2025-12-30

„Rzeka Czerwona” Louise Erdrich

 

Wydawca: Wydawnictwo ArtRage

Data wydania: 19 maja 2025

Przekład: Agnieszka Walulik

Liczba stron: 432

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 69 zł

Tytuł recenzji: Prowincja rzeki

Dakota Północna. Tu kończy się lub zaczyna Ameryka. To tutaj żyją rdzenni Amerykanie i żyli ich przodkowie. Tu nie ma niczego poza polami uprawnymi, farmami i ludźmi, którzy muszą dzielnie mierzyć się sami ze swoimi problemami. Kiedy czytałem genialną książkę Jakuba Nowaka „To przez ten wiatr”, marzyłem o tym, by przeczytać podobnie pasjonującą opowieść o amerykańskiej prowincji. Ale stworzoną przez kogoś stamtąd. Kogoś, kto z pozornej pustki, jałowości i marginesu wydobędzie barwny świat. Bo w „Rzece Czerwonej” znajdzie się tak wiele, jak wiele różnych rzeczy wyciąga ze starych książek oddawanych przez czytelników jedna z bohaterek. Do tego autorka prowadzi narrację konsekwentnie niespiesznie, choć pisze czasem o dramatach, które wymagałyby podkręcenia tempa. Jest statycznie, ale fascynująco. Erdrich układa ze zdań rozdziały swobodne niczym tytułowa rzeka. Punkt odniesienia dla wszystkich, których połączą i rozdzielą namiętności. To świetnie skonstruowana opowieść o tym, że ludzie są autodestrukcyjni i podobnie niszczycielscy wobec ziemi, na której żyją, ale potrafią również się odrodzić, odnaleźć w innych realiach. Jest to też jedna z niewielu przeczytanych przeze mnie książek z detalami opisujących świat przyrody, który okrutnie krzywdzimy. Tej przyrody mającej często siłę oprzeć się takim krzywdom. Jak ludzie doświadczeni tutaj boleśnie przez los – przez przypadek lub na własne życzenie.

Powieść otwiera znakomicie skonstruowana scena, w której Crystal prowadzi w nocy ciężarówkę załadowaną burakami cukrowymi – między innymi z ich uprawy żyje stan. Kolejna zmiana od zmroku do świtu. W tę i z powrotem. Takie życie. Ważne, że jest praca, że bohaterka ma swój własny dom, że jest spełnioną matką i żyje w dość interesującym związku. Trudno wskazać u Louise Erdrich jakiegoś głównego bohatera, ale to losy Crystal przykuły moją uwagę najbardziej. Pokazane jest, jak wielu trudności na przestrzeni dwóch dekad doświadcza kobieta zmuszona do zmagania się z nimi sama. Problemy piętrzą się, czasami stają nie do uniesienia. Nagle znikający mąż. Córka opuszczająca dom i biorąca ślub z młodzikiem, z którym nigdy nie powinna się wiązać. Świetnie pokazane jest prowincjonalne towarzystwo kobiet w średnim wieku skupionych wokół klubu książki, gdzie niekoniecznie o książkach się rozmawia. To chyba jedyna przynależność Crystal, której bohaterka nie utraci. Reszta stanie się chaosem. Ciągiem desperackich prób utrzymania się na powierzchni normalnego życia. Ileż witalności i determinacji jest w kobiecie, która musi zmierzyć się z tyloma formami wyobcowania! Jednakże autorka dba o detale w portretowaniu także innych osób.

Choćby córki Crystal. Wyruszającej z domu, by dokonać ważnych życiowych wyborów. I podejmującej decyzje, które będą miały konsekwencje, gdy życie zamknie ją w swoistej klatce poza domem, poza zasięgiem wpływu i czułości matki. Ta zmuszona będzie schować gdzieś wszystko, co czułe, bo musi stać się jeszcze bardziej pragmatyczna, niż jest. Etapy walki, opisy przegranych, doświadczenia upadków i ważne dla bohaterów, lecz przecież niezbyt istotne dla świata chwile podnoszenia się i odzyskiwania części tego, co utracone – to w zasadzie esencja „Rzeki Czerwonej” skoncentrowanej na kłopotach ludzi, którzy w mniejszym lub większym stopniu cierpią z powodu problemów natury gospodarczej, ekonomicznej i demograficznej.

Ale Dakota Północna żyje, choć jest prowincjonalna, nie każdy wskaże ją na mapie, a ludzie zamieszkujący ten region nie myślą o przeniesieniu się poza tereny sąsiadujące z surową rzeką. Niezwykle opisana już na wstępie, niebezpieczna i zabójcza potem, wciąż obecna i choć zmieniająca kształty i koloryt, ciągle płynąca naprzód. Naprzód podążają też młodzi ludzie w miłosnym trójkącie, który przeradza się w kolejną opowieść o wyborach i ich konsekwencjach. I o dramatach, które mogłyby nie nastąpić, a się zdarzają. Dzieją się również rzeczy metafizyczne. „Rzeka Czerwona” nie jest jedynie realistyczną obyczajówką koncentrującą się na nieodzownych tu związkach człowieka z ziemią. Stwierdzenie „ziemia to ład” nabiera znaczenia dopiero wówczas, gdy zaczniemy odkrywać, ile nieładu i przypadkowych dramatów pojawi się w życiu ludzi, którzy dokonują wyborów, ale nie analizują, czy wybrali właściwie.

Produkcja cukru nasuwa skojarzenie z tym, że życie potrafi być niekiedy przesłodzone, a potem gorzkie nie do wytrzymania. Doświadczy tego szczególnie chłopiec stający się mężczyzną, który bardzo pragnie mieć żonę i tę żonę zdobywa, jednak nie udaje się zdobyć jej serca. Ono pozostaje przy kimś innym. Kochającym książki. Młodszym. Niestety decydującym się na podróż, by przy odwiertach zarobić dużo pieniędzy. Nikt tutaj tych pieniędzy wiele nie ma, jednakże obracanie nimi kreuje kolejną interesującą opowieść. Z dowcipnym akcentem: historią rabusiów bankowych, bo okazuje się, że czasem trzeba bez pytania wziąć coś cudzego, by stworzyć coś własnego. Bohaterom tej powieści chodzi głównie o stabilność utrzymania domu. Rodzina jest tu bardzo ważna. Religia też – to ona narzuca rytm życia i myślenia. Wszystko toczy się powoli, ale jednocześnie świetnie widać, że po równi pochyłej. Czy pogubieni w sobie Amerykanie ze stanu zapomnianego przez Boga odnajdą równowagę? Czy uda im się osiągnąć wytyczone cele?

„Rzeka Czerwona” to również opowieść o toksyczności. Tej dosłownej, gdy mówi się o używaniu chemikaliów, by wspomagać uprawy, ale także tej metaforycznej. Ziemia, na której żyją prezentowane tu z detalami rodziny, to miejsce potwornych zdarzeń. Autorka zgrabnie łączy opowieść o historii regionu z tym, jak zmiany – zwłaszcza w jego środowisku naturalnym – wpłynęły na naturę ludzką. Erdrich łączy również pokazywanie dramatów egzystencjalnych z humorem słownym i sytuacyjnym. Jej bohaterów można określić jako ludzi z krwi, kości i pamięci. A także jako zagubionych frustratów, którzy nie chcą przyznać się do frustracji, bo w Dakocie Północnej trzeba być silnym, a ze słabościami radzić sobie samodzielnie. Podoba mi się sposób, w jaki cieniowane są dramaty, by to pokazać. Bohaterowie mogliby wylać dużo więcej łez, gdyby tylko im pozwolono. Ale widzimy ich głównie w działaniach. W relacjach, które się coraz bardziej wikłają albo rozpadają. Tak jak rozpadł się świat natury, który czule wspominają członkinie klubu książki.

Są tu też apokaliptyczne wizje, duchy, niespodziewane zwroty akcji z udziałem bohatera drugiego planu. Jest też wiele o tęsknotach, których nie da się zaspokoić. Bo ludzie z miejsca, w którym się znajdziemy, mają ograniczone możliwości wyboru, także w kwestii osiągnięcia życiowego spełnienia. Dlatego niektórzy szczęście odnajdują w zwyczajności. A część rozpaczliwie chce tworzyć więzi, które jednak nigdy nie staną się trwałe i donikąd się dzięki nim nie dotrze. Sentymentalna, wielowymiarowa i z bardzo solidnie zbudowaną bazą obyczajową powieść o tym, jak trwa się i płynie pośród codzienności, której rytm jest wyznaczany przez rutynę. Jednak u Erdrich ta rutyna oznacza pasjonującą przygodę dla czytelników.

---

Jeśli podobała Ci się ta recenzja, możesz mi postawić kawkę TUTAJ 

Brak komentarzy: