Wydawanie dwóch powieści w
jednym roku zazwyczaj nie wychodzi autorom na dobre. Tak też się dzieje w
przypadku Tomasza Białkowskiego, który po intrygującym „Drzewie morwowym”
napisał coś na kształt kalki pierwszej powieści. Konstrukcja, fabuła, zwroty
akcji, a nawet niektóre wypowiedzi bohaterów – wszystko to już było, a druga
część kryminalnej trylogii z Pawłem Werensem w roli głównej świadczy o tym, iż
autorowi skończyły się niebanalne pomysły. Białkowski ponownie wykorzystał
nieco wiedzy z przekładów biblijnych, sensacyjną intrygę powiązał z bohaterami
strategicznymi z punktu widzenia czytelnika „Drzewa morwowego” i stworzył takiego
kryminalnego kolosa na glinianych nogach, gdzie wszystko rozpada się i jest po
prostu mało przekonujące. Rozczarowanie jest dość bolesne, bo to autor, który
dotychczas zaskakiwał mnie każdą nową książką. Lekturze najnowszej towarzyszyło
znudzenie i męczące uczucie déjà vu, które uświadomiło mi, iż „Kłamca” może być
atrakcyjny tylko dla czytelnika, który nie zna „Drzewa morwowego”.
Ponownie prolog osadza się w
odległej przeszłości, którą połączy z bogatym w wydarzenia tygodniem tajemnica
rodziny Pawła Werensa, a raczej to, co ukrywał jego wuj – apostata, tak
życzliwy i rubaszny, napędzający w dobrym kierunku fabułę „Drzewa morwowego”.
Niestety, Mariusz Werens ginie już na pierwszych stronach wraz ze swoją
towarzyszką, którą ukrzyżowano na modłę Wilgefortis, z przyklejoną brodą i
spadającym z nogi butem. Jaki związek zdarzenie z maja 2006 roku ma z dniem 2
czerwca 1945, kiedy to w opuszczonym pałacu Joachimstein, będącym archiwum
tajnych dokumentów, trójka młodych żołnierzy znajduje przestraszonego chłopca,
Thomasa Kastnera, siedzącego na walizce? Okazuje się, iż powrócą szaleńcy –
kainiści, z którymi Paweł Werens nie rozprawił się w poprzedniej fabule
Białkowskiego, a motywy postępowania złoczyńców będą nie tyle przewidywalne, co
zwyczajnie nużące, bo wszystko na ich temat oraz motywów ich postępowania
opowiedziane zostało w pierwszej odsłonie tego kryminalnego cyklu.
Główny bohater – Paweł
Werens – niczym szczególnym się nie wyróżnia. Jest takim, jakim zostawił go
autor w poprzedniej książce i bieżące zdarzenia z traumatycznym przeżyciem
śmierci członka rodziny, nie pozwalają nam poznać tej postaci lepiej. To tak,
jakby Werens został już ukształtowany, uformowany słowem w „Drzewie
morwowym”; teraz zmaga się z tymi samymi
dylematami, czyli wewnętrznym zagubieniem i poczuciem braku swego miejsca w
życiu. Pawła zastajemy w Gdańsku. Szaleje nocą, kiedy w konkursie piosenki Eurowizji
wygrywają fińskie demony – grupa Lordi. To zapowiedź pojawienia się jego
prywatnych demonów przeszłości, przez które będzie mu jeszcze trudniej, gdy
dowie się o śmierci wuja i jego żony. Werens po ostatnich dramatycznych
wydarzeniach zrobił karierę medialną, wydał książkę – bestseller i znużony
spotkaniami z czytelnikami postanawia wybrać się do klubu, gdzie podrywają go
dwie tajemnicze dziewczyny. Po nocnych igraszkach okupionych szantażem w
postaci zdjęć, Paweł zajmuje się sprawą śmierci wuja, bo jest przekonany, iż to
kainiści po raz kolejny pokazują swoje chore oblicze i decydują o kolejnych
śmierciach.
Zabójstw jest kilka na
kartach „Kłamcy”; jedne bardziej, drugie mniej spektakularne. Ponownie pojawia
się bystra kobieta, która pomoże rozwiązać kryminalną zagadkę. Po inteligentnej
pani weterynarz z „Drzewa morwowego” do głosu (i działania) dopuszczona zostaje
doktor Lena Lipska, specjalistka od historii starożytnej. To dzięki niej Werens
poznaje sens słowa „szadrak”, jaki węglem na plecach Mariusza zapisał zabójca.
Wraz z Lipską odkrywa także, iż w domu wuja pozostawiono wskazówki – cegłę,
szwedzką koronę, zwinięty dywan i przesunięty, stary zegar. Oboje podejmują
walkę z czasem, a wspiera ich podkomisarz Adam Dera – taki olsztyński kowboj
bez ostróg i konia, jedyny sprawiedliwy pośród dotychczas już zdemaskowanych
policjantów – przestępców. Dera prowadzi prywatne śledztwo, a Werens z Leną
zajmują się oględzinami gdańskiej bazyliki, gdzie kryć się mają odpowiedzi na
nurtujące ich pytania.
„Kłamca” to powieść wtórna
względem „Drzewa morwowego”, ale ciągłe porównywanie obu książek może sprawiać
wrażenie czepiania się. Nie, nie czepiam się. Wskazuję jedynie, iż mamy do
czynienia z książką li tylko nastawioną na „dzianie się”, już wcześniej jakoś
ukształtowane i nakreślone. Brakuje mi w „Kłamcy” egzystencjalnej głębi, jaką
miały wszystkie poprzednie książki Tomasza Białkowskiego. Ta powieść nie broni
się niczym; intryga jest przewidywalna, bohaterowie wyraźnie podzieleni na
złych i dobrych, a zwroty akcji coraz mniej prawdopodobne i celujące w stronę
narracji Dana Browna, z której można się po prostu pośmiać. Szkoda, że dobra
zapowiedź cyklu kryminalnego przynosi dość marną kontynuację. Trudno jest mi
powiedzieć, czy będę miał ochotę na czytanie „Króla Tyru”, bo po lekturze
„Kłamcy” większego nowatorstwa w planowanej trzeciej powieści o Pawle Werensie
raczej nie wieszczę…
Wydawnictwo Szara
Godzina, 2012
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz