2008-04-02

"Horror show" Łukasz Orbitowski

Ani to horror, ani to show, ale coś w tej książce jest. Coś, co zastanawia i nie daje spokoju, mimo dość schematycznej fabuły, papierowych (choć pewnie autor silił się tu na oryginalność) bohaterów i coraz bardziej absurdalnych zdarzeń nieuchronnie zmierzających do katastrofalnego rozwiązania finałowego. I chociaż z tego makabrycznego założenia wychodzi bardziej groteska, w której częściej się śmiejemy niż boimy, jest to książka w jakiś sposób wciągająca i fascynująca. Może to przez niepowtarzalne ukazywanie uroków Krakowa bynajmniej nie w urokliwych miejscach, może to kwestia pozytywnie zakręconej fabuły, w której można zatonąć i której przez chwilę nawet można uwierzyć.

A dzieją się w książce Orbitowskiego rzeczy nie do uwierzenia. Otóż któregoś dnia w ręce niejakiego Giełdziarza wpada skomplikowana układanka i stary świecznik. Wokół tajemniczych puzzli krąży gdzieś widmo leciwego zombie, a opowieść ociera się o symbolikę cyfry „dziewięć”. Krakowski ciułacz giełdowy przypomina moralitetowego Everymana, którego tożsamość określi dopiero skrywane imię, jakie poznajemy w finale powieści. Nie wiemy też do końca, czy nasz główny bohater istnieje naprawdę, czy jest może symboliczną projekcją lęków, marzeń i pragnień. Prowadzi nas Orbitowski przez makabryczną opowieść o Złym, jaki nie zaznaje spokoju po śmierci i czyni z Giełdziarza tego Dobrego, który prowadzi swoistą krucjatę spełnienia w przeżartym zgnilizną moralną świecie.

Z czego bowiem można się cieszyć, skoro towarzystwo znajomych jest niepewne, a relacje między nimi określają jedynie cele biznesowe? Jak można czuć zadowolenie w związku, kiedy któregoś dnia okazuje się, że wybranka serca wywija pupą przy rurze nocnego klubu? I jak zareagować, jeśli razu pewnego niezwykle zręczny rudzielec imieniem Brandon, pomoże nam dostać się do mieszkania na czwartym piętrze, do którego kluczy zapomnieliśmy, a potem za wszelką cenę będzie chciał się w nim ukryć? Nasz Giełdziarz przeżywać będzie nieliche dylematy, pośród których przyjdzie mu się zmagać z wymiotującym białymi robaczkami starcem, który wydaje się wciąż wyprzedzać go o krok w działaniach.

W powieści Orbitowskiego ujrzymy galerię niezwykłych postaci, chociaż są to postaci wtopione w szarość codziennego życia. Poza Giełdziarzem poznamy także ciułającego od okazji do okazji Szpada i jego żonę – klasyczną „anty-matkę Polkę”, zapijającą swoje smutki i frustracje w krakowskich pubach i za nic mającą zobowiązania wynikające z narodzin dziecka. W centrum galopujących naprzód zdarzeń znajdzie się jednak Wuj. Wuj – żeby było śmieszniej – jest dziadkiem, a żeby było już naprawdę śmiesznie, prawdopodobnie nie żyje. Rozwikłanie zagadki jego zgonu zdeterminuje Giełdziarza na tyle, że zapomni on o sobie, swojej dziewczynie – ladacznicy i całym interesie, jaki bujnie rozkwita pod skrzydłami lądujących na Balicach samolotów. Giełdziarz ułoży wreszcie swoją układankę, natomiast nie jestem pewien, czy czytelnik będzie w stanie rozwikłać zagadkę opowieści i samodzielnie złożyć z tych chaotycznych rozdziałów jakąś wspólną całość.

Orbitowski ma u mnie jednak dużego plusa. Za sentyment do Krakowa i za wiarygodność osadzenia swej makabreski w krakowskim klimacie (ciekawa jest zwłaszcza autorska filozofia podobieństw krakowskich knajp do różnych gatunków psów). Za frapujące, acz irracjonalne rozwiązania w swej powieści. Za pazur, którym podrapie czytelnika nie tylko rudy kot, o którym tutaj nic nie piszę, ale który niejako dominuje nad wszystkimi miotającymi się w „Horror show” postaciami ludzkimi.

Może gdyby okroić tę fabułę, wyjąć z ust bohaterów dziesiątki niepotrzebnych przekleństw, może gdyby skupić się bardziej na metafizycznym aspekcie zagadki z dreszczykiem, a nie zapychać kolejne strony mało wyszukanymi dialogami i opisami sytuacji – może wówczas byłaby to książka bardzo dobra. Powstało jednak, co powstało. Długo czaiłem się wokół tej powieści niczym kot (sic!) czekający na dobrą ucztę i… nie była ona za bardzo strawna, ale jednak nieco przyjemności czytelniczego smaku mi dała. Mimo tego, że trup ściele się gęsto, że kolejni bohaterowie ujawniają swe niejednoznaczne oblicze, że zdarzenia pędzą gdzieś do przodu na złamanie karku. Nic to. Dobrze się czytało powieściowy debiut Orbitowskiego. Czas zaczaić się teraz na „Tracę ciepło”, bo autor przegoni mnie, wydając kolejną książkę. Show nie ma się co spodziewać, horror to mało wysmakowany, ale… warto się skusić i przemknąć przez ten dziwaczny świat opisany przez autora.


Korporacja Ha!art, 2006

Brak komentarzy: