej wartości. Wtórnych i trochę przez to irytujących. Powieść broniłaby się i byłaby całkiem niezła, gdyby ją zdecydowanie „odchudzono”. Naprawdę dziwię się, że nie zasugerowano tego w redakcji.

Marek wyrasta w cieniu wciąż pijanego ojca. Zapamiętuje zwłaszcza oczekiwanie. Na to, kiedy nastąpią kolejne spięcia, gdy ojciec przyjdzie do domu na rauszu. Kiedy niepokój czekania zamieni się w piekło rodzicielskiej kłótni. Wtedy zdarzenia przyspieszą, zintensyfikują się w pamięci. W tej pamięci, której chce dać odpór matka bohatera, wciąż na nowo przekonując, że o tym, co było, należy po prostu zapomnieć. A to przecież opowieść przede wszystkim o pamiętaniu. Na początku odnieść można wrażenie, że cała trauma dziecka, a później dorastającego chłopaka jakby się zacierała, ale Nalewajk prowadzi nas przez jego życie, opisując je drobiazgowo, i w pewnym momencie pokazuje, gdzie następuje swoiste załamanie i kiedy mroczna przeszłość dopada, by uniemożliwiać normalne funkcjonowanie w dorosłym życiu. Na początku autor odwołuje się do pewnych pokoleniowych doświadczeń. W Tychach, gdzie osiedla nie mają nazw, większość rówieśników głównego bohatera musi się mierzyć z podobnymi problemami. Wszędzie ojcowie piją i dodatkowo czasem biją. Wszędzie matki starają się za wszelką cenę utrzymać życie rodzinne w jakiejś bezpiecznej formie, to one walczą o normalność całymi sobą, podczas gdy dzieci zwykle są wycofane.

Z przykrym bagażem doświadczeń Marek rusza w świat. Musi odnaleźć się pośród ludzi, choć woli wyobcowanie, bycie poza kręgiem towarzyskim, bez zobowiązań, bez potrzeby utrzymywania silniejszych kontaktów z kimkolwiek. Wyjątek robi dla dwóch kobiet – jedna jawi się jako wyjątkowo irytująca egocentryczka, druga mierzy się z podobną, a może jeszcze większą traumą dzieciństwa niż Marek. Napięcia, kłótnie, wieczne nieporozumienia i stosowana przez Marka ugodowość zapełniają wiele stron, niosą w sobie pewną zbędność. Mechanizm tego, jak bohater funkcjonuje w związkach, można zawrzeć w kilku mocniejszych scenach. Ta powieść po prostu się dłuży. Opisy związków Marka męczą wcale nie dlatego, że męczący jest sam bohater. Nie, tu Tomasz Nalewajk dołożył wielu starań, by pokazać, w jak wielkim stopniu odbija się na dorosłym dziecku alkoholika jego przeszłość – od objawów psychosomatycznych, przez rozmaite tendencje, zachowania i działania w relacjach z ludźmi, po przerażającą i bardzo przejmującą samotność, od której nie da się uciec, nie da się jej zaradzić, jest trwała i bolesna jak przeszłość. Portret psychologiczny wychodzi bardzo ciekawie i wiarygodnie. Problematyczna jest jednak kwestia tego, w jaki sposób autor go tworzy.

Jedna z partnerek Marka mówi o tym, że nie wybiera się dzieciństwa z pijanymi rodzicami, ale można wybrać sposób radzenia sobie później z tym, co w nas pozostawili. Nalewajk stawia na portretowanie bezradności – zarówno w związkach, jak i w kontakcie z samym sobą. Marek myśli o tym, kim trzeba być i jakie mieć zdolności, by utrzymać szczęśliwy związek i czuć się spełnionym w relacji z bliską osobą. W jego świadomości funkcjonuje nadmierna ugodowość i chęć wycofywania się. Życie przerasta bohatera w takim znaczeniu, że nie jest w stanie dopasować się do jego definicji rzeczywistości. A Marek szuka przede wszystkim tego, czego być może nigdy nie otrzymał. W tym znaczeniu jest niezwykle ciekawy, ale momentami banalizowany – zwłaszcza wtedy, gdy po dramatycznym rozstaniu jego dwie znaczące potrzeby to zapalenie sobie jointa i odbycie sesji na RedTubie.

„Chciałbym, żeby dzisiaj coś się wydarzyło” to książka, w której – w moim odczuciu – zaburzone zostały proporcje między panoramicznym prezentowaniem dramatu dorosłych dzieci alkoholików a skupianiem się na szczegółowych zdarzeniach, by ten dramat uwiarygodnić. Wszystko staje się przez ten drugi zabieg rozmyte. Nie można się do tej powieści – mimo jej długości – przywiązać, nie można z niej łatwo wydobyć tego, co najważniejsze. Nie chodzi mi o brak uproszczeń. Chodzi przede wszystkim o to, że literatura dotycząca konkretnych problemów powinna koncentrować w sobie to, co najważniejsze, a tutaj tej koncentracji nie ma. Są obszerne fragmenty o niczym – wyimki z młodzieńczego życia, opisy kariery zawodowej i spotkań towarzyskich, wspomnienia z zagranicznych wojaży, ale nade wszystko moc napięć w związkach. Jest też oczywiście kilka mocno zapadających w pamięć scen. Jak wspomnienie jedynej bliskości Marka z ojcem, kiedy wędrowali razem po górach. Jednocześnie też scena jazdy na nartach egzemplifikująca bezkompromisowe starcia ojca i syna. Mocna jest również scena kłótni Marka z żoną nad wózkiem, w którym tkwi syn.

Powieść miałaby niezwykłą moc, gdyby oddziaływała właśnie przez skondensowane sceny. Jest natomiast tak, że fragmentami po prostu nuży. Chciałoby się wyjść nieco poza złość czy bezsilność, do których Nalewajk nawiązuje praktycznie przez cały czas. Chciałoby się opowieści o dramacie niedostosowania do życia, ale nie w formacie i konstrukcji, jakie proponuje nam autor. Przykro mi, gdy ważna powieść wywołuje we mnie rozczarowanie. Ta sugeruje jeszcze jedną, dość niebezpieczną tezę. Przekonanie o tym, że życiowe niepowodzenia należy zrzucać w przypadku dorosłych dzieci alkoholików przede wszystkim na ich przeszłość. Tomasz Nalewajk proponuje prozę przesytu. Nie umiałem się w niej odnaleźć.

