2011-09-13

"Kraj bez kapelusza" Dany Laferriére

Wydawać by się mogło, że literackie dokonanie znanego już na polskim rynku wydawniczym Dany’ego Laferriére’a jest swoistym antidotum na mroczny obraz Haiti, o jakim można było przeczytać w wydanej przed dwoma laty książce „Dzieci bohaterów” Lyonela Trouillot. Tam doświadczaliśmy bólu przemocy; byliśmy świadkami, jak przemoc rodzi przemoc, a wszystko w porażającej krainie biedy i moralnego ubóstwa, jakim było Haiti. Laferriére o swej ojczyźnie pisze nieco inaczej, albowiem „Kraj bez kapelusza” to powieść wieloznacznie dowcipna i satyryczna, niemniej odnieść można wrażenie, iż nad literaturą haitańską wisi jakieś fatum, które nie pozwala na bycie radosną, prostą i dającą przyjemność.

Wszystko można powiedzieć o „Kraju bez kapelusza”, ale nie to, że jest książką prostą.
Czyta się ją błyskawicznie, bo sprawia wrażenie poszatkowanej, przedstawia krótkie scenki, rozbija się na atomy; niby funkcjonuje jako całość, ale na pewno całością nie jest. Założeniem twórcy mogło być ukazanie niejednoznaczności społeczeństwa haitańskiego widzianego oczyma syna marnotrawnego, który po dwudziestu latach emigracji w Montrealu powraca tam, gdzie namacalnie czuje, czym jest życie. Dodatkowo przekroczy jego granice i znajdzie się po drugiej stronie, czyli tam, gdzie umarli wędrują bez kapeluszy na głowie.

Narrator już na wstępie określa siebie mianem pisarza prymitywisty. On jest tutaj od detali, generalizować i podsumowywać może sobie czytelnik. Od samego początku jego Haiti ma dwa oblicza:
„Kraj na jawie: walka o przetrwanie. Kraj we śnie: wszystkie fantazmaty najbardziej megalomańskiego ludu na Ziemi”. Dlaczego megalomańskiego? Dowiemy się, że to Haitańczyk jako pierwszy stanął na księżycu. Że bycie prezydentem tego kraju jest o wiele bardziej absorbujące od bycia prezydentem Stanów Zjednoczonych. Poza tym marzeniem każdego obywatela jest zostanie właśnie prezydentem Haiti. Po co? By rządzić. By na przykład walczyć z bliżej niesprecyzowaną armią zombie, która grasuje w Bombardopolis, małym miasteczku na północnym wschodzie kraju.

Zanim o przestrzeniach, jakie przemierza Stary Gnat – bo tak mówi na niego matka – słów kilka o tym, w jaki sposób je portretuje.
„Nie piszę, mówię. Pisze się duchem. Mówi ciałem. Odczuwam ten kraj fizycznie. Aż idzie w pięty”. Odczuwanie Haiti wiąże się z faktem, iż przez ostatnie dwadzieścia lat nasz opowiadacz odcięty był od korzeni. Jednocześnie stwierdza po powrocie, że niewiele się zmieniło w kraju-matce. Tak, własną rodzicielkę utożsamia z Haiti, a skoro bardzo ją kocha, wiemy od razu jaki ma stosunek do swej ojczyzny.

Tylko co tam kochać?
Haiti to przedziwny kraj. To dżungla, gdzie słońce wciąż uderza do głowy i kraina zmarłych, wielkie cmentarzysko. Przerażająco brzmi to w zestawieniu z narodową tragedią, jaką było trzęsienie ziemi i kiedy takim mianem Haiti określali dziennikarze z całego świata. W książce Laferriére’a chodzi jednak o inne cmentarzysko, bardziej metafizyczne, bardziej zawoalowane i przez to bardziej niebezpieczne. Niebezpieczne jest bowiem to, co spotyka Starego Gnata, ponieważ otrzymuje propozycję przejścia granicy świata żywych i umarłych. I tu już zaczyna być i symbolicznie, i mitologicznie, i jeszcze dodatkowo sensacyjnie. Co wiedzie bohatera ku nieznanemu? Dlaczego żywi wokół niego wciąż nawiązują do śmierci i na swój sposób ją celebrują?

„Kraj bez kapelusza” to także kawał dobrego reportażu.
Smród na ulicach Haiti czujemy we własnych nozdrzach, niesprawiedliwość społeczna zaciska nasze pięści, a fakt, iż rzekomo – tak mówi napotkana przez Gnata kobieta – każdy w tym kraju nosi maski, dodatkowo niepokoi nas i bohatera książki. Tym bardziej, że powrót jest dla niego okazją do spotkania z dawnymi bliskimi przyjaciółmi i miłością swego życia.

Podsumowując, można by stwierdzić, że to książka o tym, jak umiera się na Haiti i o tym, że żywych i umarłych tak wiele nie dzieli.
Laferriére to pisarz groteskowy i śmiertelnie (sic!) poważny zarazem. Zdecydowanie polecam tę lekturę, ale myślę, że warto względem niej zachować dystans, bo potem możemy kurczowo ścisnąć rękę i sprawdzać, czy nadal czujemy w niej puls.

Mocne, egzotyczne i z dużym pazurem autoironii, satyry i groteski. Myślę, że to kolejny strzał w dziesiątkę Wydawnictwa Karakter. Wydają to, co im się podoba. A mnie podoba się to bardzo.


Wydawnictwo Karakter, 2011

1 komentarz:

matylda_ab pisze...

Mnie lektura mocno rozbawiła, choć oczywiście drugą stronę medalu łatwo dało się wyczuć. Podobało mi się lekkie pióro i autentyczna umiejętność wpływania na zmysły. Bo i ten kurz na ulicach i to wybuchając mango wypełniło moją wyobraźnię. Książka fajna, może nie najwyższych lotów, ale ambitna i ciekawa. No i fakt, że Karakter wydaje dobre powieści!