2012-04-30

"Moment niedźwiedzia" Olga Tokarczuk

O nowej książce Olgi Tokarczuk napisano już wiele. Opinie są podzielone, a ja – wyrażając swe rozczarowanie – nie wypowiem się pewnie ani twórczo, ani odkrywczo. Problem „Momentu niedźwiedzia” polega na tym, że nie jest to żadna nowa książka cenionej polskiej pisarki, a przypadkowo zebrany zbiór tekstów publikowanych w „Krytyce Politycznej”, „Polityce” czy w „Gazecie Wyborczej”. Można jeszcze zrozumieć fakt, że najnowsza publikacja Tokarczuk nieco oszukuje czytelnika. Zapowiadana od wielu miesięcy, tak czy owak stała się wydarzeniem, bo w gruncie rzeczy zawiera treści mądre i takie, do których można się odnieść w dzisiejszym dyskursie na temat płciowości, okrucieństwa wobec zwierząt, polskiej martyrologii narodowej, kato-polskości czy też przy rozważaniach na temat tego, w jakim miejscu Europy się znaleźliśmy i czy jesteśmy Europie potrzebni. Człowiek liczy na to, że pozna coś nowego, odkryje jakieś nowe myśli autorki… I rozczarowuje się, chociaż nie do końca, bo treść wielu tekstów przecież nadal jest aktualna.

W „Momencie niedźwiedzia” brakuje mi porządku. Rozpoczynający zbiorek pean Kingi Dunin na temat twórczości Olgi Tokarczuk wskazuje między innymi na to, iż autorka za każdym razem przekracza granice poznania, aby o tym poznaniu nam lepiej opowiedzieć. Zebranie jej tekstów i wydanie pod intrygującym tytułem jest wychodzeniem poza granice. Porządku i jasności. Tytułowy moment to z grubsza rzecz ujmując synonim tego, co nie jest do końca przekazywalne. Trudno zrozumieć przekaz zbioru wyraźnie podzielonego na trzy części, w których teksty nie trzymają się siebie i każdy chce błyszczeć inną, nową jakością – nie myśli o następnym lub poprzednim, sam w sobie jest niezależnym i bardzo ważnym przekazem.

Wspomniana już Kinga Dunin informuje nas na wstępie o wszystkim tym, co mogliśmy przeczytać na kartach choćby „Biegunów”. Do prawdy dochodzimy poprzez ruch – nie ten rzeczywisty, chociaż poniekąd o niego chodzi. Poruszamy się i widzimy, czujemy więcej. Ruch Tokarczuk i jej obserwacja ruchu ma nam udowodnić, że mamy do czynienia z wybitną jednostką, która widzi to samo co inni, ale inaczej. Nie sposób nie zgodzić się z Dunin, że mówi o wyjątkowej dla polskiej literatury i kultury postaci. Szkoda tylko, że „Moment niedźwiedzia” nie oddaje tej wyjątkowości. Co więcej – chwilami odnosi się wrażenie, iż autorka sobie z nas kpi, snując swą filozoficzną wykładnię filmu „Matrix” czy łopatologicznie tłumacząc, czym jest mesjanizm i jak wiele go w naszym życiu nawet dzisiaj, w XXI wieku.

Teksty słabe i niewiele mówiące można pominąć. Problem tylko w tym, że są rozrzucone i tak czy owak trzeba „Moment niedźwiedzia” przeczytać od deski do deski, by wyrobić sobie jakąś opinię. Tematyka rozważań Tokarczuk, sytuujących się i w myśli filozoficznej, i w mitologii, i w antropologii oraz myśli społecznej, jest niesamowicie rozbudowana i ogarnia nazbyt wiele. Oto ciekawa i frapująca koncepcja heterotopii bazująca na wykraczaniu poza to wszystko, co tworzy kostyczny porządek społeczny znajduje się w bliskim sąsiedztwie tekstu o cierpieniu zwierząt, obok którego znajdziemy rozważania o istocie darkroomu i wstydzie jego odsłonienia, a także miniaturki z podróży, które pod nazwą „Pliki podróżne” ukazywały się na łamach „Polityki”. Jest więc w tej książce wszystko i nic. Sens ukryty i bezsens w szczegółach. Ironia i ostre pióro piszące o sprawach nurtujących współczesnych Polaków idące w parze ze swego rodzaju manierycznością i brakiem obiektywizmu w opisywaniu kwestii, które mają dla autorki kształt uznany przez nią za jedyny prawdziwy.

Tokarczuk pisze o tym, dlaczego bardziej wzrusza ją cierpienie zwierząt niż ludzi i snując rozważania o braku poszanowania dla „braci mniejszych”, chwali się, że z uwagą przeczytała „Pod skórą” Michela Fabera, „Żywoty zwierząt” Coetzeego czy „I ktoś rzucił za nim zdechłego psa” Jeana Rolina. Rozum nie czyni nas lepszymi od zwierząt, ale czy naprawdę brak autorce empatii – którą to również wieloaspektowo rozważa – by zrozumieć, iż nie powinno się dzielić cierpień, uznawać jedne za większe, inne za mniejsze? Kategoryzacji nie unika także kilka innych pojęć. Tokarczuk pisze o nich ze swadą i pewnie. „Moment niedźwiedzia” jest zbiorem tekstów subiektywnych, a niekiedy w swej subiektywności nazbyt stronniczych.

Najciekawsze bowiem są rozważania o samym tworzeniu, akcie kreacji świata literackiego, o roli fikcji literackiej i o tym, że można wciąż stwarzać nowe rzeczywistości, albowiem nie ma rzeczywistości jednej i konkretnej, jej granice wyznaczamy sobie sami. Tokarczuk wskazuje, w jaki sposób opowiadać o miejscu tak, by… samo się opowiadało. Z czułością opowiada o swej małej ojczyźnie – Dolnym Śląsku, o swej rzece i swym języku. Pisze o wrzuceniu w polszczyznę i konsekwencjach z tego płynących, a także o tym, że język polski zawsze otwierał się i otwiera na inne języki, samemu wciąż pozostając trudnym do pojęcia i nauczenia się.

Nie jest zatem tak, że „Moment niedźwiedzia” nudzi. Wywołuje sporo różnych reakcji. Jest jednocześnie dość przypadkowym zlepkiem mniej lub bardziej twórczych myśli. Przenosi nas w rejony metafizyki i niekiedy zbyt brutalnie każe stamtąd wracać do prozy życia. Ta książka nie mówi niczego nowego o Oldze Tokarczuk. Potrzeba, by nazwisko po raz kolejny zabłysło na okładce książki to jednak za mało. Trzeba mieć do powiedzenia coś naprawdę nowego, twórczego. Olga Tokarczuk czegoś takiego nie mówi, a szkoda. Przecież ma nam naprawdę wiele do zaoferowania. Dlaczego więc się powtarzać?

Wydawnictwo „Krytyki Politycznej”, 2012

2012-04-29

"Ślubna suknia" Pierre Lemaitre

Od pewnego czasu zalewają nas wręcz – skądinąd bardzo ciekawe – skandynawskie kryminały i powieści grozy. Myślę, że lektura „Ślubnej sukni” udowodni, że dobra powieść z dreszczykiem może być powiązana także z krajem nad Sekwaną. Francuski prozaik Pierre Lemaitre napisał dynamiczną i przejmującą opowieść o kobiecie osaczonej. Typ takiej bohaterki jest bardzo rozpowszechniony, zresztą sprawdza się i powoduje, że książki z taką postacią czytelnicy chętnie kupują. Nie pozostaje zatem nic innego poza zachęceniem do lektury oraz wskazaniem mocnych stron tej intrygującej książki o doświadczaniu życia w chaosie i obłędzie.

Sophie Duguet wiedzie szczęśliwe życie u boku majętnego męża Vincenta. Jej uporządkowane życie zaczyna jednak pewnego dnia się burzyć. To drobiazgi – pozostawienie czegoś w innym miejscu, zgubienie, zapomnienie o jakimś terminie, spotkaniu. Niestety, drobne sprawy zamieniają się z czasem w zdarzenia, które będą doprowadzać Sophie na skraj obłędu. Bohaterka śni o czyjejś śmierci i ta śmierć ma miejsce. Planuje coś i nic z jej planów nie wychodzi, bo okazuje się, że zarezerwowała inny termin albo też zachowała się odmiennie; zupełnie inaczej i nie jak ona. Kiedy jest już na granicy wytrzymałości psychicznej, a jej życie staje się pasmem udręk i cierpienia, okazuje się, iż tak naprawdę dopiero wtedy rozpoczyna się prawdziwa droga do piekła, której Sophie nie może opuścić.

Po tragicznej śmierci męża i utracie pracy wskutek kompromitujących zdjęć, jakie rzekomo dołączyła do prezentacji, Sophie zamierza uciec. Uciec przede wszystkim przed samą sobą, bo nie może ufać temu, co się robi i temu, co myśli. Nie jest w stanie zrozumieć powodów, dla których od dłuższego czasu sukcesywnie niszczy własne życie. Nie pojmuje sedna tego obłędu, ma jedynie wrażenie (z czasem ustępujące), że ktoś ustawicznie ingeruje w jej codzienność, pozostawiając swe działania bez żadnych śladów.

Czara goryczy przelewa się w momencie, w którym Sophie odkrywa zwłoki sześcioletniego Léo – dziecka, którym opiekowała się od czasu, kiedy chciała zerwać z mroczną przyszłością i zacząć życie na nowo. Kobieta nie pamięta, czy uśmierciła dziecko. Leży ono jednak koło niej nieżywe i jest dowodem na to, iż Sophie to morderczyni. Zdarzenia przybiegają szybki obrót i są w sumie nieprzewidywalne. Dynamika narracji już od pierwszych stron to największy atut „Ślubnej sukni”, od której potem naprawdę trudno się oderwać. Obserwujemy kobietę przerażoną i osaczoną. Przez kogo, przez co? Jej ucieczka z domu, w którym znajduje martwe dziecko, jest impulsywnym i przypadkowym podążaniem ku nicości, zapomnieniu. Ogarnia ją rozpacz i szaleństwo, a Lemaitre bardzo oszczędnymi środkami ukazuje dojmującą głębię tych uczuć. Sophie w samotności mierzy się z samą sobą. Przecież nie jest morderczynią. Nikogo nie skrzywdziła. Jakiś czas temu dopadła ją depresja, pamięć odmówiła posłuszeństwa i życie stało się rozsypanką puzzli, których nie jest w stanie złożyć. Jedyne, co pozostaje, to ucieczka. Bez celu, spontaniczna, pozbawiona planu i logiki. Kiedy po drodze dojdzie do tego jeszcze jedna rzekoma ofiara Sophie, kobieta jest zdeterminowana i wie, że musi zmienić tożsamość, by przeżyć.

Dzięki swej determinacji unika organów ścigania, a w międzyczasie – choć zaszczuta i przerażona – odzyskuje jasność umysłu. Obserwujemy zaskakującą precyzję jej działań. Bohaterka znowu umie się kontrolować. Pełna nadziei na to, iż koszmar się zakończy, zdobywa nielegalnie akt urodzenia i wierzy, że będąc Marianne Leblanc, będzie mogła skończyć z dotychczasowym koszmarem. Nie zdaje sobie sprawy z tego, iż wdając się w małżeńską relację z Frantzem, jej stan umysłu znowu się zmieni. Ale wtedy, coraz bardziej pewna manipulacji Sophie, będzie walczyć o siebie nawet za cenę życia swego męża.

Lemaitre tak konstruuje swą powieść, że mniej więcej w połowie możemy domyśleć się, co działo się w życiu Sophie i czy ona sama stoi za tym wszystkim, co zmieniło jej egzystencję w dramat płochliwej ofiary. Bynajmniej nie przeszkadza to jednak w bacznym śledzeniu dalszych wydarzeń. Co więcej – jesteśmy zaskoczeni fantastycznym suspensem i przerażeni faktem, iż za pomocą mało skomplikowanych środków można życie obcej osoby zamienić w piekło…

„Ślubna suknia” jest specyficzną powieścią drogi. Ktoś wciąż gdzieś wędruje, kogoś śledzi, komuś ucieka. Francuski wymiar sprawiedliwości jest senny i nieskuteczny. Nie jest w stanie wykryć zarówno Sophie, jak i przyczyn przerażających zdarzeń, w których rzekomo brała udział. To mocna opowieść o tym, jak uciekać od obłędu i jak bardzo jest to trudne. Także książka o tym, że chwilowo zaburzone czynności dnia codziennego, pomieszany porządek spraw i rzeczy, może doprowadzić do psychicznej ruiny. Zatem śledząc losy Sophie, warto zadać sobie pytanie o to, jak wiele drobnych zmian w życiu mogłoby nas z tego życia wykoleić. Zgubiony notes, klucze? Samochód zaparkowany nie tam, gdzie go parkowaliśmy? Przedmioty znajdujące się w dziwnych miejscach? Lemaitre ukazuje proces degradacji świadomości, jakiemu ulec możemy bez większego problemu każdego kolejnego dnia naszego życia…

tłum. Joanna Polachowska

Wydawnictwo MUZA, 2012

2012-04-26

"Córki gór" Anna Jörgensdotter

Wielowątkową powieść Anny Jörgensdotter czyta się niespiesznie, z zadumą i refleksją. To taki typ książki, w której ujrzeć może samych siebie bardzo wielu różnych czytelników. Problematyka „Córek gór” jest doprawdy imponująca. W toczącą się przez dwadzieścia lat smutną sagę rodzinną wplecione zostały i kwestie związane z polityką, i te socjologiczne, ukazujące Szwecję w przededniu wybuchu drugiej wojny światowej oraz jej próby ratowania państwowości później, i także zagadnienia społeczne splecione ściśle z psychologicznymi, wiarygodnymi wizerunkami bardzo różnych od siebie postaci. „Córki gór” to taka przygnębiająca opowieść o doświadczaniu życia. O ludziach, którzy zbyt wcześnie stali się dorośli. O przywiązaniu i jednoczesnym zaniku emocjonalnych więzi. W końcu o tym, że miłość niejedno ma oblicze, a ludzie potrafią się wykazać ogromną determinacją, by wierzyć, iż ona naprawdę istnieje.

Chwilami pisanie Jörgensdotter przypomina przesycone psychologiczną głębią książki Majgull Axelsson. Myślę, że podobieństwa wydają się jednak niewielkie, bo autorka „Córek gór” tworzy własną, nową jakość i nadaje nowe oblicze szwedzkiej literaturze obyczajowej. Może nie jest to książka, która wykorzystuje wszystkie możliwości, jakie może dać zawikłana fabuła. Może chwilami jest dość niewyraźna i trudno przewidzieć, w którą stronę udamy się z bohaterami. Owszem. Wydaje mi się jednak, że celem Anny Jörgensdotter było po prostu imitowanie życia. Tego zwyczajnego życia, o którym często mówimy, że jest prozą, a w którym mieści się tak wiele lirycznych subtelności. Nie sposób ocenić, na ile intymność wyznania przybierającego liryczny kształt idzie w parze z rzeczową, drobiazgową narracją o tym, co przynosi każdy kolejny dzień. Pewne jest natomiast, iż chociaż autorka umieszcza swych bohaterów w wyraźnych ramach lat od 1938 do 1958, „Córki gór” to opowieść symboliczna i taka, która jest bliska i zrozumiała w każdych czasach i pod każdą szerokością geograficzną.

Pobożna Aina rodzi piątkę bezbożnych dzieci. Każde z nich ma inny charakter, czego innego oczekuje od życia, inaczej definiuje pojęcie szczęścia i spełnienia. Każde z nich idzie ze swoim ciężarem, który musi dźwigać, dorastając i dojrzewając do życia. „Człowiek sam niesie swoje życie. I może wybrać, czy znosi je dumnie, czy woli narzekać i zgarbić się pod jego ciężarem i zmarnieć”. Karin, Sofia, Emilia, Otto oraz Edwin – żadne z nich nie chce się ugiąć pod ciężarem własnej egzystencji, ale i nie od nich samych też zależy to, co się wydarzy i jakimi się staną. Chociaż są niczym atomy, jedynie stykające się ze sobą przez moment, w ich wzajemnym oddaleniu poczuć można specyficzną rolę bliskości więzi rodzinnych. Są sami dla siebie i obok siebie, ale jednocześnie wspólnie opowiadają historię o tym, co to znaczy żyć naprawdę. Karin mówi: „Jeśli człowiek żegluje uczciwie przez życie, da sobie radę. A jak tylko próbuje zawłaszczyć prawdę, wtedy się wywraca”. Jörgensdotter umieszcza swoich bohaterów na mocno kołyszącej się łodzi, która przemierza ocean życia i z trudem, ale stale daje nadzieję na to, by ujrzeć nowy ląd.

Karin i Sofia są ze sobą splecione w doprawdy dziwny sposób. Obrazem tego jest fakt, iż Sofia wymyśla niezwykłe historie, zaś Karin je opowiada. Kiedy Sofia przyjmie oświadczyny Arvida w przededniu wybuchu drugiej wojny światowej, a Karin pożegna się z życiem, dając je niekochanej i odtrącanej potem Lillemor wówczas, gdy zaczyna się wojenny koszmar, los rozdzieli siostry na zawsze i nikt już nie będzie snuł opowieści. Dlaczego? Bowiem prawdziwe, nie to wymyślane życie stanie się ważniejsze i bardziej frapujące. Pozostała trójka rodzeństwa – Emilia, Otto i Edwin – inaczej przyjmować będą zrządzenia losu. To samotnicy i każde z nich jest samotne w inny sposób. Emilia i Otto wejdą w związki, które nie dadzą im satysfakcji. Edwin będzie szedł przez życie w pojedynkę, mieszkając w domu smutku po samobójcach…

Ludzie w związkach są dla autorki „Córek gór” bardzo istotni. Konfrontując się ze swymi życiowymi partnerami, poznają lepiej siebie. To często lekcje gorzkie i przykre, ale jednocześnie wywołujące momenty, w których prawda o ich samych nie może już zostać zatarta. Toksyczne związki, każdy na swój sposób – to między innymi życie Sofii u boku Arvida; życie Ottona z Barbarą, która nie może dać mu dziecka; żywot wiecznie nieakceptującej siebie Emilii z radykalnym syndykalistą Hugonem. To także związek niekochanej córki Lillemor ze Stenem, od początku naznaczony piętnem wzajemnego niezrozumienia. Też wspólne życie Maxa i Mildred, którą pojął za żonę kierowany litością i wciąż kochający zmarłą Karen. Czy zatem warto iść przez życie w pojedynkę tak, jak Edwin? Przecież to on poniesie w życiu największą klęskę…

Bohaterowie prozy Jörgensdotter konfrontują się z tym, jak ich marzenia i pragnienia mają się do rzeczywistego świata. Otto zwraca uwagę, iż „(…) Marzenia, z których nic nie wychodzi, są do niczego”. Komu wyjdzie? Kto odważy się żyć tak, jak sobie zamarzył? Czy możliwe jest w gruncie rzeczy życie wśród iluzji? I jak bardzo trudy codziennego dnia mogą nas zmieniać, kiedy nasze oczekiwania względem innych mijają się z tym, co inni sądzą o nas?

Zalecam lekturę uważną i powolną. Życie ma swój rytm tak jak kolejne akapity „Córek gór”, które stają nam przed oczami. Dużo więcej się zrozumie, jeżeli odda się tej książce sporo czasu. Anna Jörgensdotter kreśli sugestywny obraz ludzkich zmagań z losem, przeznaczeniem, z miłością i pustką. Nie można go nakreślić ledwie kilkoma rozdziałami, jeżeli ma być prawdziwy. I choć chwilami opowieść szwedzkiej pisarki może być przeładowana zdarzeniami lub doświadczanymi przez bohaterów emocjami, z pewnością jest to proza warta uwagi, bo skłaniająca do wielu przemyśleń.

tłum. Alicja Rosenau

Wydawnictwo W.A.B., 2012

2012-04-19

Mężczyzna z lasu" Scott Spencer

Nie lubię książek „rozmytych”. Scott Spencer rozmywa swą narrację w sposób okrutny dla czytelnika. Najważniejsza wydaje się potajemna zbrodnia i konsekwencje, jakie za sobą niesie. Tymczasem trudno doprawdy orzec, co jest w „Mężczyźnie z lasu” najważniejsze. Fakt dokonania morderstwa i to, że tak naprawdę nikt o nim nie wie? Wielowątkowa historia życia pewnego stolarza, który znalazł swego nieżywego ojca – artystę i zmagał się z widmem matki lekomanki, uciekając od ludzi, od związków, od życia w ogóle? A może chodzi o akt zrozumienia, wybaczenia i miłosnej wierności byłej alkoholiczki, która po wydaniu książki o tematyce religijnej robi medialną karierę, stale podkreślając, że to nie pieniądze, sława, a prosty stolarz daje w życiu największe szczęście? Najprawdopodobniej jednak Spencer chce poruszyć serca miłośników czworonogów, bo w mroczną historię o zabijaniu wpleciony jest – i momentami staje się głównym bohaterem – pies.

Paul Phillip zabija mężczyznę. Świadkiem są nieme i szumiące, jesienne lasy Westchester i byłoby po sprawie, gdyby nie para oddających się uciechom cielesnym nastolatków, którzy komplikują sytuację Paula. A mężczyzna chce po prostu zapomnieć o tym, co zrobił. Tak jakby wyszorował dłonie po jakiejś brudnej robocie i zapomniał o wszystkim. Zapomnieć się nie da. Nie chodzi tylko o – szczątkowe u Paula – wyrzuty sumienia. Chodzi o zwierzę, które zostało uratowane przed biciem zamordowanego, a które staje się szczekającym dowodem na to, iż od przeszłości uciec się nie da. Paul zresztą powinien to doskonale wiedzieć. Kiedyś myślał, że gdy zwieje na Alaskę, nie dopadną go wspomnienia z co najmniej traumatycznego dzieciństwa i młodości. Tymczasem wraca. Znajduje dom i miłość w Leyden koło Nowego Jorku. Będąc u boku pisarki Kate, czuje się innym człowiekiem. Tak samo jak inne niż kiedyś jest samo Leyden.

I to chyba jest najciekawsze w prozie Spencera – wnikliwa i interesująca analiza stosunków międzyludzkich w prowincjonalnym miasteczku na wschodzie USA na przełomie wieków. Kiedyś Leyden nie było siedliskiem ludności napływowej. Inaczej się tam żyło, mieszkało. Opis przyjęć i spotkań towarzyskich ukazuje wykorzenienie mieszkańców, ale widać także podziały. Są szkoły publiczne i takie, do których chodzą dzieci bogaczy. Kate i Paul mogą uważać się za majętnych. Tylko czy pieniądze zapewnią im spokój, a przede wszystkim ocalą Paula przed konsekwencjami swojego czynu?

Wątek społeczny Spencer złożył i spisał sprawnie. Reszta jest po prostu bałaganem. Wróćmy do psa, który odgrywa w zdarzeniach znaczną rolę. „Pies jest przyczyną, tym, co ocalało z najgorszej chwili w życiu, mostem, po którym Paul krok po kroczku przechodzi nad otchłanią”. Odbierany po raz kolejny właścicielowi Woody – Ship przeżywa coś na kształt zwierzęcej schizofrenii. Niby każdy go kocha, ale nigdy nie jest tam, gdzie być powinien. Ukradziony z Pensylwanii, uratowany przed biciem w lesie, niemal zagłaskany przez nieco neurotyczną córkę Kate w Leyden, wreszcie wraca do prawowitej właścicielki. Obecność psa ma oczyszczać i zmuszać do rozmyślań nie tyle o tym, co było, ale na temat tego, jakim człowiekiem jest się przy nim jako właściciel. Tyle i tylko tyle widzę w zabiegu, mającym na celu stawianie czworonoga w centrum zdarzeń.

Zdarzeń – jak wspomniałem – rozmytych i mało interesujących. „Człowiek z lasu” to proza o niczym. Niestety. Więcej grozy wywołują groteskowe lęki bohaterów przed tym, że za chwilę, gdy nastanie rok dwutysięczny, urządzenia elektroniczne odmówią posłuszeństwa i na świecie zapanuje chaos, niż śledzenie tego, co robi Paul i w jaki sposób w swą mroczną tajemnicę bezpośrednio lub pośrednio włącza innych ludzi. Nie dzieje się w tej książce nic, co pozwoliłoby spojrzeć na nią jako na rzecz ożywczą, nową, twórczą. Namnożone zdarzenia nie zazębiają się, zgrzytają niemiłosiernie i nie stanowią wspólnej całości. Dodatkowo przykre jest to, że żadna z kilku interesujących biografii nie przyciąga tak naprawdę uwagi dłużej niż na chwilę.

Spencer w swej książce cytuje D.H. Lawrence’a, pisząc „Amerykanin to człowiek zamknięty w sobie, niezależny i w głębi duszy zabójca”. Paul ma być uosobieniem kogoś takiego. Tymczasem prawdziwym zabójcą okazuje się autor. Zabija chęć do czytania. A to niepokojące zagranie każe mi tego typu książki z największym zaangażowaniem odradzać.

tłum. Anna Rajca – Salata

Wydawnictwo MUZA, 2012