Mężczyzna wcielił się w rolę
pokrzywdzonej przez macierzyństwo kobiety! To może chwycić. Ale mnie nie
chwyciło. Feminista walczący o podmiotowość krzywdzonej kobiety! To także
nośne. Ale mnie nie przekonało. Marek Susdorf tematycznie odkrywczy nie jest. O
tym, jak to źle z bachorem u boku pisały i w sposób dosadny Sylwia Chutnik w
„Dzidzi”, i nieco bardziej refleksyjnie, wieloaspektowo i przede wszystkim
mądrze Justyna Bargielska w „Obsoletkach”. Nie podoba mi się czynienie z siebie
współczesnego Chrystusa w obszarpanej spódnicy z dzieckiem jako krzyżem, który
jest jednocześnie gwoździem do trumny. Nie podoba mi się pisanie o czymś w
natarczywym tonie wszechmocnej pretensji. A tak pisze narratorka „Dziennika
znalezionego w piekarniku”. W prozie Bargielskiej z trudnym macierzyństwem i
definicją kobiecości po porodzie jakoś się walczy; ten ból i te rozczarowania
to punkt wyjścia do czegoś konstruktywnego. W pisaniu Susdorfa nic
konstruktywnego nie ma. Nie broni tej książki także język, bo choć wtórny i
manierycznie przypominający bełkot strumienia świadomości wielu powieściowych
frustratów (frustratek również), jest wyrazem inteligencji autora i
umiejętności dosadnego definiowania problemu, z którym potem nic się nie robi.
Nie ma zatem niczego, co można by naprawdę pochwalić. A jednak czyta się to
wszystko ze sporym natężeniem uwagi, bo w gniewie może być moc. Tylko gdy moc i
niemoc zlewają się w irytujący bełkot, nie ma już niczego, na czym warto się
skupić i czym uzasadnić to, że książka jednak może zaciekawić.
Bohaterka to kura domowa i
matka cierpiąca, ale przede wszystkim cierpiąca kobieta, która nie jest w
stanie wyjść dalej niż poza swoje poczucie niespełnienia i żalu do świata,
pielęgnując w sobie każdy możliwy negatywny impuls, by tylko pogrążyć się
jeszcze bardziej. Magdalena ma męża – obiboka, który uważa, że dziecko może i
jest jego, ale to ona się ma nim zajmować w przerwie między zajmowaniem się nim
samym – dorosłym dzieckiem, które nie dojrzało, by być odpowiedzialnym za
potomka. Zafiksowała się kiedyś na punkcie przyjaciela, który wybrał otchłań
męskich pośladków i homoseksualizm niż mierzenie się z kobiecością. Miała
przyjaciółkę, ale ta zaczęła prowadzić zbyt odjechany styl życia i w odczuciu
Magdaleny niczego nie wie o kobiecości, bo nigdy jej kobiecości nie
zdegradowały poród, rozstępy, wycieranie niemowlęcego tyłka i słuchanie
skrzeków tego czarciego pomiotu. Dodatkowo posiada też teściów w liczbie par
dwóch. Jej rodzice to cielęta, którzy w swym traumatycznym życiu nie dali jej
niczego wartościowego poza traumą wspomnień o tym, kim mogłaby być, a nie jest.
Rodzice męża – obiboka to nawiedzeni katole, którzy stawiają jej warunek:
ochrzcisz córkę, dostaniesz od nas środki pieniężne na godziwe życie.
Uciemiężona w głębi swego
jestestwa przez samą siebie Magdalena nie chce ani męża, dla którego po
porodzie jest lochą, a nie kobietą. Nie chce Mladiego, bo najlepiej zostać
gejem i wypiąć się na to, co kobiece, nie podejmując wyzwania życia w równości
płci. Nie potrzebuje ex – przyjaciółki, której życie jest puste i bez wartości.
Wypina się i na swoich bezużytecznych rodziców, i na teściów, którym nie
pozwoli oddać dzieciny w szpony kościelnego zaszufladkowania jako obywatela
naprawdę. Czego chce? Ano nie wiem tak naprawdę i może ktoś mnie oświeci. Niby
doskonale wie, kim jest kobieta, ale tylko wtedy, gdy wspomni, co kobiecego
degraduje współczesny świat. Niby dojrzewa do świadomego macierzyństwa, ale
tylko przez jego kontestację; chce dać córce wolność, a zniewala ją i zabiera
do piekła. Niby ma rację, gdy narzeka na wszystko i wszystkich, ale gdy
stwierdza, że ona się o dziecko nie prosiła, nie wiemy tak naprawdę, czy jest
po prostu idiotką, czy też bredzi w szoku poporodowym i stąd kontestacje typu
„nie biorę odpowiedzialności za to, za co jestem odpowiedzialna”.
Magdalena nie wierzy w Boga,
macierzyńską misję i gatunku podtrzymywanie. Jest za aborcją i pewnie zaczęłaby
od samej siebie, gdyby mogła coś uczynić jako zarodek. Jej mąż to dla niej
półzwierzę, a jej bachor to półroślina. Proponuje nam ideę ćmy, którą jest i
się czuje oraz której nikt nie rozumie ani nie chce zrozumieć. Mogłaby pisać
naprawdę, a przecież tylko wypluwa z siebie jad i słowa, bo gdy się jest
kobietą, a w dodatku matką, to już się głosu nie ma. „I będę pisała
niechronologicznie i nieskładnie, ale jak już powiedziałam, nie mam ciągłego
czasu, a ponadto mam to w dupie”. Obawiam się, że można tam mieć wszystko, na
co utyskuje bohaterka, łącznie z nią samą, niestety. „Dziennik znaleziony w piekarniku”
jest pod względem formalnym niczym więcej jak lingwistycznym eksperymentem, za
którym nic nie stoi, a jeśli chodzi o tematykę – czymś, co znaleźć można na
pierwszym z brzegu udostępnionym publicznie blogu matki - frustratki.
Niemoc, złość i tym podobne
przestały mieć już wartość nośną w literaturze. Zakwestionowano wszystko, co
możliwe, by ponownie odradzać to, co jeszcze da się odrodzić. Tej książce
przyklasną feministki. Znajdzie w niej coś dla siebie każda czująca swe
niespełnienie kura domowa. Niektórzy
westchną i pomyślą, że autor wykazuje się naprawdę wielką empatią i coś za tym
stoi. Niestety, nic. Bardzo mi przykro, ale tego dziennika nie warto wyciągać z
piekarnika.
Książka jest zapowiedzią
tryptyku. To jedna z trzech „śmiertelnych historii”. Boję się, że Marek Susdorf
tą pierwszą częścią uśmiercił we mnie chęć poznania dwóch kolejnych jego
narracji.
Wydawnictwo Novae Res,
2012
5 komentarzy:
Witaj:)
Nie o książce, bo nie znam. Chciałam tylko osobiście pogratulować wczorajszego wystąpienia. Miło było cię zobaczyć "na żywo". Melduję się tutaj, bo i u koleżanek wspomniałam o wystąpieniu. Z osób na podium znałam tylko ciebie i Anię - oboje wirtualnie, ale długa ta znajomość, więc ośmielam się tak określić. Ciekawą wypowiedź udało ci się połączyć ze swobodą i słuchałam z przyjemnością. Inne nasze tropy czytelnicze, ale - jak widać - są punkty styczne. Pozdrawiam serdecznie:)
Dziękuję za miłe słowa :) Pozdrawiam!
we mnie ta recenzja uśmierciła ochotę poznania książki :) tytuł sugerowałby raczej lekką i zabawną lekturę na temat macierzyństwa (swoją drogą co facet ma na ten temat do powiedzenia?), a tutaj taki, hm, posępny gniot?
Bo to wcale nie jest gniot. Malym palcem lewej stopy moge pokazac, co jest gniotem. Ale nie pokaze, bo akurat gnioty Jarek ostatnio chwalil. Chwali, choc byly pochwaly jego byly nieoczywiste :) Taka Maslowska na przyklad...
Ale dobrze. De gustibus i tak dalej.
Ksiazka Susdorfa moze nie jest odkrywcza, moze fabula nie jest pasjonujaca, ale jezyk - ktory rozpada sie - definiuje swiat bohaterki, ktory rowniez rozpada sie. Pod wzgledem formalnym jest znacznie ciekawszy niz poranne strumienie swiadomosci Maslowskiej. Mnie fascynuje ujecie tematu przez faceta, jak wiadomo feministy i genderysty, ale mimo wszystko faceta. Za najbardziej niesprawiedliwa uznaje teze, ze pelno blogow dookola, w Internecie, pisanych podobnie (jezyk), pisanych o tym samym (temat). Otoz nie. Blogi tzw. macierzynskie pasjonuja mnie z powodow zawodowych. I albo jest na nich albo hiphiphura macierzynstwo (malenstwa, cudenka, malzoneczek), albo stekania udreczonych wielorodek (czemu dupy dalam, ach czemu i dlaczego nie jest tak kolorowo jak w gazetkach?). W dodatku pisanych tak, ze czytac sie nie chce. Albo ogladac.
Pytasz Jarku, czego chce bohaterka Susdorfa. A jesli tego nie wie i dlatego (uwaga, spojler!) wklada glowe do piekarnika? A jesli tego nie wie i dlatego wklada glowe do piekarnika? To szczegolna bohaterka, dziewuszka z Pragi, ktora szybko stala sie dorosla i zupelnie nie radzi sobie z zyciem.
Nie potepialabym tej ksizki w czambul, piszac ze gniot i ze nie warto. Jednak warto. Nowej Maslowskiej ZUPELNIE nie warto. Ale de gustibus i tak dalej. Pozdrawiam!
Olgo, po pierwsze - nie mam pojęcia, dlaczego i po co łączysz Masłowską z tą recenzją. Po drugie - to nie ja użyłem słowa "gniot", a odnosząc się do mojej interpretacji, nie wnosisz do recepcji tej powieści niczego nowego poza swoimi, bardzo emocjonalnymi przeżyciami. Po trzecie - tutaj się nie spoileruje, ochłoń trochę i nie rób tego więcej. Po czwarte - pozdrawiam :)
Prześlij komentarz