2019-09-21

„Belfrzy” Dorota Kowalska


Wydawca: Wielka Litera

Data wydania: 4 września 2019

Liczba stron: 240

Oprawa: miękka

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Po strajku

Książkę Doroty Kowalskiej odebrałem oczywiście bardzo osobiście i czytałem z dużą uwagą, bo przecież od kilkunastu lat jestem tym, o kim autorka pisze, w związku z czym uznałem za zasadne używanie zaimka „my” w dalszej części tego omówienia. „Belfrzy” to – jak wspomina we wstępie Mira Suchodolska – książka bardzo ważna. Ukazuje się zaraz po jednym z największych od lat strajków nauczycieli. Wszystkie rozmowy zawarte w tej publikacji zostały przeprowadzone po akcji strajkowej, ale tylko w dwóch z nich pojawia się czytelny jej ślad. Bo wydarzenia z kwietnia tego roku były dla nas, nauczycieli, lekcją, jakiej nie przewidzieliśmy i nie śmieliśmy nawet sądzić, że taka w ogóle zaistnieje. Lekcją poniżenia i upokorzenia. Nastroje dominujące wtedy w szkołach dobrze oddaje jeden z tekstów, przypominający kartki z pamiętnika czasu opresji sformułowane przez nauczyciela z niedużym stażem i jeszcze mniejszym uposażeniem. Jeśli „Belfrzy” mają być książką odnoszącą się do dyskusji postrajkowej, bardzo dobrze, że ukazują się teraz, gdy coraz więcej nauczycieli ma wątpliwości, czy kontynuować protest, który tak bardzo polaryzuje opinię publiczną. Natomiast jeżeli rzeczywiście ma to być publikacja o uczących w szkołach, zabrakło mi tu pewnej panoramiczności perspektywy.

Zacznę może od doboru rozmówców. Jest ich dziewięciu, z czego dwójka dyrektorów. Ośmioro to nauczyciele dyplomowani – doświadczeni, ale również umiejętnie odnajdujący się w świecie absurdów polskiego systemu edukacyjnego, w którym od wielu lat stawia się na wieczne zmiany bez merytorycznego ich uzasadnienia, a przede wszystkim bez gruntownego przygotowania. Rozmówcy Kowalskiej – chyba trochę pod tezę – to ludzie bardzo prężni, asertywni, odważni i przede wszystkim optymistycznie nastawieni do nowości. Ludzie, którzy sobie świetnie radzą, mają perspektywy, sami je stwarzają, są ciągle w ruchu, bardzo dzielni i niezłomni. Odnosi się również wrażenie, że są to ludzie o bardzo silnych osobowościach i charakterach pozwalających im na elastyczność, dających umiejętność krytycznego patrzenia na to, co dziś w szkole złe i trudne, ale również zdolność do tego, by całe to zło oraz trud ich nie pogrążały. Dorota Kowalska nie zdecydowała się na ani jedną rozmowę ze stażystą, który musi nieść w sobie najwięcej niepokoju i nieufności. Nie podjęła się rozmów z nauczycielami pracującymi w bardzo trudnych środowiskach. Wyjątkiem jest rozmowa z nauczycielką zajmującą się uczniami z niepełnosprawnościami, ale to jednak co innego. Rozmówcy Kowalskiej osiągają sukcesy, bo być może otrzymali od losu i systemu nieco więcej niż nauczyciele, których dręczą problemy. Te problemy są w rozmowach punktowane, ale odnosi się wrażenie, że nie wszystkie dotyczą bezpośrednio tych, którzy się wypowiadają.

Stąd też spore rozczarowanie, bo książka o nas nie opowiada naszymi słowami o prawdziwych problemach polskiej edukacji. To, co zostaje wypunktowane i wspomniane, jest oczywiście bardzo ważne. Zwrócenie uwagi na system rywalizacyjny placówek szkolnych, na słaby i mało atrakcyjny system doskonalenia zawodowego, na rzeczywisty czas pracy poza godzinami spędzanymi przy tablicy. „Belfrzy” to książka o możliwościach, ale także sporej opresji. Wydobywa się z niej obraz nauczyciela, jakiego nie zna opinia publiczna. Człowieka, który nieustannie jest pod presją oceny i wymagań. Wiecznie mierzącego się z tym, że każdy w każdym momencie może kontrolować i wartościować według swojego kryterium to, czym on się na co dzień zajmuje. Polski nauczyciel po kwietniowym strajku jest po prostu rozczarowany i pozostawiony samemu sobie. Od nauczycieli w tym kraju wymaga się bardzo wiele, ale nikt nigdy nie pyta, jak oni sami się mają. Jak wygląda ich kondycja psychiczna w obliczu nieustannego poczucia obserwowania i kontrolowania. Czy ludzie wymagający tyle od pedagogów są w stanie choć częściowo stawiać takie wymagania samym sobie? Rozmówcy Kowalskiej nie mówią za dużo o przemęczeniu, obce jest im wypalenie zawodowe. Książka stara się pokazać – i słusznie! – jak solidnie pracujemy, ile jest w nas energii i potencjału, ale jakby zapomina o mrocznym obliczu tych, którzy opadają z sił i czują się pozostawieni sami sobie.

Jest też w „Belfrach” za dużo polityki, choć analizując to, co w polskiej szkole niewłaściwe, nie sposób uciec od politykowania. Chyba za mało jest o solidarności nauczycielskiej, temat szerzej poruszony jest tylko w kilku miejscach. Bo strajk poza upokorzeniem przyniósł także świadomość, że nasze środowisko mimo różnorodności i w dużej mierze zachowawczości potrafi solidarnie wyrazić sprzeciw. Nauczycielka z małego miasteczka wspomina, że coś takiego jak niezależność nauczyciela to dzisiaj w polskiej szkole mrzonka. A jednak wydobywa się ona z akcji strajkowej, która jest bardzo słabo zarysowanym tłem tej publikacji. „Belfrzy” obrazują krajobraz po porażce, lecz w mniejszym już stopniu zaznaczają, że zawód nauczyciela był deprecjonowany znacznie wcześniej. Kowalska rozmawia też z hiszpańskim nauczycielem. W Hiszpanii belfrzy są szczęśliwi. W tej książce polscy nauczyciele chcą opowiedzieć, jak bardzo się starają i że zwykle dają radę, ale natężenie absurdów i przykrości, z jakimi muszą się mierzyć, jest czymś naprawdę trudnym do zniesienia.

Mira Suchodolska we wstępie używa mocnych słów, określając polską szkołę XXI wieku mianem „karykatury samej siebie”. Rozmówcy Kowalskiej starają się udowodnić, że robią wszystko, aby tak nie było. Bo ich dokonania są imponujące. Twórczy krakowski nauczyciel, założycielka świetnej i znanej szkoły społecznej, prężna dwójka dyrektorów czy zaangażowana w swoją sprawę opiekunka dzieci z dysfunkcjami, dla których wciąż nie ma właściwego miejsca oraz opieki w szkołach. Całość na pewno ukazuje nauczycieli w zupełnie innym świetle niż to wykreowane – przypadkiem chyba – przez akcję strajkową. Ważne jest podkreślenie, że zmiana w funkcjonowaniu polskiej szkoły oraz podniesienie prestiżu zawodu nauczyciela będą możliwe tylko wówczas, gdy zależeć będzie na nich całemu społeczeństwu. Szkoła jest nieodłącznym elementem życia, a z różnych powodów stała się źródłem opresji dla uczniów, ich rodziców, ludzi tak ochoczo deklarujących, że szkolny czas był dla nich koszmarem. A co jeśli tak o swojej pracy mogą pomyśleć nauczyciele? Co może zdziałać zapał do pracy, kreatywność oraz zaangażowanie, kiedy niestety pojawia się ta opresja, a za nią stygmatyzowanie i poniżenie jak podczas strajku? Rozwinięcia tej właśnie kwestii zabrakło mi w książce o dzisiejszych nauczycielach. Mogę jednak powtórzyć za Suchodolską, że mimo wszystko to bardzo ważna publikacja. Alarmująca, bo za chwilę – z bardzo różnych powodów – nie będzie komu uczyć w szkole. Nie z powodu tego, że szkoła się zmienia. Raczej z powodu tego, jak się zmienia. Warto przeczytać, bo w zasadzie nie było do tej pory podobnej książki. Obawiam się tylko, że Kowalska pewne kwestie nadmiernie eksponuje, pewne traktuje marginalnie, a o kilku sprawach po prostu nie pisze, bo to może być z jakichś powodów niewygodne. Jako nauczyciel jestem trochę rozczarowany książką o mnie. Jako recenzent powinienem ją polecić, bo to głos tych, których na co dzień się nie słucha.

2019-09-19

„Łańcuch” Adrian McKinty


Wydawca: Agora

Data wydania: 18 września 2019

Liczba stron: 400

Przekład: Dariusz Żukowski

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 42,99 zł

Tytuł recenzji: Mroczna gra

Myślę, że fenomen tej książki polega na tym, iż obrazuje ona pozornie wyolbrzymione i wręcz absurdalne zdarzenia, ale po chwili refleksji każdy z nas uświadamia sobie, że wszystko, co prezentuje Adrian McKinty, naprawdę mogłoby się wydarzyć. Uderzyć w każdego, kto na moment pozostawia swoje dziecko bez kontroli. Uczynić z niego bezdusznego potwora, który paradoksalnie w imię uczuć wyższych jest zdolny do wszystkiego. Tak, ta książka to bardzo bolesna lekcja tego, czym jest człowieczeństwo. Opowiada o tym, że kierują nami atawizmy. Wiedziemy uporządkowane życie wedle reguł moralności i zasad dobrego wychowania, ale wystarczy sprytny pomysł, by zaburzyć te reguły, a zasady usunąć z naszych umysłów, bo wydarzy się coś, co każdego rodzica przerasta. A jednocześnie jest to wyzwanie, któremu musi sprostać. „Łańcuch” to chwilami przerażająca opowieść o iluzorycznym funkcjonowaniu obok siebie i względem siebie tylko na warunkach stworzonych przez łagodną dla nas rzeczywistość. Naprawdę możemy być jak dzikie zwierzęta walczące o swoje młode z zajadłością daleką od jakiejkolwiek formy humanizmu. Ale McKinty opowiada o czymś jeszcze bardziej przerażającym. O tym, że w stworzonej przez niego konfrontacji kata i ofiary sama ofiara musi stać się katem. Potwór wymyśla grę. Uczestnik gry sam staje się potworem.

Rachel otrzymuje wiadomość, że ktoś porwał jej nastoletnią córkę. To nie przypadek, lecz zaplanowane działanie. Po prostu ogniwo koszmarnego Łańcucha, który zmusza rodziców porwanych dzieci do wpłacenia okupu, ale jeszcze do czegoś – mają uprowadzić czyjeś dziecko, bo dopiero wówczas ich własne zostanie zwrócone. System jest pozornie prosty, ale widać wyraźnie, że to skomplikowana i przemyślana maszyneria. Lodowaty głos w słuchawce, zniekształcony i niemożliwy do rozpoznania, ustala twarde zasady. Od lat setki ludzi płacą, porywają innym dzieci, podporządkowują się systemowi opresji i w tajemnicy walczą ze wspomnieniami traumy, bo nikomu nie wolno o tym powiedzieć, nikt inny poza nimi nie może znać ogromu cierpienia. Kiedy więc Łańcuch wybiera Rachel oraz jej córkę Kylie, zakłada po prostu wplecenie nowego ogniwa do koszmarnej gry. Ci, którzy za nią stoją, nie spodziewają się, że tym razem zadarli z niewłaściwymi osobami. Że nie warto było prowokować takiej matki jak Rachel. Ani więzić takiej córki jak Kylie…

Dynamiczne tempo pierwszej części powieści trzyma czytelnika w szachu i dopiero druga daje chwilę oddechu, ale także możliwość spokojniejszego przeanalizowania – wraz z bohaterami – tego wszystkiego, co się wydarzyło. A co się wydarzyło? Kochająca matka była gotowa zabić dla własnego dziecka. Zabić inne dziecko. Przestaje liczyć się jakakolwiek więź międzyludzka, uwypuklona jest jedynie emocjonalna więź rodzica ze swoim potomkiem. W imię tej miłości można zrobić wszystko. Zaskakująco szybko znikają jakiekolwiek hamulce moralne. Niezwykle szybko udręczona matka może zacząć gardzić sobą, ale jednocześnie wie, że w tej pogardzie musi walczyć do końca. Walka zdaje się nierówna, bo zrozpaczony rodzic zestawiony jest z organizacją, która zdaje się kontrolować każdą jego myśl i każdy niespokojny oddech. A jednak Rachel zareaguje inaczej, niż przewiduje to Łańcuch. Miłość rodzicielska skieruje ją na drogę każdego zła, ale po tym działaniu pojawi się coś innego. Jakaś inna forma spojrzenia na to, co się dzieje. Potrzeba, o jakiej nie myśleli może wszyscy ci udręczeni rodzice, którzy po doświadczeniu Łańcucha zamykali się w sobie ze swoimi bolączkami. A wraz z nimi pokrzywdzone dzieci. Dlatego druga część tej powieści jest dużo bardziej absorbująca, choć tempo nie jest tak szybkie, McKinty zdecydowanie zwalnia. Ale pokazuje, do czego jeszcze może być zdolny rodzic, który wraz z dzieckiem musiał przejść przez niewyobrażalny ból doświadczeń zaserwowany przez anonimowego potwora.

Myślę, że ten ciekawy thriller to zgrabna, bo bardzo bezpośrednia anatomia człowieczego instynktu przetrwania oraz obrony kogoś najbliższego. Nic w zasadzie nie zaskakuje, kiedy śledzimy poczynania zrozpaczonych rodziców. A jednak wciąż na nowo jesteśmy zadziwiani tym, z czym oni sami muszą sobie poradzić. Jak bardzo muszą się zmienić i do czego doprowadzić, by po przejmującej traumie móc utulić własne dziecko. Tyle że potem nie ma powrotu do normalności i to jest najciekawszy aspekt „Łańcucha”. Powieści o tym, jak potrafimy straumatyzować samych siebie, a także o tym, na ile gotowi jesteśmy wymierzyć sprawiedliwość po tym, kiedy nasze jej poczucie rozpadło się na zawsze. McKinty pisze, że możemy przestać sobie ufać w ułamku sekundy, a każda forma przywiązania – poza tą rodzicielską – poddana próbie rozpada się i przeraża pustką tego rozpadu. W tej historii ważne jest również to, że bohaterowie muszą mierzyć się z wyjątkowo trudnymi dla nich słabościami. Rachel borykająca się z chorobą nowotworową celowo jest tu ukazana jako ta matka jeszcze bardziej pokrzywdzona, jeszcze słabsza, pozornie niezdolna do aktów heroizmu – i brutalności – do jakich jest po prostu zmuszona. Podobnie wujek porwanej Kylie, który wielbi zarówno swoją bratanicę, jak i heroinę. Oboje staną wobec wyzwania, które przerasta granice zrozumienia. Staną w opozycji do wszystkiego, co zbudowało ich poczucie bezpieczeństwa, bo zacznie się liczyć bezpieczeństwo porwanej dziewczynki. A ona sama nie będzie pokornie znosić swojego losu…

„Łańcuch” opowiada o czymś, co jest potwornie niemoralne i nieetyczne, zmusza do czytelnego wzburzenia, ale jednocześnie kwestionuje pojęcie dobrego i złego zachowania, właściwych oraz niewłaściwych posunięć. Dodatkowo obrazuje opresyjny system, który wydobył się z innej, kameralnej obsesji. Będziemy mieć do czynienia z psychopatami doskonale znającymi świat tak zwanych prawych i uporządkowanych ludzi oraz z prawymi ludźmi gotowymi do psychopatologicznego myślenia i działania. Wszyscy zjednani w zaskakującej formie zła. Zło w tej powieści ma charakter organizacji, a określanie jego poziomów ustalają reguły chorej gry. McKinty fantazjuje o ludzkiej desperacji połączonej z potężną dawką przerażenia. A także o niepokoju, który pozostaje na zawsze, nie pozwalając normalnie funkcjonować. Dlatego można się tej powieści śmiertelnie przerazić. Można w nią uwierzyć i z trudem łapać oddech. Można również zastanowić się nad tym, że zawsze kieruje nami instynkt pozwalający zrujnować cudze, ale i swoje życie. Że umiejętność oceny swojego postępowania dana jest nam tylko po to, by pozostawić iluzję, iż jesteśmy ludźmi i kierujemy się jakimiś lepszymi od reszty natury prawami. „Łańcuch” jest też mocno prowokacyjny i stawia pytanie o to, kto w XXI wieku stworzył dla nas klatkę, w której obserwujemy każde swoje działanie. Czy zrobił to jakikolwiek opresyjny system, czy może my sami jesteśmy gotowi kontrolować własne poczynania. Kontrowersyjna, ciekawa i bardzo frapująca książka. Dodatkowo polski wydawca przygotował do niej film - do zobaczenia TUTAJ.

2019-09-17

„Ani złego słowa” Uzodinma Iweala


Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 18 września 2019

Liczba stron: 270

Przekład: Piotr Tarczyński

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Samotność bez alternatywy

Ta powieść odbiera oddech i przejmuje. Trudno sobie znaleźć miejsce po lekturze, trudno ochłonąć, zebrać myśli, uspokoić się. „Ani złego słowa” to przejmująca i niebywale smutna narracja o świecie, w którym kwestionowana jest ludzka tożsamość, a także o dramacie bliskich, kiedy zakwestionowane zostanie samo życie. Jest niesamowicie realistyczna i w tym realizmie ukazuje, jak silny może być życiowy fatalizm, jak wielu możliwości może pozbawiać. Iweala potrafi opowiadać na wielu poziomach i w wielu rejestrach. Jest liryczny oraz delikatny, gdy odwołuje się do wszystkich zmysłów w scenie niespełnionej inicjacji seksualnej. Jest dosadny, groźny i bezkompromisowy, kiedy buduje trudną do uniesienia konfrontację syna z agresją ojca. To powieść, która fabularnie niczym nie zaskakuje – prezentuje bowiem dobrze znane dylematy, odnosi się do konkretnych problemów, wskazuje sytuacje pozornie jednoznaczne i takie, o których zdążyliśmy sobie wyrobić zdanie, bo są powtarzalne. A jednak ta historia o czarnoskórym młodym chłopcu, który mierzy się najpierw z własną seksualnością, a potem odtrąceniem przez surowych rodziców, zawłaszcza całkowicie, bo pokazuje, że z takiego tematu można wydobyć dużo więcej. Jest zatem Iweala kronikarzem różnorodnych dramatów, ale takim specyficznym – chce zaznaczyć kontekst oraz historię, jednak oddaje głos swoim bohaterom. Niepewnemu swej wartości czarnemu osiemnastolatkowi oraz jego przyjaciółce, która z czasem traci dobry kontakt z kimś, kogo potem będzie pamiętać w taki sposób, o jakim nigdy by nie pomyślała.

Niru jest synem nigeryjskiego emigranta, który uporządkował swoje rodzinne życie w Stanach Zjednoczonych, a w tym porządku apodyktycznie ustalił także czytelne miejsce dla chłopca. Ojciec lubi uporządkowanie, dba o estetykę, zachowanie pozorów, podporządkowuje się karnie każdej instrukcji i każdemu regulaminowi. Jego punkt widzenia na życie ma być punktem widzenia całej rodziny. Niru nie pasuje do wyznaczonej mu roli. Odkrywa swoją homoseksualną orientację i naraża się na gniew ojca. Ten gniew owocuje szaloną podróżą do ojczyzny, ale przede wszystkim takim napięciem w relacjach, które uniemożliwia dalsze porozumienie. Ojciec i syn stają się osobnymi wyspami. Wokół nich krąży jeszcze matka Niru, ale i jej nie uda się przełamać narastającego wyobcowania syna. Niru poddany zostaje dramatycznej opresji. To, co czuje, i to, czego pragnie, to sprawy nie tyle wstydliwe, ile wymagające wyeliminowania z życia, w którym czekają określone przez rodzinę perspektywy, Harvard i bycie posłusznym.

Jedyną osobą, która zdaje się całkowicie akceptować bohatera, jest jego przyjaciółka – biała dziewczyna z domu, w którym rodzicielskie ciepło i czułość to rzecz rzadka, w związku z tym lubi przebywać z rodzicami Niru, wierząc w pozorny ład i opiekuńczość tego drugiego domu. To Meredith zostanie oddany głos po tym, gdy wydarzy się coś, co na zawsze zmieni jej życie. Trudne relacje z Niru spotęgują się, kiedy chłopak zacznie uwzględniać absurdalne warunki właściwego prowadzenia się. Narzucana mu zostaje tożsamość, wobec której stawia opór, ale nie jest on na tyle silny, by Niru wydobył się z przestrzeni opresji. Uzodinma Iweala obrazuje bezbronnego wobec otoczenia osiemnastolatka, który chciałby odkryć prawdziwe życie, poznać jego możliwości, ale przede wszystkim wiedzieć, kim jest naprawdę. Droga do poznania siebie jest tu bardzo dramatyczna. Autor opowiada o tych pragnieniach, które z różnych powodów są nie do zrealizowania, ale przede wszystkim o trudnościach w nazywaniu pragnień.

Bo opresyjne życie, w którym zanurzony jest Niru, będzie wzmagać jego wyobcowanie. Widać to zwłaszcza w ciekawie nakreślonych relacjach rówieśniczych, gdzie bohater doznaje wyjątkowo silnie stygmatyzowania, z którym musiał sobie radzić od dziecka. Iweala pokazuje także pęknięcia w przyjaźni młodych ludzi, którą naznaczają niedopowiedzenia. Decyduje się na to, by swego bohatera zapętlić tak mocno, że czytelnik nie wyobraża sobie ścieżki, po której miałby ruszać w życiową drogę, by poznawać różnorodność świata. Interesująca jest tutaj metafora biegania, jeśli weźmie się pod uwagę zmienność relacji przyjacielskiej oraz kompulsywną potrzebę ucieczki od domu rodzicielskiego, w którym nie ma już możliwości odnalezienia swojego miejsca. Miejsce Niru jest w bliżej nieokreślonym „nigdzie”. Najbardziej boli ta nieokreśloność i to, że wszystko, co spotyka bohatera, jest tak bardzo bezkompromisowe.

Tak, Iweala nie daje wielu możliwości, zamyka bohatera w trudnej dla niego sytuacji, każe mu działać impulsywnie i oddalić się od wszystkich, którzy mogliby pomóc mu oswoić dramat, zmienić bieg jego życia. Dlatego właśnie „Ani złego słowa” prezentuje dramatyczne dylematy inaczej, bardziej drobiazgowo. Niepewny swojej tożsamości Niru zostaje sam z dylematami, które go przerastają. Nie jest w stanie odnaleźć obok siebie nikogo, kto wyjaśni mu sens jego cierpienia oraz to, dlaczego zostało mu ono narzucone. Kiedy myśli się o tym, co może spotkać czarnoskórego chłopaka w Ameryce, i doskonale widzi, jak to jest zarysowane, odnosi się wrażenie, iż każda przedstawiona sytuacja skończy się w sposób przewidywalny. Iweala dodaje do świata przedstawionego dramat nieodwracalności i wówczas jego powieść przestaje być historią o poszukiwaniu możliwości, a staje się mroczną opowieścią o tym, jak wielkim ciężarem będzie pamięć.

To historia dramatycznej samotności opowiedziana w taki sposób, że jej odcienie ujrzymy w zasadzie wszędzie. Najtrudniejsza do zniesienia jest samotność wówczas, gdy nie ma się kontaktu ze sobą albo neguje swoje podstawowe pragnienia, uznając je za nieprzystające do świata, który narzuca każdemu określoną rolę, przynależność. Ale nie tylko dramat Niru jest tu bardzo ważny. Każdy bohater tej powieści zostanie poddany pewnej próbie cierpienia. Każdy będzie musiał mierzyć się z czymś, co nieodwracalne, a jednocześnie zupełnie niezrozumiałe. Niru podczas pobytu w Nigerii widzi doskonale, za co może być wdzięczny lepszemu, dostatniemu światu, w którym żyje. Okazuje się jednak, że zaczyna żyć w opresyjnej klatce. A w gruncie rzeczy nie chodzi o warunki życia, lecz poczucie, że jest ono spełnione, że jest się w nim wolnym. „Ani złego słowa” to poruszająca narracja o tym, co możemy stracić, nie wiedząc nawet o możliwości zysku. O okrutnych zbiegach okoliczności, które wymuszają cierpienie. O tym, że większość poruszonych tu problemów to kameralne dramaty nie do opowiedzenia, nie do wyrażenia. Uzodinma Iweala z szacunkiem i empatią opowiada o tym, jak młodość może być czasem egzystencjalnego piekła. I że to piekło może mieć potem jeszcze bardziej mroczne oblicze.

2019-09-12

„Brud” David Vann


Wydawca: Pauza

Data wydania: 11 września 2019

Liczba stron: 256

Przekład: Dobromiła Jankowska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Rodzinne zło

„Brud” nie jest powieścią dla każdego. David Vann nie oszczędza swoich bohaterów, ale również czytelników. Po lekturze jego drugiej książki widzę wyraźnie, że cechą charakterystyczną pisarstwa Vanna jest wyjątkowa bezkompromisowość. Inna tym razem od tej z „Legendy o samobójstwie”, bo tam autor rozważał problem nieobecności rodzica w relacji ojca i syna, „Brud” natomiast opowie o tej obecności w nadmiarze, zmieniając przestrzeń powiązań, ponieważ sportretuje tym razem syna wychowywanego przez toksyczną matkę. Właściwie izolowanego od prawdziwego życia, niemal hodowanego w myśl pokrętnej teorii. Dojrzewającego do buntu, bo takie życie, jakie wiedzie, nie może prowadzić do jakiegokolwiek spełnienia. Vann świetnie budował napięcie w opowiadaniach i dobrze wychodzi mu to w powieści. Bardzo zaskakuje, bo kiedy ma się wrażenie, że jesteśmy świadkami punktu kulminacyjnego, po nim wcale nie łapiemy oddechu. „Brud” jest chwilami trochę teatralny, a na pewno za taki można uznać wstrząsający finał. Jest w tej książce jednak dużo refleksji symbolicznej i sporo ukrytych znaczeń, które kwestionują bezkompromisowość rzeczywistego świata, nadają jej jeszcze bardziej mroczny wydźwięk.

Galen ma 22 lata i wydobył się znikąd. Nie ma ukształtowanej tożsamości, usiłuje ją odnaleźć, nurzając się w mistyce i transcendencji. Nie ma jednak żadnych intelektualnych ani naukowych wzorców, czytane książki odbiera bezpośrednio, analizuje przez pryzmat swojej zniekształconej wyobraźni i specyficznej wrażliwości. Wszystko jest tym, co sobie wymyśli. Galen jest więźniem matki, choć pozornie tego nie odczuwa. Zamknął się w świecie ograniczonych potrzeb, a matka przez lata zbudowała mu bezpieczną klatkę. Oboje mieszkają na kalifornijskim odludziu, celebrując matczyne działania mające na celu uznanie specyfiki ich wspólnego życia za coś oczywistego. Vann najpierw skoncentruje się na matce, celowo pozbawionej imienia. Jest ona tu pewną symboliczną figurą, dostrzeżemy to nieco później, na początku przyglądamy się jej działaniom, sposobowi wychowywania syna. Ta dwójka utknęła w dysfunkcyjnej relacji już dawno, a wszystko, co przeżywa razem, jedynie pogłębia tę dysfunkcję. Nie chodzi tylko o tendencje matki do kontrolowania życia syna i poczucie Galena, że on sam jest gdzie indziej, należy do innej przestrzeni, tkwi w innej rzeczywistości. Chodzi przede wszystkim o napięcia zbudowane na niedomówieniach. O to, że każde z nich pielęgnuje w sobie mikrokosmos przeżyć opartych na pewnej traumie. Oboje funkcjonują w specyficznym rytmie i domykają ciaśniej już zamkniętą przestrzeń. Świat, do którego wdziera się siostra matki wraz ze swoją córką.

Relacje Galena z młodszą kuzynką oparte są na nieznośnym dla niego napięciu erotycznym. Jennifer prowokuje i prowadzi z bohaterem specyficzną grę. Daje mu do zrozumienia, że interesująca może być jedynie jego seksualna męskość, poza nią nie istnieje jako mężczyzna. Deprecjonowanie Galena ma w tej powieści miejsce wiele razy i należy je rozpatrywać na kilku poziomach. Bohater jednocześnie szuka wyzwolenia, kwestionując wszelkie uznane przez społeczeństwo formy życia i relacji – jego nie dotyczą, on wyrósł w innego świata, innego rodzaju przeżyć i spojrzenia na to, co jest w życiu ważne. W tej chwili ważne są wdzięki kuszącej kuzynki, ale seksualność to u Galena jeden z wielu przedmiotów opresji. Vann naznacza swego bohatera specyficzną formą wyobcowania. Galen tkwi w matni – nie jest w stanie wydostać się poza to, co stworzyła matka, a jednocześnie kwestionuje wszystko, co widzi w ludziach. Ludzie nie są mu potrzebni do spełnienia i szczęścia. Świat jako taki nie jest potrzebny. Ekscentryczny mizantrop szuka porozumienia i jakiejś formy pojednania w naturze. Ale i ta może go zdradzać. Emblematyczna jest tu scena z zakończenia, w której Galen szaleńczo szarpie się i mocuje z ziemią – tą ziemią, w której miał odnaleźć ukojenie, a musi z pewnych powodów ją rozszarpać.

Powieść Vanna interesująco koncentruje się na stwierdzeniu: „Świat jest tym, co każdy z nas sobie z niego stworzy”. Widzimy bardzo wyraźnie, jakie światy wytworzyły wyobraźnie i emocje mieszkających ze sobą ludzi, którzy w swej bliskości są coraz bardziej toksyczni. Oddalają się, zaczynają nienawidzić. Każdy zaczyna okopywać się w rzeczywistości własnych rojeń i spostrzeżeń na temat drugiej osobie. Trudno jednak mówić tutaj o rzeczywistości, to wszystko jest płynne, bardzo niestabilne i przede wszystkim autodestrukcyjne. Trudno sobie nawet wyobrazić do końca to, co bohaterowie stwarzają w wyobraźni z tego, co widzą wokół, i z tego, co wokół mają. Pojawia się natomiast dużo zła, w bardzo różnych formach oraz przejawach. Ale to zło w relacjach rodzinnych nie uformowało się w jednym pokoleniu. „Brud” opowie o tym, jak bardzo można się od siebie oddalić, kiedy przeszłość zapamiętujemy i rozumiemy inaczej. Albo wtedy, gdy tej przeszłości po prostu nie ma. Pozostaje bolesna konfrontacja z kimś, z kim musi się dzielić życie, przestrzeń i emocje.

Ta powieść obrazuje piekło obcowania z ludźmi, którzy zamknęli się w egocentrycznym poczuciu krzywdy, ale ważny jest tutaj także język, który podkreśla piekielną przestrzeń ich komunikacji. Słowa są jak ostre noże. Niektóre nie do zniesienia, niektóre używane trochę jak teatralne rekwizyty. Vann odwraca uwagę od najważniejszej w powieści relacji, by pokazać absurdalność nieco innej. Widzimy wyraźnie, że cała sportretowana rodzina jest zatomizowana, ale dostrzegamy także, że symboliczny brud to nie tylko obojętność jej członków względem siebie. Tytuł funkcjonuje tu także w innym znaczeniu, odkrywanym powoli w zakończeniu. Jest to z pewnością mroczna powieść o tym, co w relacjach międzyludzkich nieodwracalne. O niepokoju, który narasta, by zamienić się w furię. A może w gniew uwarunkowany tym, że każdy z bohaterów w jakiś sposób odczuwa, że jego życie jest nie do zniesienia.

To książka o tym, co jeszcze bardziej okropnego może wydobyć się z poczucia żalu, wściekłości, pewności tego, że coś jest niesprawiedliwe, i ze zwyczajnej ludzkiej chciwości. Vann daje ograniczony dostęp do myśli i mentalności swoich bohaterów. Wciąż zadajemy sobie pytanie o celowość ich postępowania, ale przede wszystkim widzimy ich jako wyjątkowo ekscentrycznych, nieprzewidywalnych. Stąd też nie ma chyba zaskoczeń, kiedy Vann zmienia punkt ciężkości, przenosi nas w rewir innej relacji, zaskakująco dobrze portretując to, jak można być dla siebie obcym i dzikim oraz jednocześnie najbliższym na świecie. To mocna, zapadająca w pamięć narracja o zawłaszczaniu i jego konsekwencjach. W dekoracjach spalonej słońcem Kalifornii, gdzie znikąd nie ma ratunku, nie można się wyzwolić. Trochę studium paranoi, trochę egzystencjalna opowieść o wybrakowanych uczuciach, których nikt nigdy nie został nauczony. Zdecydowanie jedna z bardziej oryginalnych książek tego roku.


PATRONAT MEDIALNY

2019-09-10

„Horyzont” Jakub Małecki


Wydawca: Wydawnictwo Sine Qua Non

Data wydania: 18 września 2019

Liczba stron: 336

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Wydobywane z chaosu

Po niefortunnym wypadku przy pracy, bo za coś takiego z perspektywy czasu uznaję „Nikt nie idzie”, Jakub Małecki wraca z naprawdę dobrą powieścią. Odchodzi od sentymentalizmu i nie pozwala czytelnikowi na łatwe wzruszenia, bo tym razem buduje powieść z jednej strony bardzo bezkompromisową, z drugiej jednak – narrację pewnego otwarcia, w której bohaterowie stwarzają siebie na nowo. Straumatyzowany żołnierz po misji w Afganistanie usiłuje zapomnieć to, co przeżył. Młoda sąsiadka żołnierza wręcz przeciwnie – stara się odtworzyć przeszłość swojej rodziny, by zrozumieć, kim jest naprawdę. Oboje łączy wspólna pralnia i bułgarski rap. Z tej konfrontacji Małecki stworzy bardzo interesującą powieść o tożsamości, ale także o ludziach, którzy bezpowrotnie coś utracili i muszą się pogodzić z tą stratą. „Horyzont” to także dwuznaczna gra autotematyczna – powieść, w której ktoś pisze książkę, interesujące śledzenie tej drogi twórczej, zastanawiające personalia piszącego bohatera i tego, którego stwarza na kartach swojej powieści. Jest też kilka ciekawie wykorzystanych motywów oraz metafor – autor udowodnił już nieraz, że jest w tym specem. Chodzi mi głównie o znaczenie tytułu – jest tych interpretacji kilka, dlatego też cała historia bardzo mocno przyciąga uwagę.

Maniek odwiedza siostrę i chce zobaczyć się z siostrzeńcem. Z jakiegoś powodu boi się kontaktu z chłopcem i unika spotkania. Wie jednocześnie, że zarówno jego siostra, jak i Dawid stworzyli stabilne i spokojne życie, o którym bohater może tylko pomarzyć. Małecki nie proponuje nam jakichś nowych tropów w temacie stresu pourazowego żołnierza zmuszonego do konfrontacji z wojną. Opowiada jednak o tym wszystkim bardzo przenikliwe, portretując nie tylko trudność głównego bohatera w tym, aby właściwie odbierać rytm tego spokojnego życia poza frontem, ale także zmagania jego kolegi, wyrazistej postaci drugiego planu. Obaj mają też w pamięci tego trzeciego, któremu nie udało się to, co wyszło pozostałym. A może po prostu nie dany mu był dramat nieodnajdywania się w rzeczywistości, która nie ma nic wspólnego z tą, gdzie liczyły się przetrwanie, ciągła adrenalina i poczucie, że jest się tymczasowo, za chwilę można pożegnać się z życiem.

Życie Mańka Małeckiego nie jest tym, czego oczekiwał od siebie po powrocie. Proste czynności i działania sprawiają duży problem. Do czasu, kiedy poznaje Zuzę. Ta relacja jest bardzo interesująca, bo nic w niej nie jest oczywiste i nie wiadomo, w jakim kierunku to wszystko podąża. Dużo młodsza od bohatera dziewczyna tak jak Maniek trzyma gardę, oboje zatem bardzo długo nie pozwalają sobie odkrywać się naprawdę. To znajomość oparta jednocześnie na nieufności i wielkiej wierze w to, że druga osoba potrafi odczarować rzeczywistość, uczynić ją bardziej znośną. O ile on chciałby tej znośności przede wszystkim dzięki pożegnaniu się z demonami przeszłości, o tyle ona patrzy wstecz, usiłując ustalić skomplikowane relacje, jakie łączyły jej matkę z człowiekiem, którego grób odwiedza ojciec Zuzy.

Całość narracji podporządkowana jest tezie, że z każdego chaosu wyłania się jakiś nowy świat. Bohaterowie znajdują się trochę w takim egzystencjalnym przedpokoju. Stoją w miejscu niegotowi na jakąkolwiek aktywność – każda może być wyzwaniem i za każdą może kryć się coś trudniejszego do zniesienia niż świat, z jakim muszą się borykać. Pozornie przypadkowe połączenie całkowicie różnych od siebie osób daje Małeckiemu możliwość interesującego opowiadania o wyobcowaniu oraz potrzebie zrozumienia. O tym, że druga osoba bardzo często warunkuje nasze właściwe miejsce w świecie, który rozdaje te miejsca losowo, za każdym razem z cynicznym uśmiechem, za którym stoi przypadkowość i niepewność.

„Horyzont” – jak zaznaczyłem – to także rozprawa z tym, czym jest samo pisanie. Fantazja na temat tego, czy ludzkie emocje są możliwe do oddania językiem pisanym. Jakub Małecki tak konstruuje fabułę, że aby zrozumieć to, co widzimy i pozornie rozumiemy, potrzebna jest znajomość fikcji literackiej. W niej kryje się pełna tajemniczość tego, co niejednoznaczne. Zuza boryka się z dylematem, jak zinterpretować to, co pisze Maniek. Ma przecież za zadanie spisać swoje wojenne przeżycia, a powstaje z tego coś zupełnie innego. Pisane początkowo dla siostrzeńca, do którego tak trudno się zbliżyć po tym, co wydarzyło się w Afganistanie. Dosłowne rozumienie tytułu odnosi nas do wrażliwości bohatera, który podziwia jego piękno, rozmyślając także nad tym, jakie obietnice może skrywać ten majestat. Wschód słońca to też pewne odniesienie do sytuacji bohaterów. Wydobywają się z czegoś mrocznego, ale nie są jeszcze gotowi na światło. Małecki fantazjuje o tym, na ile gotowi jesteśmy do życia w danym momencie, i kwestionuje pewność tego, że tę gotowość w sobie mamy.

Odnosząc się do kwestii doświadczeń bohatera z Afganistanu, autor bezpardonowo dekonstruuje fantazje tych wszystkich mężczyzn, którzy przepełnieni testosteronem chcieliby doświadczeń ekstremalnych na froncie. Tamta rzeczywistość to czas podniesionego ciśnienia i gotowości do bezkompromisowych wyborów – albo ja, albo sytuacja, która zagraża życiu. Po wydobyciu się stamtąd pozostaje gorzkie rozczarowanie. Ale nie tylko. Trochę jest tak z „Horyzontem”, że zaznacza pewne egzystencjalne końce, ale daje do zrozumienia, że ludzkie życie to nieustanne konfrontowanie się z tym, co odeszło, na rzecz tego, co za chwilę będzie miało miejsce. Małecki napisał tym razem trudną powieść. Wbrew pozorom nie ma w niej łatwych rozwiązań. Nie ma też jednoznacznych odpowiedzi na zadawane pytania. Jest pokazana specyficzna więź, dzięki której bohaterowie są nie tyle bliżsi sobie, ile zbliżają się do zrozumienia swojego życia jako ciągu następstw i nieodwracalnych zbiegów okoliczności albo gdzieś zasądzonych w swej ważności przypadków.

Czyta się „Horyzont” bardzo dobrze, czasem nawet zbyt lekko jak na podejmowane w książce tematy. Ale ta swoboda pisarska Małeckiego daje nam tutaj miejsce na złapanie oddechu. W gruncie rzeczy obcujemy z książką bardzo mroczną, jednak ten mrok się rozprasza. Najpierw dostrzegamy bezsens istnienia i absurdalność rzeczywistości. Potem oswajamy bohaterów, ale również ich skomplikowany świat doznań oraz doświadczeń. Ta książka na kilka sposobów odpowie na pytanie o to, co jest celowe w życiu i jak zrozumieć celowość istnienia. Zderzy nas z traumą i niepewnością. Z poszukiwaniem odpowiedzi, ale także zapominaniem tego, co dało tych odpowiedzi nazbyt wiele. Jakub Małecki napisał poza tym także powieść bardzo wzruszającą. W przeciwieństwie do „Nikt nie idzie” „Horyzont” nie wywołuje jednak łatwych wzruszeń. Bardzo ciekawa książka.

2019-09-07

„Rana” Wojciech Chmielarz


Wydawca: Marginesy

Data wydania: 14 sierpnia 2019

Liczba stron: 413

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Szkolne… absurdy

To moje pierwsze spotkanie z Wojciechem Chmielarzem. Ta literacka przygoda – jak w przypadku Remigiusza Mroza – skończy się jednak na jednej książce. „Rana”, jakkolwiek przykuwająca uwagę i sprawna literacko, jest przede wszystkim powieścią niewiarygodną. Nie chodzi tylko o szaleńczy rozwój wydarzeń, w którym autor – mam takie wrażenie – zatracił kontakt z rzeczywistością, ale przede wszystkim o zupełnie nierealistyczne motywacje bohaterów. Robią rzeczy, których zaistnienie jest co najmniej wątpliwe, a dodatkowo działają w taki sposób, że narracyjne wolty raczej wywołują raczej śmiech niedowierzania, niż potęgują skupienie czytelnicze, które Chmielarz chce za wszelką cenę utrzymać na każdej stronie swojej powieści. „Rana” to także książka, gdzie intrygi kryminalne – w których nie biorą udziału policjanci, co istotne, ciekawe i oryginalne – powiązane są ze środowiskiem szkoły, czyli miejscem, z którym jestem związany zawodowo od kilkunastu lat. Widząc szereg absurdalnych pomysłów dotyczących samego szkolnego funkcjonowania pracowników oraz uczniów, nie mogę bez uprzedzenia przyglądać się całej reszcie. Demoniczny obraz szkoły jako siedliska ludzkiego zła staje się tutaj trochę groteskowy. Część dramatyzmu jest wymuszona, część irracjonalna. Niektóre sceny po prostu zabawne – jak tuszowanie zbrodni w szkolnej pracowni, skąd wyniesione zostają zwłoki, a zakrwawiona podłoga myta jest na kolanach przez dyrektorkę, co potem nie wychodzi na jaw, jakkolwiek surrealistyczne mogłoby się zdawać.

