2025-10-17

„Nie czekam na szklankę wody. O świadomej niedzietności” Katarzyna Tubylewicz

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarne

Data wydania: 15 października 2025

Liczba stron: 192

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 46,90 z

Tytuł recenzji: Mówię „nie”

Od wielu lat Katarzyna Tubylewicz i ja publicznie przyznajemy się do bliższej znajomości. Choć dzieli nas bardzo wiele, łączy zawsze ciekawość tego, co inne, niestandardowe, niestereotypowe. Nie będzie to na pewno recenzja koleżeńska, bo akurat ktokolwiek napisałby książkę o tematyce świadomej bezdzietności, rzuciłbym się na tę publikację natychmiast, a okazało się, że zrobiła to właśnie moja bliska znajoma. Czytałem z zaangażowaniem, ale także z profesjonalnym dystansem. To on nie pozwolił mi recenzować poprzedniej książki autorki, „Wolności moja”, której byłem po prostu jednym z bohaterów. Teraz nim nie jestem, choćby z racji tego, że jestem mężczyzną, a Tubylewicz z oczywistych i nieoczywistych powodów oddaje tu głos kobietom. Jestem uważnym odbiorcą, gdyż jestem człowiekiem, który za życia swojej rodzicielki usłyszał świadomie wypowiedziane słowa, że żałuje, iż mnie urodziła. Człowiekiem, który dyskutował o tym z matką i całkowicie ją rozumiał, bo urodziła mnie w wieku dwudziestu jeden lat, gdy powinna dbać o swój rozwój, szczęście i wolność, a nie zadowalać męża daniem mu syna. Jestem czytelnikiem, który jest bezdzietny z wyboru z powodu wielu czynników, lecz przede wszystkim dlatego, iż po usłyszeniu opowieści swojej matki świadom jest, że macierzyństwa wymuszonego na przykład przez patriarchat można żałować i żyć przez nie w cierpieniu, nie spełnieniu. Jestem również mężczyzną, który czytał „Nie czekam na szklankę wody” ze świadomością, że tę książkę powinni przeczytać mężczyźni, a nawet przede wszystkim oni. Ci ultraprawicowi z pewnością od razu by ją spalili, jak kiedyś palono kobiety, być może także dlatego, że nie chciały mieć dzieci. Ale to ważna książka również dla mężczyzn, którzy nie muszą mierzyć się z tyloma dylematami, z iloma mierzą się bohaterki tej książki – niekoniecznie jednoznacznie nastawione przeciw macierzyństwu.

Nie wiem, co wychodzi Tubylewicz lepiej – pisanie powieści obyczajowych czy książek z szeroko pojętego segmentu literatury faktu. Na pewno jedno i drugie łączy ta niesamowita i rzadko spotykana ciekawość połączona z empatią w związku z kwestiami uznawanymi za problematyczne, dyskusyjne, tabuizowane, stygmatyzowane. Jak wspomniałem wyżej, mam powód, by wierzyć, że każdy kolejny reportaż tej autorki będzie majstersztykiem. Ale takiego się nie spodziewałem. Katarzyna Tubylewicz rozmawiała już o nieoczywistych znaczeniach i pojmowaniu takich spraw jak seks („Szwedzka sztuka kochania”), życie w odosobnieniu („Samotny jak Szwed?”) czy wspomniana wyżej wolność (w książce, której nie recenzowałem). Za każdym razem twórczyni łączy głównie dwie perspektywy spoglądania na świat: polską i szwedzką. Bo jest i będzie zarówno Polką, jak i Szwedką, ale temat poruszony w „Nie czekam na szklankę wody” robi mocniejsze wrażenie, gdy widzimy go z polskiej perspektywy – i tym razem jest jej dużo więcej, choć oczywiście kontekstów i porównań (nie tylko do Szwecji) mamy tu całą masę. Tubylewicz znakomicie przygotowała się do tematu, cytuje we właściwych miejscach i proporcjach filozofów, eseistów, ludzi publicznie znanych zarówno w samej Polsce, jak i na świecie oraz ikony feminizmu (ale to nie jest książka radykalnie feministyczna!).

Podoba mi się konstrukcja tej narracji. Głosy kobiet, które z różnych powodów nie są matkami, podzielono na partie niczym chór antyczny, a jego rola w dramacie starożytnym jest powszechnie znana. Opowiadane historie autorka przeplata rozmyślaniami i wątpliwościami, które mnożą się, uzupełniane cytatami ludzi widzących zjawisko odchodzenia od chęci posiadania potomstwa wynikające z ogromnej liczby powodów. Nieprzypadkowo też przychodzi na myśl dramaturgiczność, gdy na końcu Tubylewicz wspomina antyczne postacie kobiece, które były niematkami. No właśnie: niematki, nierodzicielki – nawet edytor tekstu podkreśla mi te neologizmy. Pamiętam, jak podobnie utworzonego słowa użyła w tytule swojej znakomitej powieści Mira Marcinów. Ale „Bezmatek” był o czym innym. Choć może nie całkiem, gdyż Tubylewicz fascynująco opowiada o relacjach matek z dziećmi także wówczas, gdy te relacje nie mają prawa zaistnieć. Użyłem czasownika „opowiadać”, ponieważ zastanawiałem się, jak gatunkowo określić tę narrację. To oczywiście połączenie reportażu i eseju, jednakże najbardziej pasowałoby mi do tej książki nordyckie słowo „saga”, które ma kilka znaczeń, ale „Nie czekam na szklankę wody” to w moim odczuciu opowieść. Nie literatura faktu o jakimś problemie. Właśnie opowiadanie historii. Rozpisanej na głosy, z dramatycznymi elementami, zdroworozsądkowym podejściem socjologiczno-psychologicznym i z mądrze pokazaną perspektywą łączenia się w rzeczywisty problem we współczesnym świecie niechęci do macierzyństwa z wojną kulturową między dzietnymi a niedzietnymi oraz kryzysem demograficznym, którego skutki łatwo antycypować.

Tubylewicz decyduje się na opowiadanie głosami swoich rozmówczyń – ale także swoim własnym głosem: wspaniałej matki cudownego młodego mężczyzny, którego też miałem przyjemność poznać osobiście – historii niebycia matką stającej się chwilami narracją z potężną dawką emocji, z powodu której po prostu trzeba przerwać lekturę, by złapać oddech; jak po opowieści kobiety wiedzącej dzisiaj, że nie chce być matką, ale matką była, próbowała wychować i przygotować do dorosłości syna, a teraz została jej po nim żałoba i ta niechęć do macierzyństwa. Czy to rzeczywiście tylko niechęć? Kwestia jest bardzo złożona, a książka krótka, więc jedynie punktuje kwestie, które warto rozważyć głębiej samodzielnie. I jak wspomniałem, powinni je rozważać także mężczyźni, którzy na chwilę pojawiają się w tle, ale nie ma ich tu zasadniczo, tak jak językowo i mentalnie nie funkcjonuje bycie „nieojcem”, choć wspomniałem wcześniej o neologizmach, gdyż nawet w języku angielskim, czyli w zasadzie międzynarodowym, nie istnieje precyzyjne słowo na określenie kobiety, która nie chce mieć dzieci, nie chce urodzić, nie chce być matką.

Macierzyństwo ma tu wiele definicji, a jego postrzeganie przez pryzmat patriarchatu skupia naszą uwagę na tym, że problem niechęci do wydania na świat potomka jest problemem szczególnie w Polsce. Polski Kościół i polska prawica wciąż traktują kobietę tak, jak powiedziała cytowana Manuela Gretkowska – jako „pojemnik na dzieci i macicę”. Jednakże Tubylewicz nie chce stawiać w jakiejś banalnej opozycji bycia matką do niechęci do bycia nią. Jej rozmówczynie, najczęściej anonimowe, ale i publicznie znane, jak Fiolka Najdenowicz, mówią bardzo różnymi głosami, które się wzajemnie uzupełniają. Dochodzi tutaj do swoistego uzupełnienia, nie kontry. Opowiadania o niegotowości do macierzyństwa w zestawieniu z macierzyństwem spełnionym i przysparzającym traum, bo zaniedbać dziecko jest bardzo łatwo, ale zaniedbać samą siebie w czasie bycia matką – jeszcze łatwiej.

Kobiety, z którymi rozmawia Tubylewicz, dzieli tak wiele, że po lekturze można dojść do szokującego wniosku, że w samej deklaracji, iż nie chce się być matką, tkwi ogromna liczba nieoczywistych znaczeń. Bo rozmówczynie nie chcą dzieci: z wyboru, z powodu trudności, wątpliwości czy bezradności, gdy same mają problemy ze sobą i nie są gotowe na wzięcie odpowiedzialności za życie drugiego człowieka. Udało mi się tak napisać o „Nie czekam na szklankę wody”, by nie zdradzić szczegółów prawie żadnej rozmowy. Chciałbym, żeby pisano o tej książce w taki sposób, by jej nie streszczać. Z szacunku do trudu autorki włożonego w to, by była tak wieloaspektowa. Bo jest nie tylko o kwestii zaznaczonej w podtytule. Pojawia się na przykład wątek tak zwanej rodziny nuklearnej zamykającej się we własnej bańce, gdzie z powodu dzieci dorośli ludzie oddalają się od siebie w relacjach przyjacielskich czy koleżeńskich. Jest wiele innych spraw związanych z decyzjami kobiet, by nie posiadać potomstwa. Na koniec zacytuję zdanie jednej z rozmówczyń, które mnie – dziecku niechcianemu przez matkę – najmocniej rezonuje w głowie: „Za bardzo kocham to dziecko, którego nie mam, żeby sprowadzić je na świat (…)”. Bo jest to opowieść także o problemach współczesności, które bezpośrednio lub pośrednio wpływają na to, że społeczeństwa się starzeją, kobiety wybierają co innego niż macierzyństwo, a wszyscy bez względu na płeć czują się zagubieni w świecie, który zdecydowanie przebodźcowuje i rujnuje psychikę w różnych aspektach, zwłaszcza w zakresie decyzyjności.

2025-10-14

„Kairos” Jenny Erpenbeck

 

Wydawca: Wydawnictwo Znak Literanova

Data wydania: 15 października 2025

Przekład: Eliza Borg

Liczba stron: 384

Oprawa: twarda

Cena det.: 59,99 zł

Tytuł recenzji: Relacja i Historia

Bardzo się cieszę, że zdobyto dla polskiego czytelnika kolejną powieść Jenny Erpenbeck, jednej z najciekawszych niemieckich pisarek współczesnych. Co ją wyróżnia? To, że ma swoje „dyżurne” tematy, lecz nie pisze wciąż tej samej książki, bo wykorzystuje je w zgoła odmiennych od siebie historiach. Pierwsza kwestia to koncentracja na języku. Erpenbeck stawia sobie za zadanie, by uświadomić czytelników, że sama historia może być na drugim planie, a najważniejsze są narzędzia do jej opowiedzenia. Plastyczność, niejednoznaczność, niepokój i szereg możliwości operowania językiem narracji. Dlatego chylę czoła przed tłumaczką Luizą Berg i przypominam sobie „Słownik”, pierwszą, krótką powieść Erpenbeck o zupełnie innym przesłaniu i z nakreśloną zupełnie inną problematyką. Już tamta pierwsza książka była sumiennie przygotowana do tego, by przyciągać językowo, tak jak dzieje się to w „Kairosie”. Drugim tematem interesującym autorkę jest płeć męska, tożsamość mężczyzny w średnim wieku, a raczej problemy, z jakimi związana jest ta tożsamość, która wydaje się uporządkowana. I tu na myśl przychodzi „Iść, szedł, poszedł”, gdzie mężczyzna wrośnięty w swą narodowość i status społeczny zostaje dramatycznie zderzony z wewnętrznymi rozterkami, choć to również zupełnie inna historia niż „Kairos”.

Wspominam o tym na wstępie, by udowodnić, że Erpenbeck warto było czytać już od momentu, w którym zaczęto tłumaczyć i wydawać w Polsce jej powieści. Ta najnowsza jest pozornie historią miłosną. O nieprzystawalnym do tak zwanych norm społecznych romansie dziewczyny ze starszym o ponad trzy dekady mężczyzną. Historią o tym, w jaki sposób ogień z początków związku zaczyna płonąć inaczej, tli się, dogasa, znowu rozpala – Jenny Erpenbeck mistrzowsko prezentuje labilność tej relacji, zajmuje jej to sporo miejsca, a sens tego wszystkiego można głębiej pojąć, gdy dostrzeże się, że intymna relacja skorelowana jest tutaj z przemianami społeczno-politycznymi w Niemczech na przestrzeni wielu dekad: od momentu zakończenia drugiej wojny światowej po czas, gdy zburzono mur berliński. Oczywiście wojna pojawia się tu w retrospekcjach, znakomicie równoważących się z całą resztą, ale w „Kairosie” podoba mi się bardziej to, w jaki sposób językowo i strukturalnie Erpenbeck wprowadza antycypacje. Jak bardzo przemyślana jest struktura powieści połączonej trzema czasami i trzema motywami: miłości, przemiany i zrozumienia samego siebie. Z bardzo istotnym, konkretnie zaznaczonym i pełniącym poniekąd rolę trzeciego bohatera pierwszoplanowego państwem. Jego rozwojem, upadkami, traumą przeszłości i niepokojem przyszłości. A wszystko pięknie splecione ze sztuką, która reaguje na każdy rodzaj przemian – czy to w miłosnym związku, czy w formowaniu się państwowości.

W Niemczech – jak Erpenbeck będzie próbowała dosłownie i metaforycznie pokazać – każdy przejaw istnienia znajduje się w cieniu śmierci, a Niemcy chodzą po ziemi, która wciąż kryje jej ślady. Od śmierci zacznie się więc wszystko także tutaj. Ona jest nastolatką, która marzy o pracy graficzki, a on dojrzałym pisarzem, kiedy spotykają się w autobusie chroniącym – ich i innych pasażerów – przed deszczem. Jakby ta zamknięta przestrzeń była jakąś przepowiednią – tego, w czym zamkną się potem gesty, słowa, zachowania tych dwojga wobec siebie. Nie wiem, kto jest bardziej interesująco sportretowaną postacią w tej skomplikowanej relacji, ale mam wrażenie, że ona. Zwłaszcza że ona poszukuje, on zdobywa. Jej tożsamość kształtują przemiany w Niemczech, jego ukształtowało coś, co doprowadziło do przemian. Ona dorastała „w błocie”, gdy budowały się blokowiska Berlina Wschodniego. On jako nastolatek przystąpił na chwilę do Hitlerjugend, naiwnie wierząc w nazizm określany przez niego potem mianem „durnego”. Ona przekracza dużo więcej granic – mentalnych i fizycznych – a on granice stawia. Przede wszystkim samemu sobie. Miał wiele romansów, dlaczego akurat ten miałby być niezwykły? I jaki będzie finał tej historii? Już w poprzednich powieściach Erpenbeck udowodniła, jakiej mocy mogą dodać powieści prologi i epilogi. W „Kairosie” są one szczególnie intensywne. Znakomicie rozpisane. A między nimi skomplikowana relacja dwójki ludzi, którzy zmuszeni są też wejść w jakąś relację ze zmieniającym się systemem, Niemcami poza wojną, ale także Niemcami poza jednością, wciąż niebezpiecznymi przede wszystkim dla samych siebie.

Wspomniałem o sztuce, która wciąż jest tu obecna. Dominują nawiązania do muzyki klasycznej komentującej konkretne zdarzenia. Jednak są tu nie tylko muzycy, ale też pisarze, poeci, filozofowie. Do mnie najmocniej przemówiły w tej narracji – zasadniczo opowiadającej o ludzkiej kondycji w obliczu przemian – dwie postacie: Bertolt Brecht i Friedrich Hölderlin. Ale „Kairos” to erudycyjna powieść dla każdego, kto chce przyjrzeć się temu, w jaki sposób ludzkie zbliżenia i oddalenia oraz przemiany polityczne wywołujące różnego rodzaju apokalipsy są komentowane przez sztukę albo wypływają z tego, co sztuka już wcześniej głosiła. Stąd też świetnie dobrane nawiązania mitologiczne, które dodają powieści szczególnej wartości. Jednakże najważniejsza jest wspomniana dwójka: ludzi wzajemnie przyciągających się i odpychających.

Na początku relacja ma smak wspaniały jak przemycone z Węgier bakłażany. Stopniowo zmienia się bardzo wiele, wchodzimy w ten rodzaj gorzkości związku, w którym pojawia się to, co najciekawsze i w czym Erpenbeck jest bardzo dobra od zawsze: niuansowanie złożoności ludzkiej psychiki, która w połączeniu z pragnieniami ciała może stać się klatką jak państwo chcące wymazać mroczną przeszłość, a jednocześnie stworzyć nowy system, zdolny gubić i zabijać tak jak wojna. Tyle że nie są to dosłowne i masowe śmierci. Coś umiera we wnętrzu bohaterów, jednakże relacja trwa. Także jej związek z historią, która przemienia RFN i NRD w Niemcy, a ZSRR w Rosję. Nieprzypadkowo kochankowie – bardzo zbanalizowane i ogólne określenie w przypadku tej pary – wędrują razem po ulicach zarówno Berlina, jak i Moskwy. Są już wtedy między nimi te rodzaje oddaleń, które każą patrzeć inaczej na siebie, nie na partnera.

Erpenbeck napisała powieść o tym, że nie mamy pojęcia, kim może stać się człowiek skonfrontowany ze zmianami systemowymi swojego kraju. Słaby? Pewny siebie? Próżny? Zagubiony? Naiwny w antycypacjach? „Kairos” to jednak narracja o relacji intymnej – na tyle skomplikowanej, że w połączeniu z opowieścią o kraju usiłującym zreanimować się po wojennej traumie pokazuje pewien kontrast: państwo się jednoczy, a między dwojgiem bohaterów pojawiają się kolejne i kolejne pęknięcia. A potem? Potem jest znakomity epilog, po przeczytaniu którego warto wrócić do prologu. Świetnie skonstruowana powieść. Jenny Erpenbeck w najlepszej formie.