2022-07-28

„Tango. Czarny kryminał retro” Michał Witkowski

 

Wydawca: Wydawnictwo Znak

Data wydania: 27 lipca 2022

Liczba stron: 528

Oprawa: twarda

Cena det.: 54,99 zł

Tytuł recenzji: Żywioł opowieści

Kolejna książka Michała Witkowskiego wydana w czarnej okładce. Trochę się bałem tej lektury, bo pamiętałem, jak spodobał mi się jego „Drwal” i jak rozczarował kolejny tytuł utrzymany w tym gatunku – „Zbrodniarz i dziewczyna”. Byłem zatem świadomy, że Witkowski jest nierówny w kryminalnym pisaniu, i dodatkowo zestresowałem się, widząc na okładce „Tanga” swoje dobre słowo, pochodzące oczywiście z omówienia innej książki, więc obawa przed nieadekwatnością użycia tej rekomendacji była duża. Tymczasem mogę z całą pewnością powiedzieć, że to jest jedna z lepszych książek tego autora, które czytałem. Opasły tom dość odważnie wkraczający na rynek wydawniczy, gdzie od pewnego czasu liczba ponad pięciuset stron kojarzy się często z przegadaniem. Nic takiego nie ma tutaj miejsca, bo „Tango” to przede wszystkim żywioł dygresyjności, sugestywnych opisów, słów penetrujących każdą, nawet z pozoru najmniej tego wartą przestrzeń. To jest największa wartość tej powieści. Mogłem się zanurzyć w nurcie doskonałego opowiadania i mam wrażenie, że taki rytm, sugestywność i językową moc przyciągania ma we współczesnej polskiej prozie jeszcze tylko Zośka Papużanka. Zatem mógłbym czytać kolejne pięćset stron bez większego oczekiwania na rozwiązanie kryminalnych zagadek. Mimo że wchodzimy tu w świat, który wciąż jest wyzwaniem dla literatury. Może Witkowski to nie Zola, jednak jego trafny naturalizm odsłoni nam najpierw we fragmentach, a potem w całości obraz polskiego międzywojnia – z jego smrodem, brudem, z papierosowym dymem wszędzie, z zepsutymi zębami bohaterów, ich głodem i prymitywizmem, z każdą formą obrzydliwości świata, w którym Witkowskiego zawsze pisarsko interesuje drugi człowiek.

Nie zainteresowałem się kryminałami retro z powodu twórcy wzbudzającego to powszechne zainteresowanie. Przykuła moją uwagę Joanna Szwechłowicz ze swoim tryptykiem, który nie doczekał się aż tak zbiorowej adoracji. A szkoda. Kobiety Szwechłowicz działające w Towarzystwie Higieny Moralnej i Cielesnej doznałyby zawału serca, wkraczając w świat portretowany przez Witkowskiego. Myślę, że to mogłoby też spotkać bohaterów książek Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego, sięgających do retro pod pseudonimem tajemniczym jak Robert Galbraith J.K. Rowling. Rzeczywistość, do której zaprasza nas narrator „Tanga”, dyskretnie sugerujący swoją z nią tożsamość, jest światem przejmujących podziałów i kontrastów. Tam nawet powietrze dusi – nie tylko z powodu tego, że właściwie wszyscy i wszędzie palą. W miejscu, do którego zabiera nas Witkowski, utrwaliły się bardzo mocno społeczne skutki różnic majątkowych, a wraz  z nimi naturalna chyba zawiść oraz niechęć do tych, którzy żyją inaczej, lepiej. To rzeczywistość, w której młode dziewczyny z marginesu na co dzień głodują, są gotowe za papierosa wsiąść do samochodu nieznajomego, prostytuują się, by zarobić na czynsze za obskurne kwatery, nie mają zdolności ani możliwości, by przełamać fatalizm swego losu. To również świat zaborczych i zachłannych mężczyzn przygotowanych, aby brać – a biorą, bo mogą, tu wszystko będzie poddane mrocznym zależnościom popytu i podaży. Jednocześnie jest to rzeczywistość, która chwieje się w posadach, widmo światowego kryzysu zaś jeszcze bardziej antagonizuje udręczonych życiem mieszkańców dzielnic robotniczych i dworujących sobie z życia bogaczy. Albo ludzi, którzy zwyczajnie wykorzystają to, że mogą łamać zasady, decydować o losie drugiej osoby, tkwić w narcyzmie i coraz bardziej obrzydliwym egocentryzmie. Kontrast między posiadającymi a dorabiającymi się lub biedującymi widzimy już w jednej z pierwszych scen: gdy pełna uprzedzeń żona właściciela kamienicy odkrywa ciało śpiewaka, „tego lepszego”, człowieka posiadającego dużo więcej, teraz już tylko bezradnego wobec śmierci.

Korowód zabijania zaczyna się mało spektakularnie, dopiero kolejne trupy będą robić prawdziwe wrażenie. Ale to właśnie leżący na podłodze denat, którego ktoś pozbawił serca i ułożył w pozycji tanecznej, to klucz do zagadki kryminalnej, z którą mierzyć się będą w sposób mało profesjonalny – przede wszystkim opieszały – policjanci i popełniający sporo błędów przy dochodzeniu, i zarysowani w taki sposób, jakby pościg za seryjnym mordercą miał się mieścić tylko w zakresie obowiązków wyznaczanych przez ściśle określone godziny pracy. Szybko jednak zapomina się o tym, jak działają, bo Witkowski czaruje nas sugestywnymi wizerunkami stróżów prawa. Moi ulubieńcy to dwaj posterunkowi – kompletni dyletanci – zwłaszcza Pierożek ze swoją laudacją na temat odbytu. To również bezkompromisowa Stanisława Woźniak, która gotowa jest poświęcić wszystko, włącznie ze zdrowiem przesłuchiwanego, aby osiągnąć zamierzony efekt i poznać prawdę. Tej ostatniej będzie szukał przede wszystkim Adolf Piątek, mężczyzna w przeszłości doświadczony przez wojnę, dzisiaj jeden z tych bardziej racjonalnych, zarazem powolny i metodyczny, wciąż balansujący między pogardą dla działań zbrodniarza a fascynacją jego czynami.

Bo będzie to również czuła opowieść o samotności mordercy. „Tango” ma w sobie w ogóle bardzo wiele czułości dla bohaterów (najpiękniejsza jest jak dla mnie scena tańca pijanego policjanta z prostytutką w jesieni życia) i widać to nawet w tym, w jaki sposób opisywane są zwłoki wywołujące w policjantach nudności, w czytających – jakąś niezdrową satysfakcję. To nie jest tak, że Witkowski chce posłużyć się dość popularnym w tym gatunku zabiegiem, czyli zbliżyć czytającego do zabójcy, dać margines akceptacji dla tego, co on robi, pozwolić współczuć mu, bo zbrodnie stają się konsekwencją zła, jakie go spotyka. Nie, wszystko jest tu rozegrane zupełnie inaczej. Ofiary z jednej strony są ludźmi, za którymi nikt nie będzie tęsknił ani po nich płakał. Postaciami przyjmującymi śmierć, bo w niektórych przypadkach jest to najlepsze, co może je spotkać. Z drugiej jednak – giną przez mroczne fantazje, lecz i sami w nich zanurzeni. Zepsuci na własne życzenie albo przez niesprzyjające okoliczności. Po drugiej stronie zaś stoi morderca. Jego los też jest pokłosiem wyborów i uwarunkowań. A Witkowski dodatkowo prowokuje, gdy Pająk opowiada o tym, że jako młody człowiek mordował niewinnych rosyjskich chłopców, bo tak nakazywała między innymi kulturowa konwencja wojny – zawsze i wszędzie na zawołanie powołująca do życia morderców, którym się wybacza tylko dlatego, że są konkretnej płci i w konkretnym wieku, tak zwanym poborowym, kiedy ktoś postanowi rozniecić konflikt zbrojny. Jak zatem ma się masowe zabijanie innych mężczyzn w mundurach, bo jest wojna i wolno, do tego, co robi sportretowany tu zabójca, który też ma swoją filozofię działania i jej logika może być zbliżona do logiki wysyłania kogoś na front? Trochę przewrotnej empatii autora, trochę inteligentnej ironii, ale przede wszystkim pole do nieoczywistych rozmyślań i interpretacji. „Tango” w ogóle jest kryminałem nieoczywistym. I piekielnie dobrym.

Ta książka jest dowodem na to, jakie możliwości ma literatura, opowiadając i interpretując zdarzenia minione. Widać w każdym akapicie, że Witkowski jest zakochany w dwudziestoleciu międzywojennym. Ale będzie je penetrował i odsłaniał po swojemu. Są tam przecież „luje”, którym współcześnie można byłoby „nakupować”, są metamorfozy przebrań, są gorzkie doświadczenia osób poszukujących tabuizowanych doznań seksualnych wywołujące głównie sarkastyczny uśmiech drwiących z „pederastów”. Jest w „Tangu” Michał Witkowski, którego doskonale znamy i który wciąż – jak zauważyłem już przy recenzowaniu jednej z jego poprzednich książek – pisze tę samą fabułę. Wrócę na koniec do tego, co zasygnalizowałem we wstępie: ten autor ma wyjątkową wrażliwość na krzywdę, nieszczęście, rozpacz, rozczarowanie i upokorzenie drugiego człowieka. Wciąż zainteresowany jest ludzkimi skrajnościami – także tymi mentalnymi. „Tango” będzie kolejnym festiwalem przebieranek, dekonspiracji, mistyfikacji i skrytych namiętności. Tylko że tym razem połączy się to wszystko z wyjątkowo mroczną fantazją o tym, co może być motywem zabijania. To też ważna książka o wolności i jej wybieraniu. Nawet jeśli wyborem ma się stać bycie bandytą.

2022-07-25

„Ostatni raz” Helga Flatland

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 27 lipca 2022

Liczba stron: 288

Przekład: Karolina Drozdowska

Oprawa: twarda

Cena det.: 46,90 zł

Tytuł recenzji: Wobec nieuniknionego

Bardzo lubię takie zaskoczenia. Pisząc o swoich zastrzeżeniach do „Współczesnej rodziny” Helgi Flatland, zarzucałem tamtej książce przede wszystkim przejaskrawienie rodzinnej psychodramy oraz to, że autorka jest mało nordycka, zbyt ekspresyjna w opowiadaniu o emocjach. Nie wiem, czy ta książka zafrapowała mnie tak bardzo przede wszystkim z powodu osobistych doświadczeń („chorowanie” na nowotwór z odchodzącą matką sześć lat temu), bo „Ostatni raz” znakomicie pokazuje uniwersalność przeżyć, gdy matka odchodzi, a najbliżsi za cenę jej niepokoju duchowego próbują ją zatrzymać, decydować o niej i kwestionować jej prawo do odejścia, gdy ból i choroba stają się nie do wytrzymania. Myślę, że jestem zachwycony tą opowieścią przede wszystkim dlatego, że sięga do doświadczeń granicznych, jednak jest bardzo subtelna w portretowaniu tego, co one w sobie niosą, jakie powinności dyktowane atawizmami stają się tu coraz bardziej uciążliwymi działaniami, jak mocno i jednocześnie z dystansem można opowiadać umieranie kogoś bliskiego w spojrzeniach tych, którzy będą żyć dalej. A może chodzi o umiejętność zniuansowania intymnego dramatu, który – jeśli jesteśmy członkami najsilniejszej wspólnoty, czyli rodziny – nigdy tak naprawdę nie pozostanie intymny, choć przecież każdy z nas umrze samotnie.

Flatland znakomicie portretuje dwie bardzo silne osobowości: matkę i córkę. Obie były wobec siebie konfrontacyjne i ślad tego, co ukształtowało tę konfrontację, wciąż boleśnie się zaznacza w emocjach każdej z nich. Pierwszy zaprezentowany kontakt telefoniczny bohaterek jest świadectwem tego, jak różne definicje są gotowe nadawać tej samej rzeczywistości. Anne właściwie bardzo dobrze czuje się w swoim towarzystwie, żyje wedle swoich zasad i przekonań, tak też chciałaby umrzeć, gdy dopada ją niemożliwa do pokonania choroba. Nie chce jak mąż trafić do ośrodka opieki, zajmować sobą przestrzeni i uwagi najbliższych, zmuszać ich do nieakceptowanego na co dzień kontaktu tylko dlatego, że jej ciało jest chore. Sigrid lubi mieć kontrolę nad innymi i chętnie kontrolowałaby też matkę. Scena, w której bohaterka sprawdza, kto z jej bliskich był aktywny na Facebooku i kiedy miało to miejsce, będzie miała swoje kontynuacje wówczas, gdy przyjrzymy się temu, w jaki sposób Sigrid traktuje tych, którym z miłości powinna oferować wolność. Anne wie, że nie była dobrą matką, ale nie może znaleźć odpowiedniego sposobu, aby przeprosić za to, kim była. Sigrid wraz z bratem chce zaopiekować się nią w taki sposób, w jaki Anne nie opiekowała się nimi. Przecież w zasadzie nie chciała ich mieć. A jednak się pojawili, zdarzyli się, macierzyństwo należało przyjąć (a nie odrzucić, jak robi to jedna z pacjentek Sigrid). A teraz zdarza się umieranie. Coraz trudniejsza dla matki i córki konfrontacja, bo muszą zbliżyć się na niebezpieczną odległość. Muszą wspólnie podołać trudności i razem unieść ciężar apokaliptycznej wizji. Ale to Anne cierpi, Sigrid zdaje się zarządzać tym cierpieniem. Taki wizerunek powstaje w naszej wyobraźni, jeśli przyjrzymy się tym relacjom nieuważnie. A Helga Flatland doskonale wie, w jaki sposób uwypuklać i jednocześnie czynić niejednoznacznymi te emocje, w których obie bohaterki się gubią, nie mogąc podołać… samym sobie.

„Potrzeby tych, którzy zostają, są ważniejsze od potrzeb tych, którzy umrą”. To deklaracja Sigrid, która każdą nową wiadomość o postępującej chorobie matki przyjmuje nie tylko z lekarskim dystansem, ale przede wszystkim przerażająco dla Anne metodycznie. „Ostatni raz” to opowieść o kobietach, dla których współistnienie z najbliższymi ustalają zupełnie inne priorytety i założenia. Zderzenie oczekiwań i działań w obliczu nadchodzącej śmierci pozwoli norweskiej autorce opisać bardzo skomplikowaną strukturę przekonań na temat tego, za co warto teraz walczyć. Czy umieranie matki da córce okazję do zrewidowania swoich opinii o tym, czym jest macierzyństwo? Przecież tuż obok będzie córka Sigrid, dopiero wchodząca w dorosłość i brutalnie zderzona z odchodzeniem swojej babki. Kobiety, która przede wszystkim ma świadomość tego, jak bolesne stają się teraz jej relacje z córką i wnuczką. Helga Flatland długo trzyma czytających w niepokojącym impasie. Żadna z kobiet zmuszonych do nowego spojrzenia na tę drugą nie chce odpuścić i nie może sobie wyobrazić tego innego punktu widzenia. A przecież łączy je niebywałe przywiązanie. Ta powieść daje do zrozumienia, że przywiązujemy się do najbliższych w taki sposób, na jaki pozwoli nam bezpieczny świat wokół. A w tej powieści jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa ulatuje. Nawet to, które zyskuje Sigrid, wtulając się w swego partnera i zapamiętując jego zapach. Relacja z nim również zostanie poddana próbie.

„Ostatni raz” zadaje pytania o to, czy stosowne i właściwe jest życie wedle własnych ustaleń oraz planów, kiedy tuż obok ktoś traci szanse i możliwości, stając się zakładnikiem zbuntowanego ciała. To historia punktująca ludzkie cierpienie w wielu znaczeniach. W tym dosłownym chodzi tu oczywiście o to, co przeżywa Anne i jak na to reaguje (także somatycznie) jej córka. Ale można odnieść wrażenie, że nowotworowe cierpienie seniorki rozprzestrzenia się niczym przerzuty po całej jej rodzinie. I w tym miejscu warto zwrócić uwagę, że „Ostatni raz” nie zaniedbuje postaci drugiego planu. Tu każdy z bohaterów zostanie sportretowany w taki sposób, że zogniskowane w zasadniczym wątku napięcie będzie rozsadzać kolejne strony, gdy Flatland z czułością i delikatnością opisze cierpienia ludzi zjednoczonych przez rodzinny dramat.

Bardzo ładnie wybrzmiewa tu metafora pływania w zimnej wodzie, do którego przekonuje Anne jej mąż i które towarzyszy jej przez cały czas, nawet w chwilach największego dyskomfortu spowodowanego chorobą. Zanurzanie się w zimnej wodzie i odnajdywanie w tej przestrzeni tak koniecznej dla Anne wolności jest jednocześnie procesem, który powoli staje się udziałem jej córki. Jakby pojednanie następowało w lodowatym akwenie. Jakby chodziło tu przede wszystkim o zderzenie tego, co fizycznie zimne, z gorącymi sercami bohaterek. Bijącymi w pewnym momencie w tym samym rytmie. Bo „Ostatni raz” to opowieść o harmonii osiąganej pośród zdarzeń i emocji przynoszących jedynie chaos i niedosyt.

Dlaczego tak desperacko działamy i myślimy, czując ten ciążący na nas obowiązek odpowiedzialności za cudze życie u jego kresu? Dlaczego powtarzane tu jak mantra „musisz” jest czasownikiem, który Flatland rozsadzi i zniszczy, pokazując dosadnie, czego wcale nie musimy i że nie musimy przede wszystkim dawać nadziei. To kameralna, ale – jak wspomniałem – bardzo uniwersalna opowieść o doświadczeniu, które będzie udziałem każdego i na które nikt nie jest gotowy. To też świetna książka o bezradności, w której uświadamiamy sobie, jak fasadowe, powtarzalne i groteskowe bywa nasze życie. Jest tu opowieść o utracie, ale również o tym, co paradoksalnie można zyskać, dając umierającemu pozwolenie na to, by wyzwolił się z opresji. Ze wstydu, gdy odziera się z godności i prywatności kogoś gotowego mentalnie na to, by pożegnać swój świat. Helga Flatland w swojej historii powtórzy to, o czym wciąż na nowo piszą inni: siła relacji z matką może być wprost proporcjonalna do tego, jak bardzo są one skomplikowane. Tym razem rodzinna wiwisekcja emocji wyszła norweskiej prozaiczce znakomicie. Tak się lojalnie opowiada umieraniu: z szacunkiem dla wszystkich bohaterów dramatu i przede wszystkim dla samej śmierci.

2022-07-22

„Manuskrypt niedokończony” Franck Thilliez

 

Wydawca: Czarna Owca

Data wydania: 27 lipca 2022

Liczba stron: 448

Przekład: Monika Szewc-Osiecka

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,99 zł

Tytuł recenzji: Pamięć i piekło

Powieść Francka Thillieza jest w każdym wymiarze spektakularna. To ten rodzaj książki, który wciąż na nowo odsłania jakieś kolejne makabryczne przestrzenie, następujące po sobie historie stają się logicznymi konsekwencjami tych już opowiedzianych, a i tak wszystko tonie w mroku niedomówień. To sztuka utrzymać napięcie na tak wielu stronach. Thilliez robi, co może, a może bardzo wiele. Niezwykłe jest to, w jaki sposób ta wielowątkowa zagadka odsłania się w jak najbardziej spójnym obrazie, autor niczego nie zaniedbuje, ale nie wpada również w pułapkę przegadania, gdy rozwija wątki poboczne. Najbardziej niezwykła jest jednak koncepcja tej książki. Nie tylko dlatego, że to znakomita autotematyczna gra z tym, co to znaczy pisać thriller i w jaki sposób wyobraźnia autora oraz jego skryte lęki uwalniają się w fikcji literackiej. Chodzi również o sposób opowiadania, sugerowanie tego, co najistotniejsze, a potem świetne zwodzenie czytelnika, bo całość bazuje na zjawisku przekierowania uwagi. Dlatego przy czytaniu wymagana jest niezwykła czujność.

Tu najważniejszą robotę wykonuje przedmowa. Dowiadujemy się, że cała historia jest znalezionym przez syna sławnego pisarza maszynopisem, do którego ojciec nie dopisał zakończenia. Tego trudu podejmuje się właśnie jego potomek, uznając to za wyzwanie i swoistą misję. Bo ojciec samobójca nie doda już niczego od siebie. Każe synowi skonfrontować się z opowieścią, która zdefiniuje cały swój charakter dopiero wówczas, gdy drugi mężczyzna zdecyduje się na wyjaśnienia tego, co przeczytał. Jak bardzo będzie to frapujące? Nie mniej niż przyglądanie się kolejnym wymiarom tej przejmującej powieści o ludzkim wynaturzeniu. Franck Thilliez zabierze nas do piekła przemocy i okrucieństwa. Stworzy fantazję, w której wciąż na nowo będziemy zwodzeni błędnymi tropami. Ale „Manuskrypt niedokończony” to przede wszystkim inteligentna narracja o tym, co się dzieje, kiedy ślady fikcji literackiej wdzierają się do rzeczywistości, i o tym, jak się ona odkształca pod wpływem autorskich fantazji.

Jest naprawdę groźnie i tajemniczo. Thilliez – w przeciwieństwie na przykład do Jeana-Luca Bannaleca kameralnie portretującego piękno Bretanii – wykorzystuje dosłownie wszystkie środki i możliwości, aby mroczną intrygę osadzić w sugestywnym zimowym obrazie innego francuskiego regionu, Owernii-Rodanu-Alp. Pejzaż i pora roku historii zmierzającej także na francuskie północne wybrzeże znakomicie korespondują z chłodem dotykającym kolejnych bohaterów. To tak jakby wraz z odsłanianymi poczynaniami psychopaty zamarzały uczucia i emocje – walczący z czasem i tym, co robi ludzki potwór, studzą je w sobie, by działać metodycznie i odkrywać to, co zdaje się nie mieć dna, jest plątaniną przejmujących wątków, ale konsekwentnie prowadzącą do jednego, do okrutnej śmierci. Będziemy śledzić poczynania autorki thrillerów, która skryła się pod bezpiecznym męskim pseudonimem literackim, oraz nietypowego porucznika francuskiej policji. Człowieka, którego pamięć wciąż pęcznieje od wizerunków ludzkiego zła. Nietuzinkowego mężczyznę zwracającego uwagę na szczegóły, których nie dostrzegają inni. Mamy tu zdesperowaną matkę usiłującą za wszelką cenę rozwikłać zagadkę śmierci córki oraz przeżywającego osobisty kryzys człowieka, który działa metodycznie, lecz wszystko przeżywa w taki sposób, że rzutuje to na jego ogląd rzeczywistości. I wywołuje cierpienie, kiedy wyobraźnia podsuwa mu obrazy tego, co mogłoby się stać z jego szesnastoletnią córką, a co stało się z córkami innych ludzi.

Śmierci będzie tu bardzo wiele i można odnieść wrażenie, że odejście z tego świata jest dla licznych bohaterów wyzwoleniem. Duże znaczenie będzie jednak miało ocalenie od tej śmierci. W przypadku jednej z porwanych dziewczyn jest to swoiste przerwanie łańcucha przemocy, z drugiej strony jednak – skazanie ocalonej na życie po traumie równie okrutne co doświadczenia z niewoli. Franck Thilliez działa na wyobraźnię nie tylko tym, jak dokładnie i przerażająco opisuje wszelkie psychopatyczne aberracje oraz cierpiące z ich powodu ofiary. Dużo więcej mroku kryje się tu w tym, co nie jest dopowiedziane. Bo odsłaniana zagadka kryminalna sięga bardzo daleko w przeszłość. Tymczasem jej rozwiązanie staje się wyzwaniem. Czy dopisane tu zakończenie będzie satysfakcjonować i przyniesie ulgę także czytającemu?

Bardzo interesująco prezentuje się tu figura maski, działania pod przykryciem, bycie anonimowym z konkretnych powodów, ale w niezbyt jasnym dla czytelnika celu. Tu każdy skryje się przed drugim: autorka za pomocą wspomnianego pseudonimu, psychopaci stale mylący uwagę stróżów prawa, ale również ludzie nieujawniający swoich tożsamości, by skosztować zakazanego owocu będącego wszystkim, co najgorsze. Skrywanie się przed światem i przed drugim człowiekiem otrzymują tutaj bardzo ciekawe interpretacje. Można odnieść wrażenie, że cała ta historia stworzona jest w inteligentnej poetyce maski.

Tymczasem portretując ludzką podłość i pokłady bezwzględności, francuski prozaik stara się jednocześnie opowiadać dwie kameralne historie. Mamy tu wyraźny wgląd w kompulsywne zachowania kobiety, która za wszelką cenę chce rozwiązać pewną zagadkę, nie zdając sobie sprawy z tego, że zagadkowe jest to, co w jej najbliższym otoczeniu. I znajdziemy w tej powieści innych ludzi maskujących się w działaniach, które cechują destrukcja oraz okrucieństwo. Najbardziej czytelny i chyba najmocniej odsłonięty przed czytelnikami jest porucznik Vic Altran ze swoją specyficzną pamięcią. I to głównie ten bohater będzie zdzierał maski innym oraz konsekwentnie dążył do zrozumienia wyjątkowo diabolicznej zagadki, za którą stanie godny przeciwnik – umysł analizujący tak samo nietuzinkowo.

„Manuskrypt niedokończony” to także powieść brawurowo podejmująca wątek pamięci, pamiętania, zapominania i amnezji. Thilliez nie chce tu być odtwórczy, dlatego jego intryga jest tak zawikłana. Ktoś cierpi z powodu tego, co pamięta, ktoś usiłuje zapomnieć to, co najmroczniejsze, a jeszcze ktoś osuwa się w niepamięć. I nie jest łatwo zorientować się, jaki naprawdę ma kształt rzeczywistość podporządkowana dysfunkcjom ludzkiej pamięci. Warto zwrócić uwagę na to, że w zrozumieniu kluczowej intrygi spore znaczenie będzie miał układ czasu przeszłego przybierający różny kształt w zależności od tego, kto w tej powieści mierzy się z przeszłością. Na pewno jest to historia, której nie można byłoby tak gęsto utkać traumami i bezradnością, gdyby nie koncentrowała się na tym, jak bardzo bolesne może być dla nas tracenie kontaktu z własną pamięcią. Ale ta powieść jest nie tylko o tym. Manipuluje naszą uwagą, wymuszając koncentrację na tym, co niekoniecznie jest istotne. Zwodzi w intrygujący sposób. Dla wielbicieli thrillerów to będzie gratka i wyzwanie. Groza kryć się będzie w kolejnych tajemnicach. A wszystko napisane bardzo konkretnym, spójnym i świetnie dynamizującym tę powieść stylem. Pierre Lemaitre może czuć na plecach gorący oddech znakomitej literackiej konkurencji. 

2022-07-20

„W sztucznym świetle” Deniz Ohde

 

Wydawca: Wydawnictwo Marpress

Data wydania: 7 lipca 2022

Liczba stron: 300

Przekład: Zofia Sucharska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 46 zł

Tytuł recenzji: Ruszyć w świat

Z pozoru wszystko jest oczywiste i niczego nie trzeba tłumaczyć. Tak, wybory naszych rodziców determinują nasze wybory. Tak, ich pochodzenie w znacznym stopniu określa, kim my się staniemy. Tak, wymaga bardzo dużej determinacji i siły charakteru, aby żyć po swojemu i nie powielić rodzicielskich wzorców, których się nie akceptuje. Gdyby Deniz Ohde napisała o tym reportaż, pewnie bym się przy nim nudził. Ale napisała powieść. Rzecz, w której powyższe kwestie subtelnie rezonują, rozbijając się na kolejne mikroopowieści, lecz przede wszystkim tworząc istotne sensy dodane. Warto również zwrócić uwagę na język „W sztucznym świetle” – zmienny i wieloznaczny, ale przede wszystkim świetnie opisujący kontrasty oraz podobieństwa, kiedy chce nam opowiedzieć, co to znaczy odejść: z rodzinnego miasteczka, od rodzinnych uwarunkowań, od siebie modelowanego na przykład przez system edukacji, ale przede wszystkim od pewnych marzeń i priorytetów, dla których z różnych powodów nie będzie miejsca.

Ohde frapująco opowiada tutaj opozycje. Dwie najbardziej czytelne to zderzenie tego, kim jest i chce być narratorka, z tym, kim był i chciał pozostać jej ojciec, a także co to znaczy nie być uzdolnionym i wyróżniającym się w takim modelu edukacji, który gloryfikuje i wspiera tych określonych uczniów, dopasowanych, schematycznie osiągających postępy i wyrażających swoje oczekiwania. Zatem ona wobec ojca i szkoły. To oczywiście nie wszystko. Obserwować będziemy również relacje rówieśnicze z ludźmi, którzy w przeciwieństwie do bohaterki nie odczuwają żadnej potrzeby poszukiwania świata „gdzie indziej”. I wcale nie stoi za tym teza, że wyruszanie w ten świat ma być lepszym wyjściem. To, co znane i oswojone, jest tu przecież opisywane z wielką czułością. Miejscowość gdzieś na peryferiach, dokąd autobusy miejskie dojeżdżają i zaraz zawracają, w bliskiej obecności fabryki, z zapachami komunalnymi, w każdym wymiarze brzydka i odpychająca. Bynajmniej. Deniz Ohde, opowiadając miejsce, z którego narratorka rusza w świat, jest najbardziej czuła i poetycka. Nie chodzi tylko o nakreślenie przestrzeni początku, stawania się. Miejsce, do którego bohaterka wraca po latach, zawsze pozostanie częścią jej tożsamości. A skoro ono ma ją opowiadać najpierw i najbardziej sugestywnie, niemiecka pisarka dokłada wszelkich starań, by jego obrazowanie nie było oczywiste.

To, co urzeka w tej powieści, to – poza przyciągającymi uwagę opozycjami – umiejętnie wypracowana w każdym rozdziale delikatność mówienia o nieprzystosowaniu w bardzo szerokim znaczeniu. Stawanie się anonimowej bohaterki, która jednak ma jakieś imię – a to imię bywa dla niej stygmatem i nie pojawia się na gadżetach przeznaczonych dla niemieckiej młodzieży – jest procesem bardzo intymnym, a Ohde stara się opowiadać tę intymność, tylko zbliżając się do tego wszystkiego, co tak mocno dotyka wyobraźni i ją modeluje. Dlatego część przytaczanych sytuacji i konfrontacji widzimy fragmentarycznie. A niektóre uderzają całą swoją oczywistością. Deniz Ohde nie będzie tu na przykład pisać wprost o agresji i przemocy. O rasizmie doświadczanym przez potomkinię Niemca i Turczynki, „tę ciapatą”, tę z dziwnym imieniem i nieprzystającą do modelu edukacyjnego, podążającą inną ścieżką, pozwalającą sobie na dystans wobec świata i na to, by w tym świecie po prostu zwolnić. Tymczasem na przykład punktowane są lęki, idiosynkrazje i przekonania ojca – to postać zarysowana najbardziej wyraźną kreską, a jednocześnie ktoś, od kogo wciąż się odbijamy, dryfując gdzieś po oceanie życia z bohaterką i jej przekonaniem, iż bez względu na wszystko ten pełen ułomności ojciec zawsze będzie jej latarnią, wyznaczać życiowy azymut.

„W sztucznym świetle” opowiada o niemieckiej szkole, której wyraźna struktura wiele wymaga i równie wiele narzuca. Nikomu tu nie chce się myśleć o odmienności czy o czymś wypadającym poza schemat, oczekującym dla siebie specyficznej, wytężonej uwagi. Bohaterka jest na wskroś niestandardowa według ustalonych przez tę szkołę reguł. Nie ma w niej jednak jakiejś wyjątkowości geniusza, nie jest też osobą z żadnymi jasno określonymi dysfunkcjami. U Ohde uczennica staje się problemem, gdy stara się oswajać i przyswajać świat na własnych zasadach, trochę wolniej niż inni, ze skupianiem się na innych priorytetach. Czuje swoją nieprzystawalność i jest gotowa zrobić prawie wszystko, by ją zniwelować. A jednocześnie jest tą, dla której należałoby napisać inny program, wytyczyć inną ścieżkę rozwoju. Niedostosowana, lecz gotowa na to, że w tym systemie musi się dopasować. Perypetie szkolne bohaterki są egzemplifikacją tego, w jaki sposób wchodzi ona w równie wyraźnie określony świat rodzinnych oczekiwań. Wydaje się, że życiowo bierny ojciec, dla którego najbezpieczniejsza jest zawodowa rutyna, jest jednym z najsurowszych nauczycieli, którego cieniem staje się matka – kobieta uciekająca z pewnej nadmorskiej dalekiej miejscowości, by mieć jakieś możliwości. Jakie otrzymuje przy takim mężu?

Mamy dwie szkoły życia bohaterki tej książki. Z tej rodzinnej nie musi się rozliczać świadectwami. Niczego nie musi udowadniać, do niczego się zmuszać. Jednakże wciąż jest tą, której trzeba dać szansę, bo funkcjonuje i odbiera rzeczywistość inaczej. W tym znaczeniu Deniz Ohde opowiada nam przejmującą historię dziewczynki, a później kobiety, która buduje część swojej tożsamości na bolesnych wątpliwościach. Rzeczywistość wokół – ta najbardziej intymna i ta uporządkowana w edukacyjną strukturę – jest dla niej przestrzenią, w której pada wiele pytań retorycznych, a każde kolejne doświadczenie to dorastanie do samej siebie z lękiem niejasności. Czy bohaterka podąża po omacku? Niekoniecznie. „W sztucznym świetle” to przecież świetna powieść o zdeterminowaniu.

Cel nadrzędny jest jeden: pożegnać świat, w którym kształtowały się pierwsze emocje, przywiązania, priorytety, poglądy na to, jaki sposób życia ma znaczenie i co będzie w nim ważne. Można to zrobić spektakularnie. Tak jak zrobiła pewna kobieta, która wysadziła się w miejscowym kościele, a której historia powraca tutaj jako mroczne memento, ale i kolejna nieoczywista opozycja nakreślana w tej powieści jako coś ważnego. Narratorka Ohde pragnie pożegnania, odcięcia się i pewności siebie wkraczającej w inny wymiar, jednak wciąż zastanawia się nad tym, co warunkuje skuteczne odejście. Bo przecież nie chodzi o śmierć. „Kiedyś stąd wyjadę”, które bohaterka mruczy sobie pod nosem na samym początku książki, będzie tu powracać z jednej strony jako imperatyw, z drugiej jednak – jako kolejna wątpliwość osadzona w kontrze do świata oferującego przede wszystkim bezpieczną powtarzalność. Dlatego cała ta narracja jest wątpliwością, deklaracją wyboru, ale przede wszystkim uważnym świadectwem obserwatora życia, dla którego jego nowy rozdział to nie tylko wyzwanie polegające na dopasowaniu się i zmianie. „W sztucznym świetle” to powieść inicjacyjna uciekająca schematom. Oferująca głównie historię o łagodnych zdziwieniach, nie o dramatycznych konfrontacjach. A i tak wszystko, co dramatyczne, widać tu doskonale i w gruncie rzeczy to w pewnych aspektach bezkompromisowa, czule smutna historia egzystencjalna.

2022-07-18

„W cieniu góry” Agnieszka Jeż

 

Wydawca: Wydawnictwo Luna

Data wydania: 29 czerwca 2022

Liczba stron: 352

Oprawa: miękka

Cena det.: 42,90 zł

Tytuł recenzji: Dramaty peryferii

To, że Agnieszka Jeż wykorzystuje kryminał do tego, by opowiadać o istotnych i często polaryzujących nasze społeczeństwo historiach z przeszłości, którym wciąż na nowo można wyznaczać perspektywy opisu, wiem od dawna i byłem przekonany, że znajdę to wszystko także w powieści „W cieniu góry”. Nie spodziewałem się jednak, że można czytać tę książkę w taki sposób, żeby zawieszać się interpretacyjnie gdzieś na peryferiach, wszak w ogólnym wymiarze jest to narracja portretująca to, co ważne na marginesie, niedostatecznie opowiedziane, a może również niesatysfakcjonująco interpretowane – na przykład przez historyków. Snuta w dość sennym tempie historia rozgrywająca się w Beskidzie Niskim wciąż przykuwała moją uwagę detalami, wątkami albo motywami pozornie nieistotnymi. I dlatego na przykład fascynował mnie obraz zakazanej namiętności – najpierw portretowany w ten oczywisty i charakterystyczny dla gatunku sposób (skryty romans i surowe konsekwencje, zazdrosna żona i podejrzenie zbrodni w afekcie). A jednak u Jeż znalazło miejsce coś innego. Jeden z głównych bohaterów doświadcza jednocześnie dyskomfortu i przyjemności w relacjach z kobietą, która mogłaby go oczarować, kobietą spoza uporządkowanego życia małżeńskiego. Inny musi chować przed światem gorycz i ból rozstania, kiedy wciąż wspomina tę zakazaną albo tabuizowaną w małej społeczności relację, którą zrujnowała śmierć. Jest to zatem również opowieść o możliwościach – o tym, co się nie zdarzyło, lecz mogło zdarzyć, intensyfikując ten świat jeszcze bardziej.

To tylko przykład tego, w jaki sposób Agnieszka Jeż rozpisuje nam tu przestrzenie peryferyjne. Intryguje również ujęcie eskapizmu dwójki bohaterów z jednej strony jako narzędzia obrony przez nieprzyjaznym światem, z drugiej jednak – jako filozofii życia. Tego życia, do którego nie będziemy mieć dostępu, autorka ujawni nam je punktowo, na swoich zasadach, pozostawi dużą przestrzeń niepewności i wątpliwości. Ostatecznie bowiem zrozumiemy motywy postępowania mężczyzn żyjących poza cywilizacją, jednak ich relacje, a także działanie istotne z punktu widzenia głównego wątku będą enigmatyczne, bo ta powieść stawia na niedopowiedzenia.

Jeśli dodamy do tego morderstwa, które w żaden oczywisty sposób nie wiążą się z nakreśloną tu intrygą kryminalną, „W cieniu góry” zyskuje jako książka o tajemnicach. To, co ma zostać ujawnione czytelnikowi, jest tu przemyślane, a mechanizm odsłaniania zagadek pracuje jak szwajcarski zegarek. Najciekawsze są jednak te autorskie porzucenia. Niektóre kwestie są dyskretnie sygnalizowane, inne celowo nonszalancko pozostawiane bez czytelnych objaśnień. Wszystko w społeczności, która od dekad żyje tajemnicami i sprawami, do których nie chce się wracać, bo są zbyt trudne, zbyt nabrzmiałe przez lata dramatem, za bardzo – nie wiem, czy używam dobrego określenia – przezroczyste, a przez to domagające się wciąż na nowo pytań. Jeż stawia kilka, ale sugeruje, by pytać o jeszcze inne sprawy. W tej świetnie skonstruowanej fabule będącej mroczną fantazją o tożsamości i przynależności mamy również nietuzinkowe konfrontacje między bohaterami.

Na przykład mocno osamotniony w swoich działaniach policjant prowadzący śledztwo w sprawie brutalnych morderstw i dziennikarz, którego śmierć dotyka bardzo boleśnie, ale który właśnie przez jej zaistnienie staje się coraz ciekawiej niejednoznaczny. Podobały mi się dynamicznie się zmieniające relacje między komisarzem Durlikiem a Marcinem, człowiekiem zagubionym z powodu romansu, który odsłania swoje mroczne strony, ale też niejednoznacznie usytuowanym względem zabójcy. Piotr i Marcin są antagonistami czy protagonistami? Połączy ich wspólny cel poszukiwania człowieka, który zamordował kochankę Marcina, czy wciąż na nowo rozdzielać ich będą kolejne fantazje o tym, co się właściwie dzieje na tej „pięknej i tragicznej” ziemi, która z jednej strony zachwyca, z drugiej skłania do refleksji nad tym, ile ukrytych animozji zawsze skrywa pozornie cicha i spokojna prowincja.

Idąc tropem zagadki kryminalnej, przyglądamy się temu, jak w pięknych okolicznościach Magurskiego Parku Narodowego rozprzestrzenia się ludzkie zło. To, które tkwiło tam od dawna, i to, któremu jakikolwiek sens próbuje nadać Piotr Durlik – postać kreślona pozornie niedbałą kreską, a jednocześnie człowiek skrywający w sobie sporo emocji, które autorka pozostawia czytającym do rozszyfrowania. Wszystko koncentruje się wokół natury: ona wyznacza niepisane prawa i ona kształtuje w ludziach charakterystyczną wrażliwość, sugeruje drogi wyboru, podpowiada czasem decyzje tragiczne, a tych będzie tutaj kilka. Agnieszka Jeż opowiada o pejzażu nie tylko z wielką do niego miłością, ale również z przekonaniem, że w dobrej powieści kryminalnej otoczenie musi odgrywać rolę dodatkowego i kto wie, czy nie najważniejszego bohatera. Portretując Beskid Niski, autorka przypomina mi trochę tych nordyckich twórców literatury z dreszczykiem, którzy tak naprawdę zawsze wychodzą od pejzażu. Dopiero później jego najpierw niewyraźnym, a potem coraz bardziej istotnym elementem czynią człowieka przeżywającego rozterki albo doświadczającego dramatu.

„W cieniu góry” proponuje nam wielowątkową opowieść i mam wrażenie, że ta książka może być odczytana na wiele sposobów – w zależności od tego, na czym skoncentrują się czytelnicy. To duża zaleta powieści przecież skondensowanej i próbującej wszystkie wątki poboczne trzymać w takich ryzach, by nie powstawała nam tu kolejna powieść na miarę Katarzyny Bondy. Agnieszka Jeż jest sobą – jako wielbicielka świata, który opisuje, i czuła kreatorka postaci literackich, wobec których trzyma się dystans i doskonale widzi, jak bardzo są niejednoznaczni. Tu sympatii i antypatii nie rozłożymy w jakiś oczywisty sposób. Autorka będzie fantazjować o tym, czym jesteśmy jako członkowie społeczności, gromady albo stworzonej tylko na własnych zasadach grupy. Ale też opowie o tym, jak bardzo bezradni potrafimy być wobec historii i jak wielką krzywdą może stać się wyznaczanie komuś jego przestrzeni życiowej. „W cieniu góry” jest powieścią o wolności tej przestrzeni, a także o konsekwencjach jej grabieży. Można to przenieść na wizerunki psychologiczne bohaterów: im też ktoś coś odbiera, by potem narzucać myślenie i odczuwanie po stracie. Jeż świetnie pokazuje, jak tworzą się antagonizmy wokół posiadania i atawistycznego poczucia przynależności bez konieczności gromadzenia czegokolwiek. Ale jest tu również poruszający wyobraźnię motyw zabójcy, który swoje ofiary będzie w charakterystyczny sposób odznaczał. Czy te działania będą mieć coś wspólnego z tym, o czym napisałem wyżej?

Cóż, Agnieszka Jeż to literacka jakość, której można ufać w ciemno. Nie rozczarowuje kolejną powieścią, wciąż na nowo zaznaczając, że jest również autorką poszukującą. Osadzając mroczne intrygi w okolicach, które kocha, jest wyrazicielką poglądu, że być może najlepsza literatura powstaje o miejscach, które są najlepsze, bo uwielbiane. I wtedy wszystko, co tam się rozgrywa, może nabrać nietuzinkowego znaczenia. Tak jak w tej książce – opowiadającej o życiowej melancholii samotników, ale również o tym, jak bardzo potrzebujemy się nawzajem i kiedy w tej potrzebie zaczynamy być zaborczy i toksyczni.

2022-07-15

„Kacheksja” Krystian Nowak

 

Wydawca: Wydawnictwo Wyszukane

Data wydania: 6 lipca 2022

Liczba stron: 360

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Czuły nihilizm

Nie wiem, co najbardziej przywiązało mnie do tej powieści. Może deklaracja, że powinniśmy sami sobie dawać mniejsze lub większe życiowe radości, ponieważ zasadniczo inni mają nas gdzieś i nigdy o to nie zadbają. Mam wrażenie, że zarówno autor, jak i bohater tej powieści – nie zamierzam rozmyślać nad tym, ile mają punktów stycznych i jak mocno autobiograficzna może to być książka – dają sobie to, co najlepsze. Są dla siebie wyjątkowi i wyjątkowo piszą o ludzkich potrzebach oraz pragnieniach. Ta opowieść rodzi się z różnego rodzaju deficytów i cała jest kameralnym lamentem nad tym, że nie obchodzimy nikogo. Ale jest jednocześnie historią tego, jak w rozumny sposób zwrócić się do własnego wnętrza, jak się emocjonalnie wzmocnić i jak uwierzyć w to, że wcale nie jest się szarą częścią wyjątkowo szarej codzienności. Wszystko ma tu barwy, ma swoje emocje, jest jakieś. Każdy z tych rozdziałów opowiada w zasadzie o tym samym, a jednocześnie otwiera się na coś nowego. „Kacheksja” nie jest więc ponurą opowieścią o tym, jak banalnie dać się pokonać przez życie. To brawurowa i napisana w groteskowo-ironicznym stylu opowieść o tym, jak fascynujący możemy być, przyglądając się pozorom rzeczywistości, a później oglądając ją naprawdę. Nowak stworzył postać sugestywnego i przekonującego obserwatora, który nie tylko neguje, ale również stara się w swej negacji być twórczy, konstruktywny.

Biblią naszego opowiadacza z pewnością mogłaby się stać książka Konstantego Geberta „Ostateczne rozwiązania”. Interesuje go nie to, że każde życie dobiega końca z mniejszym lub większym bagażem doświadczeń, lecz przede wszystkim przypadek, który jednym daje możliwość zdobycia wszystkich egzystencjalnych lekcji, a innych konfrontuje z bezkompromisową lekcją zagłady. Innymi słowy: jest to rzecz o wszystkim, czego mamy szczęście doświadczyć. Przez przypadek, bo nie staliśmy się częścią zgładzonej masy ludzkiej. Bohater Nowaka zderza się z jednej strony z tym, jak uporządkowane do bólu życie może przestać satysfakcjonować, z drugiej jednak – wciąż rozmyśla o chorej satysfakcji tych, którzy potrafili mordować miliony. I o tym, jak kształtują się narracje portretujące masowe zagłady.

W jego intymnym odczuciu jesteśmy wszyscy stworzeni do tego, żeby umrzeć. Odchodzimy codziennie, nie zostawiając ani sobie samym, ani swoim bliskim niczego, co pozwalałoby, żeby życie po nas było lepsze. „Kacheksja” mówi o tym, co zrobić z życiem, które dostaliśmy przypadkiem, a które rozmieniliśmy na drobne. Jak to wszystko z powrotem poskładać i czy w ogóle warto. Za tym kryją się ciekawe retrospekcje, nietuzinkowe asocjacje i sporo tez dyskusyjnych. Czy naprawdę nie chcemy być żywi? A co z atawizmami? Czy przekonywanie, by uwierzyć we własne możliwości, to ogromna krzywda wyrządzana nam przez świat? Dlaczego, skoro właśnie przez poczucie sprawczości w opowiadaniu tej historii narrator jest na pozycji wygranej? Będziemy go czytać i nie pozostaniemy obojętni wobec ironicznych, ale i całkiem serio egzemplifikowanych skarg na to, jak trudno dzisiaj jest być człowiekiem i jak człowieczeństwo może być naprawdę czymś na chwilę. Zanim rozpocznie się masowe jego odbieranie.

Bohater Krystiana Nowaka kiedyś zbierał kapsle po piwie, a dziś jest zbieraczem coraz bardziej gorzkich doświadczeń życiowych, które z jednej strony go blokują i ograniczają, z drugiej jednak – pozwalają na ujrzenie siebie i świata, przyłożenie krzywego zwierciadła i wyraźne określenie, co jest gorzkim faktem, a co zwodniczą iluzją. Tu z jednej strony mamy pozornie zgnuśniałego komentatora życia, ale widać wyraźnie, że to wyjątkowo wrażliwy obserwator, który jest w stanie określić i wypunktować, ile z niego jest w innych ludziach i jak wiele zyskał w każdej istotnej relacji. Począwszy od relacji z babcią, która zdecydowała się na drugie macierzyństwo i wyprawiła go w świat. A potem czekały go śmierci: babci, ojca, specyficznie zaznaczającego obecność w jego życiu kuzyna. Bilans strat wpisany jest w egzystencję, lecz co z zyskami? To, że się tu pojawiają, jest oczywiste, natomiast jak są opowiadane? „Kacheksja” nie jest wyrazem udręki i rezygnacji, bo od bycia prozaicznym się nie ucieknie. To pełna humoru i sztuki autodystansu opowieść o człowieku, który docenia swą osobność, traktując ją jako atut, dobrą pozycję wyjściową do tego, by sięgać po to, co pozornie nieosiągalne albo niewarte zdobywania. Świetna powieść o odpowiedzialności za siebie i innych. Nawet wówczas, gdy poczucie tej odpowiedzialności przychodzi do bohatera, dopiero gdy uśmierca drzewka bonsai. Książka o tym, jacy jesteśmy przewidywalni, śmieszni, rozpaczliwi i pełni goryczy, ale również o tym, że można nas opowiedzieć anegdotą oraz czarnym humorem. A wtedy jesteśmy wyraźni i tym zaskoczeni. Jeśli mamy sobie samym sprawiać przyjemności w świecie, który ma to za nic, na pewno warto sprawić sobie frajdę lekturą „Kacheksji”. To wbrew pozorom jedna z bardziej optymistycznych narracji o naszym życiu, jakie ostatnio udało mi się przeczytać. Rozprawa o tym, że całe nasze życie może być – jak zostało już zaznaczone – przypadkiem. Dlaczego przypadkiem nie zauroczyć się tą powieścią? Będzie w niej wszystko, co już wiemy o sobie, i opis wszystkiego, co moglibyśmy ze sobą zrobić, tylko nam się z różnych powodów nie chce.

