2016-11-08

"Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym" Maciej Czarnecki

Wydawca: Czarne

Data wydania: 5 października 2016

Liczba stron: 240

Oprawa: twarda lakierowana

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Dla dobra dziecka

Trudno czytać ten reportaż bez emocji. To taki temat, który można potraktować jak tubę światopoglądową, zmanipulować czytelników, przeciągnąć ich na swoją stronę, zepsuć sprawę. Maciej Czarnecki okazuje się mistrzem obiektywizmu. Nie tylko dlatego, że przygląda się uważnie zwaśnionym stronom, prezentuje różne argumenty, dociera do tekstów wyjaśniających fakty zaciemniane emocjami właśnie. Czarneckiemu udaje się to, co niewielu reporterów umie wypracować. Nie tylko zachowuje krytyczny dystans i bezstronność. Stara się przede wszystkim ukazać całą gamę napięć, jakie rodzą się pod wpływem konfrontacji ze sobą różnych kultur, systemów wartości, przekonań i idei budującej porządek państwowy. A jednak pojawią się emocje. Będzie ich bardzo wiele. Autor porządkuje różne punkty widzenia. Opowieści dramatyczne, które można interpretować jednoznacznie, przeplata rozdziałami dotyczącymi faktów i uwarunkowań. Rozmawia, analizuje, próbuje nakreślić wszelkie odcienie destrukcyjnych myśli i uczuć. Wchodzi na bardzo grząski grunt, jakim jest analiza relacji między rodzicami a dziećmi. Chce porządkować historie, które nie dają się porządkować, bo za każdym razem są unikalne, wyjątkowe, niepowtarzalne i często niezmiernie smutne. Oto reportaż o rysie na najlepszym państwie pod słońcem. Opowieść o zmaganiach, które za cel stawiają sobie dobro dziecka, o rozmaitych definicjach tego dobra i o przekonaniu, iż postępuje się słusznie, zgodnie z własnym sumieniem. Maciej Czarnecki nie będzie rozprawiał o sumieniu, zdystansuje się przez chwilę nawet wobec emocjonalnych więzi. Zaprezentuje nam historię instytucji, która budzi dużo kontrowersji. Opowie o ludziach osądzających pod wpływem zasłyszanych doniesień i o sytuacjach, w których emocje wygrywają ze zdrowym rozsądkiem, wywołując dodatkowy ból i mnożąc konflikty. „Dzieci Norwegii” to jeden z bardziej kontrowersyjnych reportaży tego roku. Czyta się go niczym powieść sensacyjną. Bardzo trudno zachować autorską bezstronność.

W Norwegii z dziećmi trzeba postępować ostrożnie. Bardzo ostrożnie. Okazuje się, że nawet anonimowy donos może zapoczątkować falę wydarzeń w równym stopniu traumatycznych dla dziecka, jak i dla jego rodzica. Barnevernet to norweska instytucja, która podejmuje się działania, gdy otrzyma niepokojący sygnał o tym, iż dziecku dzieje się krzywda. Ten sygnał może wypłynąć od faktycznie skrzywdzonego dziecka, ale również od złośliwej sąsiadki czy pracownika szkoły lub przedszkola, który usłyszy, że podopieczny się skarży. Ci, którzy oglądali znakomity film „Polowanie” Thomasa Vinterberga, ujrzeli już proces stygmatyzacji w małej społeczności, ale ich uwaga umykała od głównego przesłania filmu, a koncentrowała się na kilkuletniej donosicielce, której fałszywe zeznania o molestowaniu seksualnym zrujnowały życie głównego bohatera. Czytając ten reportaż, odnosi się na początku wrażenie, że mali okrutnicy są w stanie wyreżyserować różne sytuacje tylko po to, by zrobić krzywdę dorosłym. Czarnecki nie ucieka od takich historii. Opisuje, jak kłamie buntownicza nastolatka, by oderwać się od opresyjnego – w jej odczuciu – domu i w efekcie pogłębić swoje patologiczne i autodestrukcyjne poczynania. A dzieci w Norwegii dość często donoszą o czymś, co mogło nie mieć miejsca. Fantazjując z różnych powodów. Zamieniając życie swych rodziców w koszmar, a Barnevernet stawiając w roli obrońcy, który w zasadzie nie ma sprecyzowanych argumentów, by dzielić rodzinę. A jednak to robi. Tak, ten sposób spoglądania na problem nie jest sposobem właściwym. Warto przyjrzeć się temu, jak Czarnecki analizuje dramatyczne losy odbieranych rodzicom dzieci i w ilu skomplikowanych kontekstach te losy widzi.

