2008-04-05

"Ruchy" Sławomir Shuty

To książka pełna ruchu. Tłoczą się nie tylko opętani przez szalony wir współczesnych bachanaliów mieszkańcy pewnego miasteczka i bywalcy pewnego klubu. Ocierają się o siebie także słowa, misterne konstrukcje zdaniowe, tworzą się nowe semantyczne byty i nowe znaczenia, od których nie można już uciec. Shuty popełnił powieść, w jakiej lepkie ręce samców obmacują uległe samice i powieść, w której gwałt zadają sobie także słowa, brzęcząc w pozornej kakofonii czyniącej z ich zależności lingwistyczny danse macabre. Krakowski autor napisał powieść odważną, ale i powieść śmiało wychodzącą naprzeciw pustce wartości i nihilizmowi świata, w którym nie sposób już niczego opisać słowami, do jakich się przyzwyczailiśmy. Jeśli natomiast przyzwyczaimy się do nieustannych opisów mniej lub bardziej subtelnych aktów miłosnych i zrozumiemy, że z tej brudnej miłości brzydkich ludzi powstaje nowa słowotwórcza genealogia, szybko zorientujemy się, że „Ruchy” to nie tylko książka demaskatorska i prześmiewcza, ale przede wszystkim swoista biblia – kod, w której poznamy nowego demiurga i jego możliwości.

Jesteśmy w jakimś mrocznym miejscu, o którym Bóg zapomniał tak, jak autor nie pamięta o wielkiej literze, kiedy o nim wspomina. Początkowo centrum zdarzeń staje się pewien lokal. Miejsce, do którego kobiety przychodzą, by kusić mężczyzn, a mężczyźni po to, by dać się ponieść chuci i nieokiełznanemu pożądaniu z kolejną przygodną partnerką. Tyle, że na parkiecie można często spotkać tancerki opisane mniej więcej tak : „Tłusta paszcza pokryta grubą warstwą wyzywającej tapety przypominała pośmiertną maskę wykolejonej baletnicy”. Naturalizm w opisach ludzi, jak i wyzwalanych przez nich działań (które prędzej czy później opierać się będą na dominujących w książce ruchach frykcyjnych) wywołuje niechęć i odrazę, ale tylko dzięki tym uczuciom możemy na zgliszczach starego świata i rozsypanych relacji międzyludzkich budować coś nowego. Shuty tę budowę rozpoczyna od fundamentu, jakie dać może nowe słowo. Ten, który ma tworzyć, ujawnia się nam dopiero pod koniec powieści. O nim to jeden z bohaterów (może on sam?) mówi następująco: „Są trzy osoby boskie – stwórca, twórca i odtwórca. Świat pełen jest indywiduów bezczelnie przekonanych o własnej wyjątkowości, o ponadnormalnej mocy produkcyjnej i wilczym apetycie, ale prawdziwy stwórca jest tylko jeden”. Nie chcąc zdradzać surrealizmu dokonań owego stwórcy, nie będę odnosił się do zakończenia historii, napiszę natomiast o tych, którzy tę historię tworzą.

Najpierw jest to anonimowa zbiorowość. Neologizmy, z jakich ulepione są ich imiona, odbierają bohaterom tożsamość. Mało powiedzieć, że są to ludzie prości. Mało napisać, że nie obdarzymy ich sympatią. Patos i elegancja listów pisanych przez niektórych z nich, silnie kontrastuje z pustką i tępotą, jaką ujawniają ich działania i rozmowy. Jest w tej dzikiej zbieraninie ludzkiej miejsce na miłość, ale jest to miłość nieczysta, miłość drugiej świeżości, miłość o jakiej można snuć jedynie górnolotne rozważania na piśmie, ale której nie ma ani na języku, ani w sercach oszalałych w seksualnym rozpasaniu samotnych wysp, jaką jest każdy z bohaterów. Oni tylko obserwują ruchy, badają drżenia ciał i skupieni są na tym, co widzą, gdyż to, co myślą jest miałkie i nieistotne. Dla mężczyzn ważne jest odnalezienie właściwego kształtu „plaskacza”, dla kobiet wyciśnięcie z partnerów jak najwięcej życiodajnego nasienia podczas kolejnego miłosnego aktu; ich seksualne rozbuchanie to także rozbuchanie dla materii słownej, która te akty opisuje. To ruchy ciał i ruchy intertekstualne. Ruchy stałe i ruchy niepewne. Ruchomy świat i pełna ruchu narracja okaleczona semantycznie tak samo, jak emocjonalnie okaleczeni są bohaterowie.

I kiedy wydaje się, że jest to opowieść o pewnej zbiorowości i o pewnym miejscu zamieszkanym przez tę zbiorowość, Shuty zabiera nas w nieco inny rejon i pozwala przyglądać się sielskiemu życiu Bulsza i Liliany, którzy niczym biblijni Adam i Ewa wydają się być prekursorami nowego porządku, stojącego w opozycji do ruchów klubu i miasteczka. Nic jednak nie może powstać z nicości, nic nie jest w tej powieści stałe i pewne. Chociaż wydawać by się mogło, że dwójka bohaterów z ich witalnym apetytem na życie, będzie w stanie cokolwiek zmienić w umownej rzeczywistości „Ruchów”, pozostaną oni w szarej pulpie tak samo nieruchomi, jak i pozostali snujący się czasami przypadkowo po kolejnych stronach książki ludzie. Zresztą wszystko, co brudne i niepewne, zostanie w tej opowieści zmyte pianą podczas ekscentrycznego party niosącego w sobie dodatkowe tropy interpretacyjne.

Shuty po raz kolejny gra w swoistą grę ze słowami, jakie pisze, z czytelnikami i z samym sobą. Tyle tylko, że w „Ruchach” reguły tej gry są dość jasne, czego brakowało w „Zwale”. Ta nadzwyczajna groteska jest przekonująca i przezroczysta znaczeniowo. Nie obiecuję jednak lektury łatwej i przyjemnej. Zresztą… tu nie narrator ani autor są najważniejsi. Musimy przyjrzeć się ruchom.


Wydawnictwo W.A.B., 2008

1 komentarz:

Khem pisze...

A mnie odwrotnie - "Zwal" zachwycil, natomiast przez "Ruchy" brnelam z lekkim bolem zebow i porzucilam lekture po kilkunastu (kiludziesieciu?) stronach.
Ten zulerski jezyk jakos do konca mnie nie przekonywal, czulo sie, ze w rzeczywistosci autor ma z nim niewiele wspolnego i tak naprawde to tylko narzedzie literackie - calosc wydala mi sie wymuszona i sztuczna (chociaz calkiem mozliwe, ze gdybym nie porzucila ksiazki tak szybko, mialabym o niej lepsze zdanie ;-)) ).