2025-09-10

„Łupiny” Ewa Tondys-Kohmann

 

Wydawca: Wydałem

Data wydania: 25 kwietnia 2025

Liczba stron: 98

Oprawa: miękka

Cena det.: 35 zł

Tytuł recenzji: Oblicza wyobcowania

Prowadziłem kilka kursów kreatywnego pisania i wtedy stwierdziłbym, że to prace mojej potencjalnie najlepszej kursantki. Jednak Ewa Tondys-Kohmann nie ćwiczy tutaj, nie uczy się pisania. Świadomie za pomocą każdej sceny i każdego minimalistycznego dialogu, po prostu każdym słowem trafia w czuły punkt, bo każdy z nas na jakimś etapie życia musi zastanowić się – jak ja ostatnio – czy samodzielność jest równoważna samotności, czy też jedno wyklucza; albo może drugie czyni bezradnym egzystencjalnie tak bardzo, że chce się powiedzieć to, co bohater jednego z opowiadań: „Już mi się nie chce być człowiekiem” – i nie chcę być samodzielny.

Prosta forma i odważne, choć dla niektórych oczywiste tezy. Sześć opowiadań o tym, że nie chcemy być osobni, a jednak jesteśmy wskutek rozmaitych uwarunkowań. Także wtedy, gdy wydaje się nam, że osobność nam nie grozi, bo mamy znajomych, przyjaciół, a przede wszystkim rodzinę. Tak jak rodzinę uznaję za temat literacko absolutnie nie do wyczerpania, tak wyobcowanie jest tym, o czym można pisać wciąż na nowo i twórczo. Tondys-Kohmann robi to. W sześciu miniaturach literackich. Jak sześć dni pracy nad światem – bez dnia odpoczynku. Nie otrzymamy od autorki wytchnienia. Nie dostaniemy żadnych gotowych recept na to, jak odpocząć od trudu bycia sobą, choć przecież niektórzy bohaterowie tej książki uważają, że właśnie takie otrzymali i je realizują.

Lubię, gdy autorki i autorzy piszą o smutku w sposób przemyślany. Tak żeby opowiedzieć go w formach niekoniecznie związanych ze smutkiem, niepokazujących go wprost, niesugerujących, z czego wynika i jaka jest jego struktura. A „Łupiny” to przede wszystkim zbiór opowiadań o tym, że możemy być smutni na wiele sposobów, a wobec smutku przyjmujemy zasadniczo dwie postawy: ucieczki albo przyjmowania go jako stanu, z którego nie sposób się wyzwolić. Bo tak wybrzmiewa zawarte w ostatnim tekście dramatyczne pytanie sugerujące, że nasze życie to pułapka. Pułapka smutku, samotności czy raczej niemożności sprawienia, by świat zauważył nas naprawdę i by to się z czymś wiązało?

Tondys-Kohmann to nie amatorka. Świetna w opisach – jak w tytułowym opowiadaniu, gdzie kreśli obraz ciasnej przestrzeni. Czasem znakomita w metaforach – jak w tej o obserwowaniu mrówki, która odrywa się od podłoża. Albo pisząc „śnię mięso”, gdy opowiada o bolesnym braku czegoś, co nadawałoby życiu sens. Jedno i drugie zmierza do pokazania trudnej drogi od bycia uwięzionym w sobie do samowyzwolenia. Jednych bohaterów będzie charakteryzować uwięzienie, gdy stoją w miejscu, innych wyzwolenie. Autorka wykorzystuje całą masę niuansów i detali, by opowiedzieć o naturalnych potrzebach człowieka, które nie są już we współczesnym świecie zaspokajane inaczej niż w ramach płatnych usług. To też ciekawa metafora, ale nie zgodzę się z pewną recenzencką tezą, w której stwierdzono, że świat przedstawiony tych opowiadań jest dystopią. To wszystko dzieje się każdego dnia, w każdym zakątku świata, z mnóstwem ludzi. Dlatego też podoba mi się, w jaki sposób autorka przechodzi od pokazywania kameralnych dramatów do ich panoramy, bo „Łupiny” to także wiele scen, w których zbiorowość pokazuje więcej niż intymne wyznania, jest tak samo ważna w ukazywaniu tego, jak bardzo boleśnie jest być samemu. Również w tłumie.