Barnevernet nie jest darzone sympatią przede wszystkim przez norweskich imigrantów. Postrzegają oni instytucję jako wrogą, a ona sama nie ma w zasadzie możliwości obrony, gdyż nie może zabierać publicznie głosu w kontrowersyjnych sprawach nagłaśnianych przez media. Autorowi udaje się jednak porozmawiać z pracownikami Barnevernetu. Także z tymi, którzy rozumieją i akceptują zasady postępowania instytucji. Norweskie rodziny wydają się bardziej partnerskie, otwarte na dialog – nie odbierają chęci dialogu ze strony instytucji opiekuńczych jako ataku na rodzicielską autonomię. Dla nich pytania o to, jak wychowują dzieci, to coś normalnego, nie akt ingerencji podszyty nieufnością. Norwegia nieco inaczej postrzega proces wychowywania dzieci. Poniekąd jako wspólny – rodziców i państwa. Doradzanie na każdym etapie rozwoju życia dziecka ma być świadectwem dążenia do tego, by dziecko rozwijało wszelkie swoje talenty i korzystało z licznych możliwości. W Norwegii nie rodzina, lecz właśnie rozwój dziecka jest najważniejszy. W egalitarnym społeczeństwie, w którym każdy ma w sobie coś dobrego i może się przysłużyć krajowi, ważne jest wspieranie małego obywatela od samego początku. Czasem odbieranie go rodzicom, którzy nie potrafią właściwie się nim zaopiekować. Wszystko po to, by norweskie dzieci były szczęśliwe. To nieco inna definicja szczęścia niż te, jakie wydobywają się z mrocznych opowieści Polaków, którzy w Norwegii walczyli z Barnevernetem o normalność. Ich normalność.

Myślę, że najciekawsze są wypowiedzi Niny Witoszek, która mówi o czymś takim jak norweski reżim dobroci. Witoszek jest krytyczna zarówno wobec walczących z Barnevernetem rodziców, jak i wobec samej instytucji. Czarnecki przytacza kilka wstrząsających opowieści, w których jej błędy są wyraźne i zdefiniowane. Pokazuje także błędy walczących o odzyskanie dzieci rodziców. Nie stawia żadnych diagnoz, nie osądza. Patrząc na poszanowanie dla życia i rozwoju małego obywatela norweskiego, przygląda się praktykom Norwegii oczyma tych, którzy priorytety definiują nieco inaczej i dla których odebranie dziecka jest ogromną traumą, z jakiej nie można się wydobyć nawet wówczas, gdy rodzina – po wielu perturbacjach – ponownie będzie razem.

„Dzieci Norwegii” to przede wszystkim obraz kraju, który uchodzi za jeden z najnowocześniejszych i najlepszych do życia. Kraju, który rozumnie pomnaża swój majątek, dba o obywateli, otacza opieką potrzebujących i z całą bezwzględnością interweniuje w przypadku najmniejszej nawet patologii. Norwegia przez lata wypracowała sobie własny sposób wspierania rodzin oraz własne możliwości dialogu z tymi rodzicami. Barnevernet to instytucja realizująca zalecenia leżące u podstaw norweskiej mentalności i przekonania o porządku społecznym. Nie jest instytucją idealną. Dlaczego matce Breivika Andersa wielokrotnie odmawiała pomocy? Dlaczego dzieje się tak, że Norwegia w dość zawikłany sposób może trzymać stronę rodziców o co najmniej podejrzanym stosunku do dzieci? Co z jej pracownikami, którzy muszą wykazywać się wyjątkowo dużymi kompetencjami, a przede wszystkim empatią? Maciej Czarnecki sugeruje, że Barnevernet to nie instytucja porywająca dzieci, a większość jej przeciwników stosuje złe, nieadekwatne i często nierozsądne argumenty. Obraz norweskiej codzienności zdaje się nam odległy i nie przybliżają tego powtarzające się określenia zimnych ludzi. Myślę jednak, że to przede wszystkim książka o tym, jak trudno jest nam wydobyć się ze stereotypów, jak łatwo ferować wyroki i jak łatwo ulec można emocjonalnemu, nie racjonalnemu oglądowi rzeczywistości.

Czarnecki po odbyciu setek rozmów, dziesiątek podróży nie będzie w stanie określić, kto ma rację w konflikcie rodziny z norweską instytucją społeczną. Przedstawia w różnym świetle i w różnych uwarunkowaniach osoby dramatu. Ten największy to dramat niemożności wyjścia poza wzorce kulturowe, do których boimy się odnieść, inne, różne od naszych. Ważna i aktualna książka o tym, że nie wychodzimy poza swoje bezpieczne światy przekonań i poglądów. Tak jak matka nie wychodzi poza swoją miłość i przywiązanie do dziecka.

Brak komentarzy: