2025-12-13

„Babunia” Ivana Gibová

 

Wydawca: Wydawnictwo Książkowe Klimaty

Data wydania: 12 grudnia 2025

Przekład: Izabela Zając

Liczba stron: 184

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Zgorzkniałość

To powieść inicjacyjna dla tych, którzy lubią poznawać grupy oryginalnych postaci, w dodatku tutaj przedstawionych wyjątkowo ekscentrycznie. Ale to też powieść bardzo smutna i nie ratują jej fragmenty ze świetnie rozładowującymi napięcie wulgaryzmami. To też pewien literacki eksperyment. Wydaje się, że Ivana Gibová stworzyła pewien mroczny literacki rewers powieści o tym samym tytule napisanej przez Boženę Němcovą, zdzierając z tamtej ponadsiedemdziesięcioletniej narracji lukier, pozostawiając jednak pewien zarys konstrukcyjny – u Němcovej starsza pani też jest odsłonięta w tym, co robi czy opowiada. Babunia Gibovej to wyjątkowo mroczna istota, do której w zasadzie nie mamy dostępu. Nie do końca rozumiemy, dlaczego stała się apodyktyczną ekscentryczną kobietą, która żałuje, że urodziła swoje dzieci – wszystkie popadające w wolniejszym lub szybszym tempie – w zgubny nałóg picia. Obserwujemy ją z pewnego dystansu: jej surowość, oddalenie od córki i wnuczki, a siarczysty policzek wymierzony tej ostatniej świadczy o tym, że mamy tutaj klasyczną antybohaterkę. Albo kobietę, którą skrzywdzono tak bardzo, że nie umie już żyć inaczej, niż krzywdząc innych.

Świat przedstawiony „Babuni” jest duszny i klaustrofobiczny. Nie sposób się z niego – dosłownie i metaforycznie – wydostać. To miejsce wiecznych kłótni rodziców. Świat, gdzie swoje zasady wprowadza tytułowa bohaterka, której miano zostało tak ironicznie potraktowane przez słowacką autorkę. To ona decyduje, jakie umiejętności są w życiu potrzebne, ona określa status dziecka i innych domowników, w końcu wszyscy żyją w jej domu. Gibová przedstawia przestrzeń anektowaną przez osobę bez wypracowanych umiejętności prospołecznych (na przykład nie znoszącą plotkowania i kontaktu z koleżankami w jej wieku), która decyduje za wszystkich i o wszystkim. Szczególnie podporządkowała sobie córkę. Ale nie wnuczkę. Magdę.

Podobają mi się w „Babuni” płynne przejścia narracyjne (autorka stosuje wszystkie trzy jej rodzaje) w zależności od tego, przez kogo i z jakiej perspektywy prezentowane jest to, co tak zwyczajne i nijakie: życie w biednym domu na słowackiej prowincji, gdzie nie ma szans na żaden rozwój. A jednak jest Magda, której samorozwój obserwujemy. Magda jest wcześniakiem i miało być zupełnie inaczej… A jednak stała się bardzo wrażliwym dzieckiem, wrażliwym na detale, lecz również neurotycznym, odliczającym czas wydarzeń rozmiarami kapci – nie wiem, czy ten motyw jest w „Babuni” zabawny, czy tragiczny, choć niewątpliwie przyciąga uwagę. Dziewczynka dorasta w obecności wciąż skonfliktowanych rodziców, pośród deficytów i prób rekompensowania ich sobie. Przeczytamy o wszystkim: o inicjacji seksualnej, introwertyzmie w przedszkolu, a potem szkole, a także o tym, w jaki sposób dorastająca dziewczyna wrasta w nienawiść do samej siebie. Zwłaszcza z powodu rodziny, z której się wywodzi i w której życie udało się tylko bratu. Reszta utknęła w marazmie dodatkowo potęgowanym tym, w jaki sposób na pozostałych członków rodziny wpływa tytułowa bohaterka.

Nieco mniej ciekawą poznawczo, ale chyba bardziej literacko interesującą postacią jest tu matka Magdy, chwilami jej zajadły wróg, czasami najbliższa przyjaciółka. Tylko ona wie, jak wiele razem przegrały, ale stara się tego nie dać po sobie poznać. Tylko że to widać w pewnych ważnych scenach. Jedna ma znaczenie symboliczne, druga raczej dosłowne. Magda wciąż zdziera sobie strupy z kolan, jakby nie pozwalała zaleczyć się temu, co tak ją boli od lat. Druga scena jest prosta i przejmująca, można ją nawet przeoczyć: wspólnie płaczące matka i córka. Zdegradowane przez postać tytułową, uświadomione, że jej zdaniem nie są częścią jej świata. A jednak zaczynają być. Bo babunia się starzeje.

To książka o krajach, w których panuje przekonanie, że seniorami należy się opiekować, a nie kierować ich do – często ekskluzywnych – domów starości. Dlatego tą, która zawsze wprowadzała mentalny terror w rodzinie już naznaczonej biedą i brakiem możliwości wyjścia z niej, w końcu należy zacząć się opiekować; przestaje być samodzielna, lecz nie przestaje być sobą. Paradoksalnie to właśnie wtedy wnuczka nawiązuje z nią najlepszy kontakt, a w zasadzie szczątki kontaktu. Tytułowa babunia ze swoim zgorzknieniem pozostanie do końca. Tak jakby coś nakazywało jej bycie taką, jaka jest. Bo – jak wspomniałem – z jakichś powodów musiała się taka stać. Może po przeżyciach drugiej wojny światowej? Może paradoksalnie po niej? Magda zbliża się do ruiny człowieka. Opieka nad babką jest dla niej męcząca i frustrująca. Tak jak całe życie.

Bo Magda, jak inne nastolatki, chciała być modelką albo aktorką. Jej pierwsza poważniejsza praca to dorabianie w markecie na fajki. Mimo że więź z matką jest silna, ona też oparta jest na zależnościach i opiekuńczości. Magda jest starą maleńką. Problemy jej matki przerastają ją i powodują, że znajduje się z dzieckiem w matni małżeństwa z alkoholikiem, z którym nigdy nie potrafi dojść do porozumienia. Przyznać jednak trzeba, że autorka stara się w „Babuni” pokazać chwile piękne, sentymentalne, przepełnione poczuciem radości i przekonania, że może kiedyś będzie dobrze. To „kiedyś” nigdy jednak nie nadchodzi. Bo to są tylko chwile; zarysowując je, Gibová stara się rozjaśnić szarość i czerń swojej powieści.

Opowieść o trzech pokoleniach kobiet, które coś zniszczyło, coś powaliło, coś moralnie uszkodziło. „Wadliwe egzystencjalnie”? Bohaterki tej książki cierpią, a obraz cierpienia rozłożony jest w taki sposób, że w centrum zainteresowania Gibovej stoi Magda, gdyż ona dopiero dorasta, może coś zmienić, przerwać łańcuch niepowodzeń i rozczarowań. To w jej życiu może wydarzyć się coś wielkiego. W tej książce istnieje szansa na ekspiację i odkupienie. Jak jest naprawdę? Napisana pięknym językiem historia o świecie, któremu daleko do piękności. Z Marią Callas w tle. Bibelotami, szkodzącymi mentalności mieszkaniami, butelką rozpuszczalnika, także z przemocą, kiedy brat Magdy wreszcie chce oddać ojcu to, co od niego dostał. Gibová nie zadaje pytań o to, dlaczego dzieje się to, co się dzieje. Raczej relacjonuje, szczególnie dojrzewanie Magdy. Dlatego ta książka jest tak ciekawa – bo niejednoznaczna w przekazie. Zwłaszcza że jest w niej wiele detali i każdy z nich może przykuć uwagę innego czytelnika.

---

Jeśli podobała Ci się ta recenzja, możesz mi postawić kawę TUTAJ 

2025-12-09

„Królestwo z naszych ran” Gaëlle Josse

 

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 26 października 2025

Przekład: Agata Kozak

Liczba stron: 152

Oprawa: miękka

Cena det.: 49 zł

Tytuł recenzji: Sama w drodze

Niewielkich rozmiarów książka o wielkich sprawach: podróży sentymentalnej, stosunku do swojego ciała, żałobie, szukaniu tożsamości, lecz przede wszystkim o tęsknocie. Gaëlle Josse stworzyła wielowymiarowy obraz bohaterki, która musi mierzyć się z odejściem tego, co najcenniejsze, ale w tym odejściu próbuje znaleźć nową siebie albo zdefiniować siebie na nowych warunkach. Już bez niego. Bez mężczyzny, który był punktem odniesienia. Ważna jest tu istota tańca, który zbliża, oddala i wyzwala niekontrolowane emocje. Bohaterka nieprzypadkowo jest tancerką. Podziwiają ją ludzie, którzy nie mają o niej pojęcia. Ale jest gwiazdą. Gwiazdą, która po tym, jak da ostatni występ, decyduje – jak sama wspomina – „wejść w nicość”. I wówczas rusza w podróż.

Bo to specyficzna powieść drogi. Naznaczona wyraźnymi punktami na mapie, do których kobieta przywiązuje się albo się ich boi, ale konsekwentnie realizowana podróż z pewnym przedmiotem, który ma teoretycznie znaleźć swoje miejsce w Chorwacji, lecz tak naprawdę jego miejsce jest przy niej. Tak jak on zawsze był przy niej. Gaëlle Josse pięknie opisuje to, w jaki sposób bohaterka odbiera odwiedzane miejsca, na jakie detale zwraca uwagę, w jaki sposób takie postrzeganie rzeczywistości oddaje jej wrażliwość, w której jest jednocześnie kruchość istoty tracącej najbliższą osobę i siła, by wydobyć z odwiedzanych miejsc na przykład to, gdzie można byłoby zamieszkać, zacząć nowe życie. Jednak tu nowego życia nie będzie. Trzeba uporać się z przeszłością, a jednocześnie znaleźć jakąś nową tożsamość. Samotnie, bo kobieta nie chce już z nikim być na stałe. On był jedyny. A dla niego jedynym było co innego.

Motywem spajającym jest książka. Niezwykła opowieść o wrażliwym człowieku, który napisał i wydał tylko jedną powieść, ponieważ nic więcej poza jej treścią nie chciał przekazać światu. Narracja o wędrówce przeplatana jest obszernymi fragmentami tej książki, w której na pierwszym miejscu wcale nie znajduje się wrażliwe dziecko, lecz miłość. Miłość odnajdziemy tutaj także w kontekście odnalezienia, zachowania i wchłonięcia powieści, która nie interesuje świata, ale staje się życiowym kompasem tego, który umiera.

Niesamowity w tej historii i przywracający nadzieję na to, że jednostkowa opowieść jest ważna, jest zbiór przeżyć, z którym potem osamotniona tancerka rusza w świat. I jest książka. Coś trzeba z nią zrobić. Bohaterka nie ma pojęcia co. Ale dba o ten nabytek szczególnie skrupulatnie, bo to sentymentalna i po części egzystencjalna pamiątka po kimś, kto przywiązał się do niej na tyle, że stała się treścią jego życia. Co jest treścią życia wędrowniczki? Przede wszystkim pamięć. Układanie tej pamięci, porządkowanie, jednoczesne szukanie remedium na nieustający ból utraty. Jest też sposobem na to, by w niektórych partiach narracji dochodzić do siebie, dbać o swoje ciało; przecież ono jest jej zawodowym kapitałem.

