2025-07-30

„Coast Road” Alan Murrin

 

Wydawca: Wydawnictwo Bo.wiem

Data wydania: 5 maja 2025

Przekład: Mikołaj Denderski

Liczba stron: 256 

Oprawa: miękka

Cena det.: 56 zł

Tytuł recenzji: Związki i cierpienia

Problem tej skądinąd wstrząsającej książki polega na tym, że umieszcza środek ciężkości nie tam, gdzie być może powinna. Znajdujemy się w Irlandii, która jeszcze w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia zabraniała rozwodów. W związku z tym Alan Murrin skoncentruje swoją uwagę na kobietach, które z różnych powodów odchodzą od swoich mężczyzn, narażając się na ostracyzm. Wiemy jednak doskonale, że także w krajach, gdzie rozwody są dozwolone, kobiety i mężczyźni męczą się w relacjach, nie potrafiąc lub nie mogąc się zdecydować na formalne ich zakończenie. Wiemy również, że gdy coś jest zakazane – jak aborcja – a ktoś zdeterminowany, by tego dokonać, wyjeżdża do miejsca, w którym jest to możliwe. Tymczasem „Coast Road” to powieść ze zmarnowanym potencjałem psychologicznym. Mamy galerię kobiet cierpiących w związkach, ale mamy również mężczyzn, których Murrin kreśli jedną wyraźną kreską: jako tych złych, dominujących i sprawców domowego piekła. Tymczasem jeden z bohaterów wspomina, że jako młody chłopak zmuszony został do podążania ścieżką, którą mu wyznaczono. Czy nie jest tak, że w narzuconych rolach cierpią tu zarówno mężczyźni, jak i kobiety, które w tych rolach dodatkowo są deprecjonowane, uznawane za gorsze?

To, co mogłoby z „Coast Road” uczynić naprawdę fascynującą powieść, to opowiadanie o tym, w jaki sposób dzieci reagują na rozstania rodziców. Nie twierdzę, że ten wątek został potraktowany po macoszemu, bo tak nie jest, jednakże odnosiłem wrażenie, że we wszystkich opisanych bataliach tylko jeden chłopiec ma znaczenie. A najpiękniejsza była dla mnie scena, gdy matka uczy syna, że agresję można wyładować krzykiem pośród fal. Tak, jesteśmy w chłodnym, dżdżystym i nieprzyjemnym pogodowo kraju, który dodatkowo uzupełnia dramatyzm historii. Ale i tutaj – wydaje mi się – autor nie postarał się za bardzo o to, bym jako czytelnik poczuł irlandzki chłód, krople deszczu spadające na kark, powiązania stanów emocjonalnych z tym, w jaki sposób natura działa depresyjnie, jest trudna do zniesienia. Tak jak trudne do zniesienia są emocje bohaterek. Zwłaszcza głównej, najciekawszej, tej niosącej w sobie historię dziecka. Tego dziecka, które jest tu naprawdę podmiotowo potraktowane narracyjne. Reszta gdzieś po prostu jest. I co się z nimi dzieje w trakcie kryzysów lub rozstań rodziców – wiemy niewiele albo nic.

Trochę mnie zmęczyła tendencyjność współczesnych powieści opowiadających o krzywdach, jakie kobietom wyrządzają mężczyźni. Mój thriller „Ciosy”, w którym odwróciłem role, przeszedł zupełnie bez echa, ale to tak na marginesie. Chodzi mi o to, że jakkolwiek różnorodne są tu bohaterki, łączy je jedno: stagnacja w cierpieniu albo poczuciu, że mogłyby żyć inaczej, lecz na przykład z powodu dzieci nie mogą. A jednak są gotowe porzucać i swoich mężczyzn, i swoje dzieci. Te drugie są tu tłem, ci pierwsi dydaktycznie nakreśleni jako oprawcy, którzy odbierają wolność. Tę wolność wybiera Colette – kobieta niezależna i silna, ale jednocześnie zagubiona w swych emocjach bardziej niż te, które tylko podziwiają jej odwagę samostanowienia. W miasteczku wszyscy wiedzą wszystko. Pośród plotek i domysłów tworzą się narracje, ale brakuje wejścia w to, jak bohaterki funkcjonują lub chciałyby funkcjonować. Podoba mi się dramatyczny motyw, od wspomnienia o którym zaczyna się prolog, to jest rzecz faktycznie bardzo mocna, bo pokazująca wyraźnie, co może się stać, jeśli irlandzka kobieta końcówki ubiegłego stulecia postanawia zacząć decydować o sobie. Ale jest też sporo niespójności.