2022-07-07

„Grzech śmiertelny” Maria Grund

 

Wydawca: Wydawnictwo Feeria

Data wydania: 13 lipca 2022

Liczba stron: 400

Przekład: Agata Teperek

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Wobec mrocznej zemsty

Powieść Marii Grund musiała mieć w sobie jakąś niesamowitą moc, skoro została wyróżniona pośród powieści tego gatunku pisanych w Szwecji taśmowo już od lat. Odkrywamy to już na samym początku. Pisarka bardzo zręcznie łączy ze sobą wiele atrakcyjnych dla fabuły elementów, dodatkowo mocno dynamizując akcję dialogami, bo opisy pojawiają się tu sporadycznie, są bardzo zwięzłe i rzeczowe, absolutnie nie pełnią funkcji retardacyjnej. Co w „Grzechu śmiertelnym” najbardziej przyciąga uwagę? Znakomicie zarysowane postacie głównych bohaterek. Bo wreszcie udało mi się trafić na kryminał, w którym śledztwo prowadzą dwie kobiety. A nawet trzy, biorąc pod uwagę pomoc otrzymaną w najmniej spodziewanym momencie. Grund bierze na siebie bardzo dużą odpowiedzialność, bo kreuje wielowątkową intrygę i można odnieść wrażenie, że powieść jest zbytnio przesycona rozmaitymi historiami. Jednakże autorska dyscyplina i pomysłowość są tu godne podziwu: wszystkie, pozornie nawet najmniej istotne z punktu widzenia kluczowej intrygi wydarzenia, o których wiarygodność – jak się wydaje – dba tu autorka, ale i jej bohaterki, domykają się w zadowalający nas sposób. Tworzą wielowymiarową opowieść o takim rodzaju krzywdy, za który trudno otrzymać satysfakcjonujące zadośćuczynienie. Maria Grund jest feministycznie odważna i dekadencko twórcza. Umieści wydarzenia dodatkowo w istotnym miejscu, bo wraz z głównymi bohaterkami będziemy miotać się pośród tropów i poszlak w zamkniętej przestrzeni wyspy.

Sanna i Eir to mocno doświadczone przez życie i straumatyzowane kobiety, które potrafią osiągać wyznaczony cel w charakterystyczny dla siebie sposób. Sanna jest u siebie. Tu wykazuje się nieprzeciętną inteligencją i intuicją, która nie zawodzi, jest cenioną śledczą uciekającą w wir obowiązków przez wspomnieniami z dawnego, normalnego życia. Dziś w życiu Sanny liczą się jednak tabletki, niespokojny sen, życie ze świadomością braku najbliższych osób i dojrzewające w niej pragnienie zemsty. To nie będzie kryształowa moralnie policjantka, która stanie na czele ludzi walczących z wszelkim złem. Doświadczenia Sanny zrujnowały jej poczucie bezpieczeństwa, spowodowały kompulsywne przeżywanie dalszej części życia i naznaczyły na zawsze goryczą oraz ogromną tęsknotą. Zupełnie do niej nieprzystająca Eir, która przybywa z zewnątrz, ze swą obcesowością, wulgarnością i impulsywnością działania początkowo wydaje się tylko kimś, kto będzie irytował – Sannę oraz czytelników. Ale to, co oferuje Eir, znakomicie uzupełni powolność, metodyczność oraz opanowanie policjantki, do której przypisano ją po to, by na szwedzkiej prowincji i z dala od stałego lądu odbyła swoistą pokutę. Te dwie kobiety powinny wzajemnie ciągnąć się na dno. A jednak stają do walki z niebezpiecznym przeciwnikiem, wciąż sprowadzane na manowce przez kolejne tropy, stające twarzą twarz z takim ogromem okrucieństwa i przemocy, że „Grzech śmiertelny” na pewno nie jest dla czytelników o słabych nerwach.

Najpierw pewna nastolatka popełnia samobójstwo. Potem następuje seria krwawych mordów. Sanna i Eir będą zmuszone prowadzić walkę na kilku frontach. Wydaje się, jakby to nie był jeden złoczyńca. Jakby czynione właśnie zło było pokłosiem pochodzącego z przeszłości czegoś dużo bardziej przerażającego. Pomysły na uatrakcyjnienie fabuły i uczynienie jej świetnym przykładem prozy noir stwarza wrażenie wkraczania w świat, w którym ulega przewartościowaniu wszystko, także pojęcia dobra i zła. Śledząc ściganie złoczyńcy, zostajemy w finale z bardzo wyraźnie zarysowanym dylematem. Czy to, co się dzieje, to świadectwo skrajnej rozpaczy i desperacji, czy też może dowód na wybitnie skomplikowaną psychopatologię? Zmierzamy w kierunku bardzo nieoczywistych rozwiązań, a wszystko wikła się w taki sposób, że wciąż na nowo jesteśmy zwodzeni. Zapewniam, że jakakolwiek próba obstawienia tego, kto na tej wyspie jest seryjnym mordercą, będzie skazana na niepowodzenie. Maria Grund buduje tu wielopłaszczyznową opowieść o krzywdzie, ale opowiada o niej w taki sposób, że pewne etyczne i moralne kwestie zaczynają ulegać przewartościowaniu. Dochodzi nawet do banalizacji zła. Tego zła, które rozsiadło się wygodnie na szwedzkiej wyspie i nie zamierza jej opuszczać. Zła zdefiniowanego tu w najbardziej ponury sposób.

Wspomniane wykorzystanie rozmaitych elementów czyni z tej książki lekturę satysfakcjonującą odbiorców żądnych zwrotów akcji. Można od nich dostać lekkiego zawrotu głowy, ale zaznaczyłem już na wstępie, że wszystko ma tu swoje miejsce i jest zasadnie uwypuklane lub celowo kierowane na fabularny margines. Znajdziemy tutaj klasyczne motywy wzbudzające niepokój: maski, tajemnicze malowidła, nagrania, komplet wyjątkowo ostrych noży, ale ważne są również miejsca – jak na przykład opuszczone wesołe miasteczko czy kamieniołom, w którym dochodzi do aktu odebrania sobie życia. W całości jest to jednak powieść poświęcona cierpieniom nieletnich. Dzieci muszą dorastać z traumami nie do udźwignięcia, stają się przerażone albo gotowe na przerażające konfrontacje. Wydostające się jedne spod drugich historie oprowadzają nas po wyjątkowo okrutnym świecie doświadczenia zła dotykającego nieletnich. A w tym wszystkim dwie policjantki, które również muszą mierzyć się ze wspomnieniami i w które zło uderzyło bez pardonu. Całość wykreowana jest na akt oskarżenia: wobec nieczułości instytucjonalnej, kostyczności religii, ale także ludzkiego milczenia, w które wrastamy, szkodząc innym i uznając największe potworności za niebyłe.

Trudno się z tego świata wydostać. Zamknięty obszar, na którym kumulują się tak spektakularne przejawy różnego rodzaju dewiacji, czyni nas w pewnym sensie zakładnikami tej książki. Grund w duchu Miltona próbuje opowiedzieć o wolności, jaką otrzymuje zło, i o złu, które otrzymuje miejsce do tego, by stawać się coraz silniejsze. „Grzech śmiertelny” jest w kilku wymiarach prowokacyjny, jednak opowiadając o najbardziej bolesnej krzywdzie, staje się powieścią niezwykle dosłowną. Naturalistycznie zanurzoną w ludzkim cierpieniu, które ma tu różne oblicza, ale jednoczy antagonistów, a potem staje się pewnym doświadczeniem granicznym nie do udźwignięcia. Dla stróżów prawa i dla ściganych. A wszystko pośród przemilczeń oraz niedopowiedzeń. To, co najbardziej bolesne, skrywa się tu w ciszy. Jednak książka Marii Grund nie jest kameralna. Krzyczy głośno także wówczas, gdy staje się felietonistyką społeczną. Sportretowana szwedzka prowincja z klaustrofobiczną przestrzenią wyspy robią tu przerażające wrażenie, bo możemy się poczuć, jakbyśmy dotykali tego, co w człowieku najbardziej wstydliwe i najtrudniejsze do zniesienia. Ważne jest tu również przenoszenie napięcia między tym, co się już wydarzyło i jest okrucieństwem skończonym, a tym, co przeraża i paraliżuje jako pokłosie dawnego zła. W każdym wymiarze oraz w każdym odczytaniu Grund proponuje nam bezkompromisową wędrówkę do piekła, jakie tworzymy sobie na ziemi.

Czytając „Grzech śmiertelny”, można odnieść wrażenie, że śmierć wcale nie jest tym najgorszym, co może spotkać bohaterów. Dużo bardziej groźna wydaje się pamięć. To książka o pamięci okrucieństwa i okrutnym pamiętaniu, za co należy się zemścić. Jest też dużo o miłości, nieoczywistej i jednocześnie silnej. Jedna z ciekawszych szwedzkich powieści znakomicie łącząca thriller z kryminałem i sensacją oraz dużą dozą fatalizmu, od którego nie sposób tutaj uciec. Zapada w pamięć.

2022-07-04

„Naftowa Wenus” Aleksandr Sniegiriow

 

Wydawca: Wydawnictwo Glowbook

Data wydania: 1 czerwca 2022

Liczba stron: 178

Przekład: Borys Hass

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 45 zł

Tytuł recenzji: Ojciec i Rosjanin

Powieść Aleksandra Sniegiriowa znakomicie odnajduje balans między literackim tragizmem a kilkoma rodzajami komizmu. Z jednej strony jest to książka niebywale smutna – zarówno w swoim wymiarze prywatnym, intymnym, opowiadającym o trudnej drodze do świadomego rodzicielstwa, jak i w wymowie społecznej, kiedy staje się krzywym zwierciadłem współczesnej Rosji, z którą główny bohater dokonuje osobistego rozrachunku. Z drugiej jednak – kipi dynamizmem i obdarza czytelnika scenami świadczącymi o niezwykłym poczuciu humoru autora. Sniegiriow na przykład różne formy agresji opisuje w komiczny sposób. Gdy czytamy o bitwie ulicznej, w której orężem są siekiera czy mrożona ryba, albo o wizycie u jasnowidzki, śmiejemy się, dostrzegając jednocześnie, że wciąż tkwimy w trudnym do wyrażenia świecie wzajemnych napięć i oskarżeń, który każe żyć Rosjanom w wiecznej czujności, bo wszystko wokół może się sprzymierzyć przeciwko nim. Najmocniej „Naftowa Wenus” wybrzmiewa jako historia ojcostwa traktowanego tu trochę jak doświadczenie graniczne. Bohater Sniegiriowa będzie musiał skonfrontować się z tym, czym jest odpowiedzialność za niepełnosprawnego syna, ale przede wszystkim z nim samym – istotą oczekującą po prostu miłości i poczucia bezpieczeństwa.

Autor wtłacza nas w pierwszą skomplikowaną sytuację natychmiast, bez żadnej introdukcji, bez wyjaśnień. Fiodor jedzie na daczę do rodziców, mając w planie niebawem wylot do USA, gdzie będzie projektował wnętrza dla bogatych Rosjan. Na daczy mieszka też chłopiec. Przekonany o tym, że rodzice Fiodora są jego prawdziwymi rodzicami. Chłopiec będący wyrzutem sumienia ojca, który zrzekł się odpowiedzialności rodzicielskiej, a jego związek rozpadł się po tym, gdy młodzi rodzice zrozumieli, iż otrzymali od losu chore dziecko. „Syn – głuptas”, potomek z zespołem Downa. Dziecko, którym nie można się pochwalić przed światem. Dziecko, którego można się wstydzić. Pokornie czeka gdzieś na marginesie życia, aby ktoś z dorosłych je zaakceptował. Iwana przyjmuje do domu i do swego serca matka Fiodora. To ona latami będzie walczyć o normalność chłopca przekonana o tym, że jego dysfunkcje da się wyleczyć. Tymczasem już w jednej z pierwszych scen otrzymujemy zaskakujący zwrot akcji. To sytuacja, w której Fiodor nigdy nie chciał się znaleźć. Zostanie ze swym potomkiem sam. Będzie się uczył szanować i akceptować niedoskonałości syna, sam będąc przecież niedoskonałym ojcem. Rozpocznie się etap wspólnego życia, do którego żaden z nich nie jest gotowy. „Naftowa Wenus” stanie się poruszającą opowieścią o tym, że miłość rodzicielska niekoniecznie jest bezwarunkowa, ale można się jej nauczyć, idąc na kompromisy z samym sobą i z życiem.

Aleksandr Sniegiriow zadaje bardzo dyskretnie pytanie o to, czy kwestionując niedoskonałości tego, co otrzymujemy od losu, sami jesteśmy wielką ułomnością. To, w jaki sposób dziecko z zespołem Downa jest odrzucane przez rodziców w pierwszym odruchu, interesuje autora tylko na tyle, by zdać z tego krótką, kilkustronicową relację. Dużo istotniejsze staje się rozważanie rodzicielstwa w charakterze wyzwania. Fiodor musi nie tylko zweryfikować poglądy na chorobę swego dziecka, musi również całe swoje uporządkowane życie dopasować do specyficznego odbioru rzeczywistości i funkcjonowania syna. Bo wreszcie tego syna ma. Wraca do niego. A może dopiero naprawdę się z nim oswaja, widząc świat przez pryzmat jego wrażliwości i dojrzewając do tego, czym jest ojcowska miłość. Ta, która stanie się bezwarunkowa. Zestawiając biografie ojca i syna, rosyjski pisarz opowiada o dwóch chłopcach, którzy niejako zmartwychwstali, otrzymali drugie życie, rozpoczęli swą życiową wędrówkę trochę dzięki przypadkowi, na drugim biegu, z opóźnieniem i wszelkimi tego konsekwencjami. Portretowana więź jest niezwykła, ale Sniegiriow nie sięga po patetyczną frazę czy dydaktyczne obrazki. Codzienność ojca i syna doświadcza oraz zmienia ich obu. Nie spodziewają się jednak, jakie zmiany w tym życiu wprowadzą dwie siostry, z którymi początek znajomości jest… hm, dość brutalny.

Sonia i Masza niejako ewolucyjnie staną się częścią codziennego funkcjonowania Fiodora oraz Iwana. Ujrzymy, jak zacieśniają się więzi w bardzo ekscentrycznym towarzystwie wzajemnego wsparcia. Sniegiriow robi wszystko, aby przedstawić nam bohaterów nietuzinkowych, niecodziennych w myśleniu i działaniu. Trochę też nierosyjskich, jeśli patrzeć na „Naftową Wenus” jako groteskowe rozliczenie z tym, czym jest i nigdy nie przestanie być Rosja. Przedstawiane relacje pulsują emocjami – jest w nich wszystko, co tworzy silną więź międzyludzką. Od pełnej empatii po nieokiełznany gniew. Od radości współistnienia z kimś, kto rozumie i akceptuje, po wstyd za swoje kompulsywne zachowania. Bo ukrytych mrocznych emocji jest w tych postaciach bardzo wiele.

Podobnie mrocznie, choć jakby na marginesie (to oczywiście celowo zaznaczona peryferyjność) portretowane jest państwo, w którym szansę na życie Iwan otrzymał przede wszystkim dlatego, że lekarka niezgodnie z medycznymi procedurami nie poinformowała rodziców, jakie rodzicielstwo ich czeka. Najciekawsza metafora dotycząca współczesnych Rosjan pada z ust bohatera epizodycznego komentującego wypadek samochodowy. To naród, który z pełną świadomością pędzi w kierunku niebezpiecznego zakrętu. Nie hamuje. Gotowy jest na szaloną konfrontację. W świecie przedstawionym tej powieści Rosjanie na co dzień oswoili się z tym, co stanowi aberrację i systemową przemoc: to świat łapówek, układów, lekceważenia ekologii, wrogości wobec wszelkiego rodzaju urzędników i skrywanej agresji, która może ujawnić się w każdej chwili. Na przykład w formie zaatakowania auta siekierą, gdy ktoś nie może znieść, że dziecko z zespołem Downa skierowało w stronę przejeżdżającego samochodu jedną ze swoich min.

Fiodor z jednej strony jest oczywiście częścią Rosji, której nie akceptuje. Z drugiej jednak – to mężczyzna dopasowany do okoliczności i zestrojony z nimi. Na warunkach, które wyznaczają okoliczności – takie, o których bohater wcześniej nawet by nie pomyślał. Największą trudnością jest dla niego zaakceptowanie siebie. I sposobu, w jaki tłumaczy mu rzeczywistość niepełnosprawny syn. O jego wrażliwości i poczuciu estetyki świadczyć będzie podejście do tytułowego obrazu, który zaczyna być największym skarbem Iwana. Z płótnem tym Sniegiriow łączy kolejne elementy intrygi, dzięki czemu jego powieść jest bardzo spójna i nawet przez chwilę nie traci dynamiki. Warto również zwrócić uwagę na to, jak istotna w odbieraniu rzeczywistości będzie tu przestrzeń sceniczna, symboliczna wymowa teatru tak uwielbianego przez Iwana. Wyjątkowo wrażliwy Wania będzie swoistym aktorem życia. Kimś, kto wyznaczy i określi priorytety ojca. Kimś, kto stanie się dla niego najważniejszy w każdym wymiarze. A potem przychodzi coś, co zmienia klimat i przesłanie tej powieści. Sniegiriow trzyma nas do końca w pewnym napięciu. Ta świetna proza obyczajowa o trudnych i niekonwencjonalnych relacjach będzie nieoczywista do ostatnich stron. Zwłaszcza gdy zasugeruje, że zdobyte poczucie bezpieczeństwa może okazać się iluzją.