Są jednak związki, małżeństwa. Tylko dlaczego mąż kładzie głowę na kolanach innej, a żona wyjeżdża na drugi koniec świata, by poradzić sobie z wyobcowaniem i napięciem za pomocą algorytmów, jakby nie mogła odnaleźć i wypracować swojego? A to przecież tak zwane dobre związki. Wszystko jest w nich pozornie w porządku. „Pozycja kota” nie tylko z racji motywu przewodniego kojarzy się ze świetną książką Shō Ishidy, która panoramicznie obrazuje Japonię rozpaczliwie poszukującą ratunku od opresji istnienia („Zaleca się kota”). W Japonii bohaterka „Pacjentki Zero” usiłuje odnaleźć życiową równowagę. Azjatyckość widać także we frazie – chwilami jest pozornie szorstka i napisana bardzo prostymi zdaniami, ale chowa tam dużo więcej, niż wynika z sensu danych zdań.

Umówmy się jednak, że pośród opowieści o ludzkich samotnościach jesteśmy jednak na gruncie polskim i to wszystko dotyczy zasadniczo rodaków autorki. Tu sfrustrowany aktor musi pracować w wigilię, knedle nie smakują tak, jak powinny w wyniku wykonanej w związku z nimi pracy, a niespełniona matka wozi w wózku lalkę. Bywa ekscentrycznie, lecz za każdym razem jest niezwykle prawdziwie i bardzo polsko. Dlaczego? Bo wciąż wielką opresją jest dopasowywanie się do tego, co należy w życiu robić, a radzenie innym, co mają zrobić ze swoim życiem, to – mam wrażenie – mentalna domena Polaków. Tymczasem autorka nie jest ani irytująco bezpośrednia, ani nie neguje, że rzeczywiście jakiś wzór na szczęśliwe życie, choćby to rodzinne, może istnieć. Jest za to czuła na różnorodność emocji, które przeżywają jej bohaterki i bohaterowie. Próbuje to pokazać z dwóch perspektyw, zmieniając narracje. Może gdyby poza tymi dwiema klasycznymi (pierwszoosobową i trzecioosobową) użyła w którymś opowiadaniu niekonwencjonalnej drugoosobowej, byłaby jeszcze wyraźniej niejednoznaczna w odbiorze. Ale i tak jest. „Łupiny” to opowieści o tym, czego nie umiemy sobie dać nawzajem, a co jest dość proste, w zasięgu możliwości każdego z nas. Dlatego to też historie o granicach i ich stawianiu – w związkach czy byciu fair względem siebie i swoich neuroz.

Tak, niektórzy są neurotyczni, niektórzy pokazani ze specyficznym czarnym humorem, a niektórzy po prostu odsłonięci w smutku, z którego nie sposób się wydobyć. Mam wrażenie, że Ewa Tondys-Kohmann rozważa tutaj ciekawą kwestię: co to znaczy zachować balans bliskości i nie być za blisko ani za daleko. Czy dystans wyznaczają jakieś nasze wewnętrzne granice, czy trzeba po prostu wyczuć, kiedy to z braku zainteresowania wynika dramat tęsknoty, a kiedy nadmierne koncentrowanie się na życiowym partnerze może prowadzić do dramatu.

Najbardziej subtelne i wielowątkowe jest w moim odczuciu opowiadanie tytułowe, najmocniej wbijające się w pamięć: „Tuszka”, a najciekawsze z punktu widzenia tego, na ile sposobów potrafimy lub musimy okłamywać siebie i innych – ostatnie ze zbioru. Jest tu też sporo melancholii. Całość układa się w świat, któremu wierzymy, choć przecież nie do końca jest prawdziwy albo nie istnieje wcale. Jest jednak to, co zasadnicze: postępujące z dekady na dekadę wyobcowanie antycypowane tu na przykład w „Pacjentce Zero”, która skupia się nad rozwiązaniem własnych problemów, a jej dzieci grzęzną tymczasem w świecie wirtualnych aplikacji. Zazwyczaj polscy prozaicy tworzą miniatury literackie, by zająć uwagę odbiorców formą. Tondys-Kohmann stawia na sugestywne postacie obrazujące, jak wiele oblicz może mieć konfrontacja z sobą samym. Jest to też rozpisana na sześć rozdziałów opowieść o tym, że nie umiemy skonfrontować się z trudnymi emocjami, dlatego od nich uciekamy – i to są bolesne ucieczki. Pięknie napisane historie o tym, jak wiele odcieni szarości może mieć ludzka dusza.