Solidarność kobiet, a z drugiej strony ich osobność. Jest tak, jakby w portretowanej miejscowości nie było w ogóle żadnych szczęśliwych związków, każdy męczy się z każdym, a nieśmiało pojawiająca się publicznie debata o zezwoleniu na udzielanie rozwodów ma być remedium na wszelkie bolączki. Myślę, że Allan Murrin uwypuklił całą gamę istotnych problemów, jednak nie wszedł głębiej, nie zajrzał tak naprawdę do tych domów, w których rodzi się cierpienie i gdzie tak naprawdę nieszczęśliwe są nie tylko kobiety. Mężczyźni także. W tym świecie niedopasowania żyje się tak, jakby żyło się w klatkach, których ramy wyznaczają niepisane, a jednak bardzo wyraźnie w świadomości zasady funkcjonowania prowincji, z jej ostracyzmem nakreślonym także bardzo wtórnie, bo powieści na ten temat powstało bardzo dużo i wiele z nich wkraczało w psychologizację. Tu widzimy tylko pewien zarys funkcjonowania małej społeczności i trzy cierpiące grupy osób: mężowie, żony, dzieci.

Bardzo rozczarował mnie wątek rozwijanej przez główną bohaterkę działalności artystycznej, która w zamierzeniu miała otworzyć kobiety na kontakt z ich emocjami i być może pomóc odnaleźć drogę ku samouzdrowieniu poprzez zrozumienie siebie. Spotkania, podczas których prezentuje się napisane przez siebie prace, przedstawiają się bardzo obiecująco. Widać, że nie jest to tylko kwestia zarobku dla prowadzącej. Blokady emocjonalne są jednak tak duże, że przedsięwzięcie upada. Nie dostajemy w „Coast Road” nic w zamian – jedynie utyskiwanie i próby ucieczki od samych siebie, bo to w gruncie rzeczy robią bohaterki powieści.

To byłaby ciekawa opowieść o emocjonalnych klinczach. Niestety, jest tylko w odniesieniu do tej, która jako jedyna w miasteczku decyduje się żyć po swojemu. Z butelką alkoholu w dłoni. Samotna. Nieprzystawalna. Ale przede wszystkim niechciana przez nikogo. Dramatyzm zbudowany jest tu na tym, że słabość konfrontuje się z determinacją, jednakże nie istnieje siła wewnętrzna umożliwiająca dokonanie zasadniczej przemiany. W tym znaczeniu świat przedstawiony tej powieści niejako stoi w miejscu. Jest tu miejsce na wyzwalanie uczuć i pragnień, ale pojawia się też szybkie ich gaszenie. Zmierzam do tego, że „Coast Road” to kolejna z licznych powieści o solidarności kobiet, którym tym razem brak jest siły, by razem coś zrobić. Mimo tego, co ma miejsce po kluczowym, najbardziej dramatycznym zdarzeniu. Płonący tu ogień również ma swoją symbolikę: siły zarówno dobrych, jak i destrukcyjnych emocji. Nie jest jednak tak, że ciężar cierpienia rozkłada się równomiernie. Są tutaj – jak wspomniałem – postacie drugiego planu cierpiące najbardziej. Kobiety opuszczają mężczyzn, mężczyźni opuszczają kobiety. Dzieci pozostają w pustce opuszczenia. A wszystko ma charakter wyjątkowo fatalistyczny, bo od pierwszych stron domyślamy się, że w tej powieści nic dobrego się nie wydarzy. I tego się nie doświadcza czytelniczo, to jest od początku sugerowane. Świat nakreślony przez Murrina to także świat tendencji ucieczkowych, w którym bohaterom albo brak siły na bezpośrednie konfrontacje, albo są one takie, że odnosimy wrażenie teatralnego przesytu. Książka o bezwzględności życia w związkach, które stworzyło się głównie dla cierpienia. Jak dla mnie za dużo hamletyzowania, za mało realiów w prezentowaniu prowincjonalnej irlandzkiej społeczności.


2025-07-23

„Do perfekcji” Vincenzo Latronico

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarne

Data wydania: 14 maja 2025

Przekład: Katarzyna Skórska

Liczba stron: 128

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: W nadmiarze

Żyjemy za szybko i za intensywnie? Banał, który zostanie tutaj ciekawie zdemaskowany. Bo współczesne przebodźcowanie nie musi, ale może być naszym wyborem. Krótka powieść Latronica kończy się jeszcze przed pandemią, gdy świat naprawdę musiał się zatrzymać. A opisuje ludzi, którzy wybrali przesyt świadomie, ale nie unieśli jego ciężaru. To chyba najciekawsze w „Do perfekcji”, lecz to opowieść o wielu innych kwestiach. Dynamiczna, wręcz sprawozdawcza fraza nasila efekt szybkości i intensywności działań bohaterów, jednak mam wrażenie, że Vincenzo Latronico nie tyle inspiruje się „Rzeczami” Georges’a Pereca, ile wręcz kopiuje ich tematykę i przesłanie, przenosząc nas jedynie w przyszłość, dodając na przykład social media oraz nowoczesne sposoby zarobkowania – bohaterowie są freelancerami, mogą pracować wszędzie, mogą tworzyć, jednak przede wszystkim odtwarzają. To są w zasadzie „Rzeczy” napisane ponownie, ale w mało kreatywny sposób. Zwłaszcza że niektóre fragmenty tej książki ociekają słodkim banałem i są nieprzyzwoicie przewidywalne.

Interesująca jest koncepcja podziału na czasy. Oni pojawiają się dopiero później. Najpierw „oglądamy” fotografie miejsc bogate w detale, czas zatrzymany, niepoddany terrorowi nagłego przyspieszenia, który pojawia się później i jest zgrabnie zamknięte fantazjami o czasie przeszłym. W centrum wydarzeń para młodych ludzi. Myśląc o Annie i Tomie, cieszę się, że ich czas przeżywałem zupełnie inaczej. Albo wtedy świat potrafił stanąć, albo ja umiałem go zatrzymać. Oni nie umieją. Najciekawsze jest to, że nie mamy w tej powieści żadnego wglądu we wnętrza prezentowanych postaci. Ukazywane przez działania, są dla nas absolutną zagadką. Nie ma nawet odrobiny psychologizacji, kompletnie nie wiemy, kim ci ludzie są naprawdę. Jakie noszą w sobie uczucia, jaka jest ich konstrukcja psychiczna, czy określenie, że są zakochani, nie chcą mieć dzieci i nie znoszą stagnacji, ma nam mówić wszystko. Tymczasem wiemy niewiele.

„Do perfekcji” to historia świata przesytu, w którym trzeba za wszystkim nadążać. Już choćby ciągłe zmiany miejsc zamieszkania wskazują na to, że mamy do czynienia z ludźmi tymczasowymi. Rozmytymi gdzieś w rozpędzającym się czasie i dającej coraz więcej możliwości przestrzeni. Oboje wykorzystują jedno i drugie jak tylko się da, ale w tym wszystkim są jakby przezroczyści. Są wszędzie, nie ma ich nigdzie. Nie są ludźmi, nie są zakochaną parą – choć tak twierdzi narrator. Są produktem świata nadmiaru. Jego myślącą, ale zaprogramowaną częścią, która ma w sobie odruchy empatii (nawiązywanie przyjaźni, realna pomoc dla emigrantów), ale to wszystko dzieje się w związku z tym, że tak trzeba.

Wdziera się tu coraz większy niepokój. Nie tylko w sam związek, ale we wszystko, co go otacza, czyli de facto umacnia go bądź osłabia. Te kompulsywne zmiany miejsc, dynamicznie podejmowane decyzje, nieustanny ruch i poczucie, że czytelnik nie ma tu możliwości zatrzymania się choćby na chwilę. Wspomniana już rola social mediów, które dodatkowo potęgują szum informacyjny, nie przemówiła do mnie ani nie stanowi w tej powieści rzeczywistej wartości dodanej. Bardziej interesujące jest obrazowanie coraz większego spustoszenia emocjonalnego tej dwójki; osiągają cele, jednak ani razu nie jest to cel ostateczny.

Wskazałem istotną rolę rozdziału dotyczącego czasu przyszłego. O ile wszystko, co zostaje opowiedziane, znamy, często krytykujemy, a jeszcze częściej się temu poddajemy, o tyle zakończenie mówi o tym, nad czym w ogóle się nie zastanawiamy, a co również może mieć swoje ramy, tu nakreślone przez konkretną wizję. Vincenzo Latronico umieszcza swoich bohaterów w swoistej klatce, z której nie potrafią się wydostać. Okazuje się, że spore znaczenie dla ich egzystencji ma natura – przemiany lata w zimę egzemplifikujące konkretne zmiany. Poza tym są przede wszystkim: czas, który wciąż przyspiesza, zadania do wykonania, satysfakcja z powodu wykonania tych zadań lub jej brak i przede wszystkim nastawienie na widzenie świata przez pryzmat narzucanych z zewnątrz wizji. To nie jest książka tylko o tym, że wchodząca w dorosłe życie para świetnie sobie radzi pod względem praktycznym i zdobywa zwykle to, co planuje zdobyć. Jest to w zasadzie smutne i pełne cynizmu sprawozdanie ze świata, w którym zanika to, co najcenniejsze: bezpośredni, trwały i budujący kontakt z drugim człowiekiem. Odnoszę wrażenie, że Anna i Tom, jakkolwiek zgodni w dokonywanych wyborach, są dla siebie jak odległe planety. Dlatego ta książka nie jest przejawem złośliwości czy ironii. Ona jest w zasadzie bardzo smutna. I ciekawie skonstruowana formalnie. Także dlatego, że Latronico jest niezwykle oszczędny w słowach tam, gdzie jest to potrzebne, a barokowo ujmujący tam, gdzie należy użyć takiej formy wyrazu.

Wszystko tutaj jest antypatyczne. Nic nie wydaje się naprawdę wartościowe, godne uwagi, dające komukolwiek jakiekolwiek spełnienie. Wszystko odstręcza i wywołuje wrażenie potęgującego się chaosu, który za wszelką cenę trzeba uporządkować. A jest to z kilku powodów niemożliwe. Choćby dlatego, że ten chaos dominuje wszędzie. Bije z ekranów telefonów i komputerów, jest w spotkaniach z ludźmi, emanuje z telewizji. Ta krótka książka pozostawia nas w niepokoju o to, jak właściwie mamy przeżyć swoje życie: bezwarunkowo wiernie wobec siebie czy bezkompromisowo lojalnie wobec współczesnego świata. Autor w nawiązaniu do Pereca pokazuje, że zasadniczo niewiele się zmienia, jeśli człowiek otrzyma za dużo możliwości. Przebodźcowanie skutkuje mnóstwem bolączek. Część z nich zobrazowana jest tu z przymrużeniem oka, część ze sporym sarkazmem, a część jest po prostu ostrzeżeniem. Ten świat oferuje wiele, ale równie wiele odbiera. Odnoszę wrażenie, że to opowieść o parze, której odebrano prawdziwe życie. A jednocześnie o ludziach, którzy chcą to życie przeżyć na adrenalinie, tylko wybrali niewłaściwy model. Albo też ów model wybrał ich. Warto przemyśleć, co tu się naprawdę rozgrywa. Będzie to trudne o tyle, że tak naprawdę absolutnie nie wiemy, kim są główni bohaterowie tej opowieści.