Pisarstwo Felicitas Hoppe jest bardzo hermetyczne. Proza niemieckiej autorki nie daje się oswoić, jest bardzo sucha i najeżona co najmniej trudnymi pułapkami lingwistycznymi (moje wyrazy uznania dla tłumaczy jej twórczości). Wiem, że to wygląda tak, jakbym programowo uwziął się na Hoppe, bo kiedyś skrytykowałem jej morską powieść „Pigafetta”. Trudno. Może i mam jakieś uczulenie na słowa tej pisarki, a może po prostu wydano kolejną przeciętną książkę jej autorstwa. Nagrody, jakie otrzymał „Piknik fryzjerów”, świadczą o tym, że zapewne jest to wartościowy zbiór opowiadań. Nic jednak nie poradzę na to, że ich lektura znużyła mnie tak samo, jak niegdyś czytanie „Pigafetty”.
Nie przekonuje mnie stwierdzenie Macieja Zembatego z okładki książki, że Hoppe wykorzystuje humor anglosaskiego rodowodu. Owszem, jest w jej tekstach sporo pure nonsensu i jest to zasadniczy trop do zrozumienia tej prozy. Wydaje mi się jednak, że wszystkie opowiadania są przede wszystkim bardzo mroczne, a o autorce można powiedzieć wiele, lecz nie to, że ma poczucie humoru. Nie ma się przy czym śmiać podczas lektury „Pikniku fryzjerów”, ale nie ma w tych tekstach także do końca mrocznego nastroju, o jaki autorka stara się zadbać, wykorzystując szereg środków stylistycznych i formalnych. Mój problem z Hoppe polega na tym, że trudno jest mi jednoznacznie stwierdzić, czy jej opowieści imitują życie, czy też się z niego ironicznie wyśmiewają. Niejednoznaczność fabularna i symboliczna tych dwudziestu opowiadań jest dosyć niepokojąca, ale chwilami odnosi się wrażenie, że jest to zbiór przypadkowo dobranych tekstów, do którego klucz ma tylko autorka i wcale nie chce się nim podzielić z czytającym.
Tekst tytułowy wydaje się jednym z ciekawszych. Misja fryzjerów, spotykających się co roku na pikniku, to misja, jakiej celem jest swoiste odradzanie życia na nowo. Ich fach staje się symbolem nadawania nowych znaczeń prozaicznym czynnościom; Hoppe próbuje tutaj także nazwać na nowo to, czego na co dzień doświadczamy i czego zwykle nie chce nam się definiować. Neosemantyczne gry autorki widać także w innych tekstach. Chłopiec brany za niedźwiedzia w klatce traci głowę w dosłownym i metaforycznym znaczeniu. Rycerska zbroja staje się czymś, od czego nie sposób się uwolnić. Skrzaty, które odwiedzają pewien hotel, zmuszają do głębszych refleksji egzystencjalnych. W końcu surowy ojciec o „źle zszytym sercu” pisze książkę o zającach, ale ten proces twórczy nie będzie tym, czym pozornie się wydaje. Jest zatem w „Pikniku fryzjerów” kilka ciekawych zabiegów formalnych, dzięki którym słowo ożywa na nowo. Niestety, to tylko chwilowe wrażenia, a teksty nie zapadają w pamięć na zbyt długo.
Jeśli chcecie przeczytać monolog opuszczonej przez kochanka-czeladnika, o adoratorach pewnej córki młynarza, o tajemniczym jeziorze pochłaniającym ciało kowala, o nieudanych podróżach życiowych wuja-celnika lub o pielgrzymce, której celem jest wymazanie z pamięci córki wspomnień o matce-artystce, można sięgnąć po debiutancką prozę Felicitas Hoppe. Można, ale niekoniecznie trzeba. Połączenie oniryzmu z groteskowymi grami lingwistycznymi to za mało, aby uznać tę prozę za niezwykłą. Mimo uznania w ojczyźnie autorki, ja się do niej jednak nie przekonałem. Tym, którzy nie znają „Pigafetty”, polecam zwrócenie uwagi na opowiadanie „Refektarz”, które niejako zapowiada morską tematykę podróżną wydanej przed kilku laty powieści. Tym, dla których nazwisko Hoppe jest obce, mogę poradzić przede wszystkim zachowanie dystansu wobec tego, co prezentuje autorka. Myślę, że Hoppe sama ten dystans utrzymuje, czyniąc swoją prozę naprawdę trudną.