„Królestwo z naszych ran” przyciągnęło mnie swoim tytułem, który zresztą potem bohaterka trawestuje, nadając temu stwierdzeniu inne znaczenie. Już sam tytuł daje do zrozumienia, że mamy tutaj do czynienia z wrażliwością poetki skonfrontowanej z prozą. Wiele zdań ma w sobie metaforyczną głębię, a wiele potrafi zaprzeczać samym sobie, ale na warunkach stworzonych przez autorkę. Jak wspomniałem, ma to miejsce, kiedy czytamy o detalach, lecz również gdy wchodzimy w głąb duszy poranionej na tyle, że to, co robi, przestaje dawać jej satysfakcję. Znika właściwie wszystko, co miało tworzyć wspólny świat. Dlatego ciekawa jest tutaj metafora ogrodu jako przestrzeni wolności. On zdążył stworzyć ogrody innym, ale nie pozostało nic, co byłoby ich ogrodem. Nie ma jednak pustki. Jest próba rozglądania się za możliwościami. I pamięć miejsc – szczególnie tych, które zwiedzali wspólnie, a które ona teraz samotnie przemierza.

„Królestwo z naszych ran” to powieść o pamięci. Kogoś bliskiego, siebie w relacji z nim i tego, w jaki sposób odbierało się świat, dopóki miał jeszcze ramy i był miejscem normalnego funkcjonowania. Co ciekawe – autorka zostawia tutaj gdzieś w półcieniach szczegółowe opisy związku, który się tragicznie zakończył. Koncentruje się na tych fragmentach ukochanej przez niego książki, które dla niej mają być pewnymi drogowskazami. Dlatego bohaterka oddala się od swojego życia i przybliża do niego. Ten proces ambiwalencji umysłowej i emocjonalnej jest tutaj rozpisany mistrzowsko. Bohaterka, ruszając w podróż, chce zostać sama – wyłącza komunikatory, odcina się od Internetu, chłonie otoczenie i myśli o tym, jaki związek mają miejsca z emocjami człowieka. Wszystko w bardzo kameralnym tonie, któremu przysłużyła się na pewno krótkość tej powieści. Jej intensywność. Połączenie tak wielu motywów i elementów literackich po to, by ukazać – jakkolwiek banalnie to brzmi – krajobraz emocjonalny kobiety na krawędzi. Jednocześnie takiej, która poszukuje siebie. Bo do tego trzeba ciszy, niekoniecznie przemieszczania się.

Im bardziej oddala się od swojego życia, tym szerzej i ciekawiej komentuje rzeczywistość wokół. Bywa czasem cyniczna (balkon Julii), ale jest skupiona na celu, który wcale nie wydaje się jasny. Pozostawić najcenniejszą pamiątkę po ukochanym w miejscu, do którego później prawdopodobnie się nie wróci? Przecież ta rzecz była mu najbliższa, była nim samym, ukształtowała go i dała jej takiego, którego teraz z sentymentem wspomina. W tych wspomnieniach pojawiają się piękne asocjacje. Jest to obraz wielkiej miłości i wielkiego cierpienia, z którym nie ma czułostkowości. A najbardziej wzrusza to początkowe „chodź i tańcz” – wraz z tym mamy wspólną historię do opowiedzenia.

Jaka jest historia samotnej tancerki? Jej kapitałem jest ciało, ale emocje nie pozwalają na to, by ten kapitał dobrze wykorzystywać. Pomijając już opowieść o tej dwójce, Gaëlle Josse tworzy przecież inną opowieść. Fantazję wykreowaną w książce, której nikt nie kupił, ale jedna osoba przeczytała i wzięła sobie do serca. Paralela tych historii wcale nie jest oczywista, jednak autorka pisze w taki sposób, by sporo kwestii z tej książki nie było oczywistych. Dlatego zagadka żałoby ma kilka wymiarów, a motyw podróży zmusza do zastanowienia się nad tym, jaki związek przemieszczanie się będzie miało z szukaniem powiązań ze związkiem, który przestał istnieć. Czuła i łagodnie smutna. A jednak konsekwentnie smutna i tragiczna opowieść o czymś, czego nie można odnaleźć, albo o kwestiach, za które odpowiedzialna jest tylko pamięć. Ta pamięć, która tak boli. Boli w niej to, że doszło do ostatecznego rozstania. Żaden fetysz w postaci książki nie jest w stanie przywrócić przeszłości.

---

Jeśli podobała Ci się ta recenzja, możesz mi postawić kawkę TUTAJ