2013-10-09

"Eli, Eli" Wojciech Tochman

Wydawca: Czarne

Data wydania: 9 października 2013

Liczba stron: 136

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Bóg tak chce?

Biedę zobaczyć może każdy. Może się jej przyjrzeć, podejrzeć ją bezrefleksyjnie, szybko schować się w sytym świecie i pomyśleć, że inni mają gorzej, dużo gorzej. Tak biedę widzi każdy z nas. Widzi i nie rozumie. Nie każdy potrafi o niej opowiedzieć tak jak Wojciech Tochman. On biedy nie podgląda, on w niej się zanurza cały; czuje ją z jej ogromem, beznadziejnością, z jej siłą i okrucieństwem. „Eli, Eli” to reportaż, w którym okrucieństwo losu właśnie zostanie wyeksponowane najwyraźniej. Nie po to, by nim epatować. Od takich reporterskich zagrań Tochman odcinał się już w "Dzisiaj narysujemy śmierć", kiedy próbował opisać, jak wygląda normalne życie po ludobójstwie w Ruandzie. Jego najnowsza książka współistnieje ze zdjęciami Grzegorza Wełnickiego, tworząc całość i pragnąc zmusić odbiorcę do tego, by nie tylko spojrzał i podejrzał, ale przede wszystkim zrozumiał – to, co widzi oraz komentarz do obrazu.

Tochman i Wełnicki wybrali się do Filipin. Chcieli pokazać, że ten kraj to nie „zielone islands i turkusowy ocean”. Zagłębili się w filipińskich slumsach, które rozrastają się w Manili tuż obok nowoczesnych wieżowców i dzielnic sytości, krainy wiecznego kupowania w centrach handlowych i bogacenia się w nieświadomości, obojętności wobec biedy obecnej tuż za rogiem. Za sygnalizacją świetlną przy Paseo de Roxas – biedni dobrze wiedzą, że granicy świata sytych przekraczać nie mogą. Do tego nie jest potrzebny żaden mur, żadne ogrodzenie, żaden strażnik. Bieda slumsów zna swoje miejsce. Zna swe przeznaczenie. W beznadziei próbuje znaleźć jakiś sens. Przetrwać kolejny dzień. Nie dać się następnemu wyzwaniu, jakim jest zdobycie czegoś do jedzenia czy uniknięcie przypadkowej śmierci na ulicy. Reporter i fotograf – dwa syte białasy przekraczają granicę umowną, docierając do piekła, którego tylko mały fragment są w stanie nam pokazać.

Życie manilskiej biedoty koncentruje się przy rozległej ulicy Onyx. Co to za miejsce? „Ulica śmieci, czarnego dymu, smrodu palonej izolacji, gumy, smarów, uryny i kału, wszelkiego rozkładu, trucizny, syfu”. Stamtąd pochodzi Edwin, który wpadł kiedyś na genialny pomysł, by turystom pokazywać prawdziwe oblicze filipińskiej stolicy. Zabiera więc żądnych doznań do slumsów, pokazuje junk shopy, loobany; pozwala się fotografować z nędzą, umieraniem, z beznadzieją i pustką. Edwin rozwija prawdziwy biznes, dzisiaj jego fanpage True Manila na facebooku lubi ponad 2700 osób. Można tam zobaczyć zdjęcia, jakich nie znajdzie się w „Eli, Eli”. Uśmiechnięte twarze turystów, którzy zobaczyli biedę i chwalą się tym przed światem. Tochman i Wełnicki zobaczyli dużo więcej. Pokazują nam to, co uznają za ważne. Fotografie mają kontekst; ten kontekst jest najistotniejszy. Dzięki niemu nie widzimy manilskich slumsów poprzez szczegóły, jakich nie wiążemy ze sobą. Wbrew przeciwnie – z tego materiału rodzi się zaskakująco spójna opowieść. Zaskakująca dlatego, że nie ma ładu, nie ma logiki, nie ma żadnego punktu wyjścia ani też miejsca, w którym można postawić ostatnią kropkę, kiedy opisuje się dramat skazanych na biedę w Manili. Pojawia się jeszcze pytanie o to, czy zdobyty materiał można wycenić. Ile dać tym, co pozwolili się fotografować? Ile dla tych, co opowiadali? Czy uratuje ich zastrzyk finansowy, skoro są i pozostaną jedynie w tym, co mają na swym biednym tyłku? A może rola opowieści o nich ma być zupełnie inna? Tochman ironizuje, pisze z przekorą i prowokuje – przede wszystkim stawianymi na kartach „Eli, Eli” pytaniami. Między nimi snuje opowieści.

Kto lepiej opowie o filipińskich slumsach? Owrzodzona Josephine, która byłaby atrakcją cyrku ludzkiego albo eksponatem osobliwości do badań i eksperymentów medycznych? Jo jest pogodzona z tym, że wygląda jak monstrum. Nie ma o to pretensji. Los przyjmuje z pogodą ducha. Ma proste marzenia. Jednym z nich jest zobaczyć morze. I to właśnie stojąca w nim z matką Josephine znajduje się na zdjęciu, które towarzyszyć będzie nam stale przy lekturze. Na tej fotografii widać bezgraniczne szczęście. Mimo bólu. Mimo szpetoty. Mimo skazania na wegetację. Niewyobrażalne szczęście, jakiego nie potrafi zaznać niejeden bogaty mieszkaniec tego sytego świata.

A może lepiej skupić uwagę na tych, co żyją wśród zmarłych? Może ciekawsza będzie historia Angeliny, która mieszka na cmentarzu i jest biedną opiekunką mogił? Może wyraźniejsza będzie opowieść o Christianie, trzynastolatku cmentarnym, jaki żyje w grobie i dla którego najlepszym miejscem jest właśnie cmentarz? Dziecko żyjące tam, gdzie leżą zmarli – toż to przecież światowa hańba. A Filipiny jej nie ukrywają. Nie ukrywają niczego tak, jak inni rozmówcy Tochmana. Na przykład Danilo – były skazaniec, teraz skazany najbardziej boleśnie, bo na życie w slumsach. Troskliwy ojciec, który nigdy nie uderzył synka, choć bicie dzieci jest na Filipinach powszechnie praktykowane.

Może te dzieci będą wdzięcznym materiałem, bardziej wzruszą? Na Filipinach żyje dwa miliony sierot. Dzieci manilskich slumsów żyją w ciągłym strachu – wśród przemocy, głodu, uszkodzeń ciała, dziesiątkujących je chorób. Są jednak dowodem boskiej ingerencji; są tymi, którzy przedłużają życie, zapierają się cywilizacji śmierci. Bo przecież po katolicku jest rodzić mimo świadomości, że noworodek pewnie umrze z głodu. Megakatolicy filipińscy tak wytresowali swoich obywateli, że mimo znoju i biedy, wierzą oni w to, iż znaleźli się w najlepszym z możliwych światów i że Bóg ma w opiece ich nieszczęścia, wiedząc dokładnie, ku czemu zmierzają.

Tu warto zatrzymać się nad lamentacyjnym tytułem, prowokacyjnym także i zmuszającym do kilku prostych refleksji. Bo jak to jest, że filipiński naród kocha Boga, a ten prawdopodobnie nie zagląda nigdy tam, gdzie zajrzeli Tochman i Wełnicki? Ten Bóg zaiste stworzył raj – raj dla umierających i dla seksturystów; dla brudu, nieprawości, przemocy i bólu. Ale to przecież wszystko będzie wynagrodzone, przecież po śmierci czeka tych wszystkich nieszczęśników godne życie w niebycie. Tak, w to można wierzyć. Może katolicyzm jest jednym z tych czynników, dla których bieda na Filipinach ma i będzie mieć się dobrze? Bo przecież mieszkańcy tego kraju bierność przyjęli najpierw od Hiszpanów, potem od amerykańskich okupantów. W swej bierności żyją bezwolnie, krótko i w smutku. Onyx jest chyba jego kwintesencją. Tam łatwiej o krew i spermę niż o wodę. Tam też duchowni się nie zapuszczają, bo nie mają po co. Biedota wie, że pewnie Bóg tak chciał. Biedota przyjmie wszystko z pokorą. Nic gorszego poza to, co już przeżyli, spotkać ich nie może.

My natomiast stajemy przed możliwością niezwykłego spotkania ze światem nędzy, którego Tochman nie chce za bardzo nawet tłumaczyć, ale każe jednocześnie spojrzeć na tę przestrzeń jako na symboliczne miejsce, gdzie nigdy nie będzie odkupienia i gdzie los wiecznie będzie wielką niewiadomą jutra, pełną okrucieństwa zadawanego już nawet nie od drugiego człowieka. Bo ten drugi często na okrucieństwo nie ma już sił. A reporterowi brakuje czasem środka wyrazu, by przedstawić bezsilność. Wojciech Tochman nie tylko oprowadza nas po piekielnych kręgach filipińskiej rzeczywistości, co sam ze sobą toczy dyskusję o to, w jaki sposób pracować dalej, jak zdobywać kolejne doświadczenia; jak przekazać je innym, by pojęli, a nie westchnęli przez chwilę, odkładając książkę na półkę.

Filipiny stały się wyzwaniem, ale największym wyzwaniem jest dla Tochmana on sam. Szczerze zadający pytania, na które nie sposób odpowiedzieć. „Eli, Eli” to nie tylko wyprawa do azjatyckiego kraju o dwóch obliczach (tego sytego nie ma co portretować, bo to kalka Zachodu, w dodatku bezmyślna). To reporterska i fotograficzna rozprawa z tym, co nazywa się reporterską misją i co nakazuje pokazywać świat tak, by został zrozumiany, nie tylko obejrzany. Mocna i pozostająca w pamięci rzecz. Jeden z ciekawszych reportaży tego roku.

4 komentarze:

pietia pisze...

Poruszajaco napisane o pewnie jeszcze bardziej poruszajacej ksiazce. Tyle ciekawych nowosci tej jesieni, a tak malo czasu na lekture. Dobrze, ze jest taki blog jak Twoj, gdzie kazdy wpis to okazja do refleksji, zatrzymania, nie mowiac juz o tym ze wzbudza nieopisana chec nabycia kazdej z omawianych ksiazek:)

Jarosław Czechowicz pisze...

Pietia, dzięki za miłe słowa. Staram się, choć i tak nie jestem w stanie zaprezentować tu nawet połowy z tego, co się jesienią wydaje.

Anna pisze...

Byłam, widziałam, tym bardziej jestem ciekawa książki. Ale ona naprawdę ma tylko 136 stron??

juka jaku pisze...

Obserwuję blog od jakiegoś czasu, ale jakoś nigdy nie uzależniałam wyboru lektury od przeczytanych opinii. Wyjątkiem była właśnie "Eli, Eli". Recenzja wiernie oddaje zarówno treść jak i wartość tego wstrząsającego reportażu. Dzięki temu mam zamiar jeszcze nie raz skorzystać z Pana recenzji:) Pozdrawiam serdecznie :)