„Piknik fryzjerów” to nie jest książka, do której można się przywiązać. Felicitas Hoppe nie jest autorką, z którą można poczuć jakąś emocjonalną więź. Otrzymujemy prozę wyniosłą, zbyt manieryczną i sztuczną. I nie obroni jej nawet to, że chwilami jest naprawdę błyskotliwie ironiczna.
Wydawnictwo Czarne, 2009
Nie przekonuje mnie stwierdzenie Macieja Zembatego z okładki książki, że Hoppe wykorzystuje humor anglosaskiego rodowodu. Owszem, jest w jej tekstach sporo pure nonsensu i jest to zasadniczy trop do zrozumienia tej prozy. Wydaje mi się jednak, że wszystkie opowiadania są przede wszystkim bardzo mroczne, a o autorce można powiedzieć wiele, lecz nie to, że ma poczucie humoru. Nie ma się przy czym śmiać podczas lektury „Pikniku fryzjerów”, ale nie ma w tych tekstach także do końca mrocznego nastroju, o jaki autorka stara się zadbać, wykorzystując szereg środków stylistycznych i formalnych. Mój problem z Hoppe polega na tym, że trudno jest mi jednoznacznie stwierdzić, czy jej opowieści imitują życie, czy też się z niego ironicznie wyśmiewają. Niejednoznaczność fabularna i symboliczna tych dwudziestu opowiadań jest dosyć niepokojąca, ale chwilami odnosi się wrażenie, że jest to zbiór przypadkowo dobranych tekstów, do którego klucz ma tylko autorka i wcale nie chce się nim podzielić z czytającym.
Tekst tytułowy wydaje się jednym z ciekawszych. Misja fryzjerów, spotykających się co roku na pikniku, to misja, jakiej celem jest swoiste odradzanie życia na nowo. Ich fach staje się symbolem nadawania nowych znaczeń prozaicznym czynnościom; Hoppe próbuje tutaj także nazwać na nowo to, czego na co dzień doświadczamy i czego zwykle nie chce nam się definiować. Neosemantyczne gry autorki widać także w innych tekstach. Chłopiec brany za niedźwiedzia w klatce traci głowę w dosłownym i metaforycznym znaczeniu. Rycerska zbroja staje się czymś, od czego nie sposób się uwolnić. Skrzaty, które odwiedzają pewien hotel, zmuszają do głębszych refleksji egzystencjalnych. W końcu surowy ojciec o „źle zszytym sercu” pisze książkę o zającach, ale ten proces twórczy nie będzie tym, czym pozornie się wydaje. Jest zatem w „Pikniku fryzjerów” kilka ciekawych zabiegów formalnych, dzięki którym słowo ożywa na nowo. Niestety, to tylko chwilowe wrażenia, a teksty nie zapadają w pamięć na zbyt długo.
Jeśli chcecie przeczytać monolog opuszczonej przez kochanka-czeladnika, o adoratorach pewnej córki młynarza, o tajemniczym jeziorze pochłaniającym ciało kowala, o nieudanych podróżach życiowych wuja-celnika lub o pielgrzymce, której celem jest wymazanie z pamięci córki wspomnień o matce-artystce, można sięgnąć po debiutancką prozę Felicitas Hoppe. Można, ale niekoniecznie trzeba. Połączenie oniryzmu z groteskowymi grami lingwistycznymi to za mało, aby uznać tę prozę za niezwykłą. Mimo uznania w ojczyźnie autorki, ja się do niej jednak nie przekonałem. Tym, którzy nie znają „Pigafetty”, polecam zwrócenie uwagi na opowiadanie „Refektarz”, które niejako zapowiada morską tematykę podróżną wydanej przed kilku laty powieści. Tym, dla których nazwisko Hoppe jest obce, mogę poradzić przede wszystkim zachowanie dystansu wobec tego, co prezentuje autorka. Myślę, że Hoppe sama ten dystans utrzymuje, czyniąc swoją prozę naprawdę trudną.
„Piknik fryzjerów” to nie jest książka, do której można się przywiązać. Felicitas Hoppe nie jest autorką, z którą można poczuć jakąś emocjonalną więź. Otrzymujemy prozę wyniosłą, zbyt manieryczną i sztuczną. I nie obroni jej nawet to, że chwilami jest naprawdę błyskotliwie ironiczna.
Wydawnictwo Czarne, 2009
1 komentarz:
ostro pojechałeś.
Prześlij komentarz