Mamy wielu bohaterów, bo też zaskakującą wielowątkowość. Cyniczną i skoncentrowaną na wizji sukcesu placówki dyrektorkę, której relacje z pracownikami przypominają te stworzone przez surową nauczycielkę zmuszającą uczniów, by stawali na baczność. Mamy inteligentną, złośliwą nieco, ale przede wszystkim patrzącą na wszystko przez pryzmat zdrowego rozsądku polonistkę, która nie daje się zagonić swojej przełożonej w kozi róg i wszem wobec mówi o tym, na jak chorych fundamentach stoi prywatna podstawówka. Mamy również Klementynę, nową nauczycielkę, otrzymującą szansę od losu w formie etatu za dwa i pół tysiąca złotych, dla której nowa praca jest nadzieją na przerwanie stagnacji, bo Klementyna mierzy się z mrocznymi demonami przeszłości, nie mogąc przełamać samotności, swego poczucia zbędności oraz zwyczajnego tchórzostwa.

Są również uczniowie, zarysowani już mniej wyrazistą kreską, choć bardzo niestereotypowi w tym, jak myślą i działają. Marysia z biednego domu, która może realizować edukację w prywatnej szkole tylko dzięki stypendium. Jej nietrafione życiowe wybory doprowadzą do dramatu. Dramatem jest życie Karoliny, córki dyrektorki, wiecznie zmuszanej do tego, by uczestniczyć w skonfliktowanym świecie swoich rodziców, gdzie co rusz musi wybierać stronę i brać na siebie także całą wściekłość oraz nienawiść walczących ze sobą dorosłych, którzy nie znajdują czasu ani uwagi dla córki. Trzecią ważną postacią ze szkolnej ławy jest Gniewomir. Wycofany chłopak, który swą biernością i ekscentryzmem odstrasza innych od siebie. To on będzie wiedział i rozumiał więcej niż inni. Jak typowy outsider. Ale uwarunkowania, które stworzyły go takim, jakim jest, wcale nie są stereotypowe.

Wracam do sprawy niewiarygodności powieści, kiedy rozpatruję kwestię tego, w jaki sposób Chmielarz portretuje szkołę. Nie wiem, gdzie autor robił reaserch, ale jeśli tylko w swojej pamięci szkolnych czasów, to nie wziął pod uwagę, jak bardzo zmieniła się rzeczywistość miejsca, w którym umieszcza akcję „Rany”. Oto kilka niemożliwości i absurdów. Nauczycielki palące papierosy w szkolnej toalecie. Od dawna jest to niemożliwe ze względu na ustawowy zakaz palenia na terenie szkoły łącznie z przestrzenią wyznaczoną ogrodzeniem. Uderzenie ucznia przez doświadczoną nauczycielkę. Zdarza się tak rzadko, że zawsze jest z tego sprawa medialna, ale przede wszystkim dlatego, że jest to coś niemożliwego do wyobrażenia u pedagoga pracującego w szkole od dłuższego czasu. Tym bardziej że powód uderzenia nie jest sprawą rozwiązywalną w klasycznym szkolnym trybie z wizytami u pedagoga włącznie. Kolejna rzecz to koleżanki po fachu tak po prostu przejmujące godziny po nagle nieobecnej polonistce. Bez wzmianki o zmianie planu, obciążeniu uczących. Następnie nauczycielka, która ma czas po dzwonku odprowadzać kogoś do wyjścia, zapominając o czekających wówczas pod klasą uczniach, za których bierze odpowiedzialność od pierwszej sekundy po wybrzmieniu owego dzwonka. To po prostu tak się nie dzieje, ale Wojciech Chmielarz upraszcza sprawę. Podobnie niewiarygodne dla każdego nauczyciela może być oprowadzanie przez dyrektorkę nowo zatrudnionej osoby po całej szkole z absurdalnymi ingerencjami w pracę innych nauczycieli, kiedy to szefowa otwiera drzwi sal, przeszkadza w prowadzeniu zajęć i przedstawia nową matematyczkę. Nigdzie coś takiego nie ma miejsca. Jeśli zatem na oswojonym dla mnie terenie odnajduję aż tyle niewiarygodności, nie chcę myśleć o logice całej reszty. Nie będąc specem od spraw kryminalnych i zachowań sprawców zbrodni, mogę z całą pewnością stwierdzić, że to wszystko, co proponuje „Rana”, zwyczajnie nie mogłoby się wydarzyć w świecie rzeczywistym.

Są jednak zalety tej powieści, choć mimo wszystko nie wpływają na zmianę mojego negatywnego zdania o niej. To dość przejmująca narracja o dzieciach mających poczucie winy za swych niedojrzałych rodziców, którzy tkwią w toksycznych związkach. O dzieciach zmuszonych do tego, by przyjąć perspektywę dorosłego i radzić sobie z rodzinnymi traumami. W domach, w których nie ma porozumienia, jest agresja i wiele form opresji. Chmielarz opowiada także o tym, że nie wszyscy z nas powinni mieć dzieci. Nie każdy z wielu względów się do tego nadaje. Ale najbardziej przykuwający uwagę jest wątek cierpienia naznaczającego niejedno życie. Koncentruje się w mrocznej biografii wspomnianej Klementyny – moim zdaniem jednej z najciekawszych bohaterek literackich, jakie udało mi się poznać. Wyobcowana Klementyna najpierw wzbudza współczucie, potem odrobinę irytacji, a kiedy przyjdzie miejsce na sympatię dla niej, autor dokonuje ciekawego zwrotu, po którym ocena moralna i etyczna życia bohaterki pozostawia już bardzo wiele wątpliwości.

„Rana” to nade wszystko książka bardzo mroczna. W zasadzie wszyscy zmagają się w niej z problemami i niejednokrotnie są to problemy, których nie można rozwiązać. Od początku pojawia się fatalistyczny rys, który towarzyszy wszystkim wydarzeniom i odnosi się wrażenie, że nic tu nigdy nie będzie dobrze, nic nie będzie w porządku. Chmielarz zdecydowanie przesadza z morderstwami, zwłaszcza zakończenie powieści wzbudzić może wiele ambiwalentnych uczuć, ale przede wszystkim niedowierzanie. „Rana” jest interesującą książką osadzoną w świecie współczesnym, którego zupełnie nie przypomina, bo się temu wszystkiemu nie wierzy. Kawał całkiem niezłej literackiej roboty, w której do głosu doszło za dużo emocji i przeczuć autora. W związku z tym pozostaje rozczarowanie, bo ta książka ma w sobie spory potencjał, który został zmarnowany.