2025-09-04

„Góra Prawdy” Therese Bohman

 

Wydawca: Wydawnictwo Pauza

Data wydania: 3 września 2025

Przekład: Justyna Czechowska

Liczba stron: 192

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Zniknąć i pojawić się

Moim zdaniem to najlepsza książka Therese Bohman. Między innymi dlatego, że odchodzi od obsesyjnych czasem rozważań o istocie kobiecości, jej dylematach i powiązanych głównie z płcią problemach. Dwie takie powieści przeczytałem, przy trzeciej podobnej powiedziałbym, że Bohman całe życie pisze jedną książkę. I choć główną bohaterką jest kobieta i wokół niej ogniskują się zdarzenia oraz refleksje, „Góra Prawdy” jest przede wszystkim książką o życiu. O jego przypadkowości oraz nieprzypadkowości. O tym, że jest sumą rozmaitych doświadczeń, i o tym, jak oswoić w nim smutek, utratę, a potem przekuć to w coś twórczego. To historia kobiety, którą od traum uratowała sztuka. Piękna metaforyczna opowieść o tym, jak patrzymy na czas, w jaki sposób on nas kształtuje, jak chcemy lub nie chcemy oddzielać od siebie przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, lecz przede wszystkim o tym, że można namalować swoje emocje. Przeżyć siebie, najpierw poszukując sztuki, potem się w niej zanurzając, a następnie uświadamiając sobie, że jest się w domu – domem Heleny stają się malowanie i upragniony przez lata spokój wewnętrzny.

Siłą tej krótkiej powieści, którą czyta się od razu całą, jest sugestywnie prowadzona narracja pierwszoplanowa, gdzie znajdziemy całą masę detali, lecz również zaledwie pouchylane furtki do interpretowania ukrytych emocji, tylko w drugiej części wyrażanych wprost. Jest to opowieść o silnym związku ze światem natury, bo natura odgrywa w Szwecji ogromną rolę. Przepiękne opisy przyrody łączą się z intrygującą opowieścią o pewnym mrocznym miejscu. A może o miejscu, które było mroczne, lecz właśnie ono pozwoliło pożegnać się z egzystencjalną ciemnością.

Na Islandii jest magiczna góra Helgafell położona niedaleko miejscowości Stykkishólmur na półwyspie Snæfellsnes. Mało kogo z turystów obchodzi, zresztą w szczycie sezonu byłem tam tylko ja. Jeśli wejdzie się na tę górę bez odwracania się za siebie i bez odezwania się słowem, spełnią się trzy życzenia, które trzeba wcześniej dobrze przemyśleć. Tak właśnie zrobiłem i po ponad roku spełnia się jedno z moich życzeń. W powieści Bohman jest trochę inaczej – tytułowa góra to miejsce mroczne i tajemnicze, powiązane z największą traumą życiową bohaterki i ze zniknięciem Znakomicie jest opisany cały proces – wszystko do końca utrzymane w tajemnicy w związku ze zniknięciem połączone z opowieściami o tych, którzy pozostali po znikającym. Jednak powiązanie Heleny z tą górą również jest na swój sposób magiczne i też w pewnym stopniu spełnia jej życzenia, choć nie oddaje tego, który zniknął tam na zawsze. Tło opowieści o Górze Prawdy jest piękne i symboliczne, uwidacznia w książce wyjątkową wrażliwość na detale życia ludzi, którzy powiązani zostali z cieniem góry na zawsze – dosłownie i symbolicznie.

Bohman zaczyna sielankowo i bezpretensjonalnie. Dziewczynka nagrywa z radia listę przebojów, potem je kolację wielkanocną (w Islandii podczas tego święta również celebrowana jest kolacja, nie zaś śniadanie), a potem ze swoim bratem czyta komiksy o Kaczorze Donaldzie i zajada się słodyczami. „Było to takie przyjemne i proste”. A potem powoli zaczęło się tak zwane życie. Nawiązana w młodości relacja z samotnym i niezależnym chłopakiem staje się w życiu Heleny antidotum na zniknięcie innego ważnego chłopca. Ich losy splotą się i rozejdą, ale Bohman bardzo dba o to, by ta charyzmatyczna postać drugiego planu była w życiu bohaterki obecna. Zwłaszcza w sugestywnym zakończeniu, dzięki któremu odkrywamy, jaki naprawdę jest sens „Góry Prawdy” i ku czemu prowadzi ta fabuła.

To opowieść o dosłownym i symbolicznym znikaniu najbliższych. Helena coraz bardziej zamyka się w sobie, a towarzyszem jej życia staje się smutek. Bohaterka odbiera sobie prawo do samostanowienia. Każdy chce wyjechać ze szwedzkiej prowincji i ona obiecuje sobie, że także to zrobi. Zaskoczy ją, dokąd symbolicznie wyjedzie. Jednak wyjeżdżając, zabiera ze sobą rozterki i problemy, których nie rozwiąże ani zmiana miejsca, ani upływ czasu, na który w pewnym momencie życia Helena tak utyskuje, jest wręcz gotowa do walki o to, by czas stanął w miejscu, a ona więcej nie cierpiała. Zmiany następują nie tylko w jej życiu. Wydaje się, że stałym i niezmiennym punktem, ostoją spokoju, jest dom rodzinny. Ale pozornie sielankowe życie rodziców wcale takie nie jest i nie było. Naznaczeni bolesną utratą, jak ich córka postanowili zamknąć smutek w sobie. A Helena zdecydowała się uczynić go towarzyszem swojego życia. Co ma dosłowne i symboliczne konsekwencje.

„Góra Prawdy” to przejmująca opowieść o kobiecie, która bez planu na życie metaforycznie ginie, ale z czasem pojmuje, że plan na życie to przede wszystkim przyjmowanie tego, co przychodzi. Czasami przychodzą tylko wspomnienia, gorzkie rozczarowania i żyje się z niskim poczuciem wartości. A czasami jest tak, jakby zniknęło się w górskiej jaskini i wyszło stamtąd jako inny człowiek. Bohman wie, w jaki sposób łączyć wątki powiązane z historią sztuki z pozornie prostą historią życia kobiety, która pyta siebie, co tworzy życie, a potem sztuką kreuje to życie. Dużo wzruszeń daje ta bezpośrednia z jednej strony, a tak metaforyczna z drugiej opowieść o nieszczęściu kobiety, która doświadcza utrat, w ich miejsce zaś – coraz większej pustki. I tylko ona sama musi wydostać się z górskiej jaskini. Ona nie zniknie. Ona zacznie być kimś, o byciu kim jedynie marzyła. Zrealizuje to, co wydawało się nie do zrealizowania. Wszystko dzięki szalonej determinacji, ale jednocześnie ogromnej wrażliwości w obserwacji otaczającego ją świata, z których to obserwacji wyciąga konstruktywne wnioski.

Therese Bohman tym razem napisała książkę, w której zamiast ideologii pojawiają się przede wszystkim silne emocje. Tu nie ma tez zawartych w innych książkach. W przeciwieństwie do „Tej drugiej” autorka ponownie nadaje bohaterce imię, a wraz z imieniem czytelną od początku do końca tożsamość. To też – takie mam wrażenie – bardzo osobista powieść, w której Bohman nie chce snuć refleksji o roli i miejscu osoby danej płci w konkretnych uwarunkowaniach. Tu jest bardziej mowa o uwarunkowaniach, które mogą życie uczynić spełnionym albo pełnym niepewności. W życiu przyjaciela, który kiedyś tak bardzo imponował uporządkowanym życiem, pojawia się porażka egzystencjalnego chaosu. Ale to nie decyduje o tym, że Helena czuje się lepiej, bo wygrała w loterii życia i przestała deprecjonować siebie, co blokowało ją we wszystkich działaniach. Jest tu jednak wciąż obecna symboliczna nieobecność. To zniknięcie, które będzie swoistym cieniem w bardzo realistycznej powieści rozgrywającej się w konkretnych dekoracjach (szkoda tylko, że Sztokholm znów pokazany jest dość stereotypowo). „Góra Prawdy” to też piękna opowieść o cielesności – dosłownej i tej w sztuce. O roli bliskości, która utracona, daje siłę, by szukać jej inaczej, w różnych sferach. Tak, zdecydowanie najlepsza tej szwedzkiej autorki książka, którą przeczytałem. Sielankowa, tajemnicza, niepozbawiona intelektualnego sznytu, ale także czuła i przepełniona chwytającymi za serce scenami.