Wydawca: Editio
Black
Data wydania: 19 lipca 2017
Liczba stron: 252
Przekład: Jacek Godek
Oprawa: miękka
Cena det.: 39,90 zł
Tytuł recenzji: Księga i wyspa
Viktor Arnar Ingólfsson
musiał czekać kilkanaście lat na spotkanie z polskim czytelnikiem i znakomite
tłumaczenie, którego autorem jest niezastąpiony Jacek Godek. Islandczycy w
zalewie nowości wydawniczych nie rozmyślają już może o „Tajemnicy wyspy Flatey”,
ale to książka warta uwagi nie tylko dlatego, że portretuje idylliczne i
enigmatyczne jednocześnie środowisko tej części kraju, która kiedyś była
znaczącym punktem na mapie Islandii, a dziś jest tylko atrakcją turystyczną
podczas rejsu promem po zatoce Breiðafjörður. Chodzi także o specyficzną
niespieszność fabuły i dbałość autora, by oferować nam niekonwencjonalne
rozwiązania i nietuzinkowych bohaterów. Kryminalna historia, która toczy się w
1960 roku, obrazuje nie tylko islandzką prowincję lata przed tym, gdy przestała
ona istnieć (powieściowy wójt jest przekonany, że wyspa ma przyszłość, dziś
jest już praktycznie niezamieszkana na stałe). Jej niemym bohaterem staje się ważna księga, Flateyjarbók. Ten
średniowieczny manuskrypt działać będzie na wyobraźnię i poczujemy przez chwilę
wpływy Dana Browna, ale Ingólfsson nie idzie w stronę efekciarskiej
sensacyjności. Snuje rozważania o tym, w jaki sposób wierzenia, legendy,
islandzkie sagi i pełne okrucieństwa narracje wpływają na ugodowych, pogodnych
i przyjaźnie nastawionych do świata Islandczyków. Autor dyskretnie zaznacza
granice między własną fikcją literacką a tym, o czym donosi księga.
Flateyjarbók funkcjonuje jako punkt odniesienia w dwóch znaczeniach – to źródło
ważnej do dziś obyczajowości, która kształtowała ludzi, i świadectwo bezwzględności
w egzekwowaniu niepisanych nieraz praw. Właśnie wedle niepisanych praw każdy,
kto wyniesie z biblioteki fragmenty księgi zawierające enigmatyczne zapisy,
będzie musiał zmierzyć się z klątwą. Ze śmiercią, która nie nadejdzie nagle i w
jakiś przewidywalny sposób. „Tajemnica wyspy Flatey” to historia niezwykle
spokojnego miejsca, które ogniskuje w sobie mroczne wspomnienia, demony i ludzi
przekonanych o żywotności zapisów z XIV wieku. Rozmowie o strukturze
manuskryptu połączonej z odkrywaniem kolejnych kart zagadki towarzyszy główna
narracja. Historia niekoniecznie przykuwająca uwagę od samego początku. Mająca
jednak specyficzny klimat. Większość tego, co islandzkie, jest bowiem
specyficzne.
Pewnego czerwcowego dnia
mężczyźni trzech pokoleń przybijają do wyspy Ketilsey, by zastawić sieci na
foki. Najmłodszy z nich odnajduje zwłoki w stanie zaawansowanego rozkładu. Ktoś
został przywieziony na wyspę i pozostawiony samemu sobie. Nie wiadomo, jak długo
trwała jego samotna męczarnia, ale denat zginął w konfrontacji z siłami natury.
To jednak zagadkowa śmierć. Zmarłym jest znany duński profesor, którego
historię stopniowo poznamy. Okazuje się, że na odległej islandzkiej wysepce
byli ludzie mu bliscy. Pośród tych wszystkich, którzy nie wiedzieli nawet o
jego istnieniu. Profesor usiłował
rozwiązać zagadkę skrytą między stronami Flateyjarbók. Podróżował incognito, a
jego związki z Islandią są silniejsze, niż na początku można przypuszczać. Co
się wydarzyło? Dlaczego pozwolono temu człowiekowi umrzeć w trudnych warunkach
przyrody?
Do Flatey z równie
prowincjonalnego Patreksfjörður
przybywa człowiek, któremu lokalny prefekt wyznaczył zadanie rozwikłania
tajemniczej sprawy. Kjartan nie ma żadnych ku temu predyspozycji ani
kompetencji. Nie jest policjantem, nigdy nie prowadził śledztwa, na Flatey miał
w zasadzie załatwić kilka niezbędnych formalności. A jednak sprawa śmierci
profesora staje się mu bliska. Z kilku powodów. Kjartan – modelowo stworzony
przez autora przykład antybohatera – nosi w sobie mroczną tajemnicę, czym
zaskakuje czytelnika. Nie tylko on skrywa niewygodne fakty z przeszłości. Także
inny człowiek, który przybędzie z Reykjaviku, by na własną rękę węszyć, burząc
spokój miejscowych. Ekscentryczny alkoholik w krótkim czasie dopiecze wielu
mieszkańcom wyspy. Kim jest i dlaczego znalazł się na Flatey?
Ingólfsson wprowadza jeszcze
jednego ważnego bohatera. Mało atrakcyjnego dla czytelnika stołecznego
policjanta, którego zmuszono do prowadzenia odrębnego dochodzenia. Otyły,
niezgrabny, skłonny do kompromisów, mało lotny. A jednak zaskakuje. Tak jak
cała powieść, w której bohaterowie odsłaniają się stopniowo, tworząc barwną
galerię postaci mimo wszystko mocno zdystansowanych do czytelnika. To taki islandzki dystans, ale też nie do
końca. Chodzi o sprawienie wrażenia, że wewnątrz opisywanej historii po prostu
nie można być. Można jedynie obserwować ją z oddalenia – dotykać faktów, ale
nie emocji. Tych jest niewiele. Mieszkańcy Flatey nie rozmawiają o tym, co
czują. Na wyspie w harmonii żyją ze sobą ci, dla których Flatey jest miejscem
ucieczki od problemów i wyzwań cywilizacji. Kościelny, nauczyciel, wspomniany
wcześniej wójt czy lokalna lekarka – każde z nich to potencjalny morderca.
Ludzie doskonale się znają, a jednocześnie żyją we własnych światach.
Solidarnie odwracają się od śmierci, albowiem ma moc przyciągania. Czy zgon
duńskiego profesora, którego zwłoki przetransportowano na wyspę, przyniesie
jeszcze inne ofiary śmiertelne? „Tajemnica wyspy Flatey” zmierza w pozornie
przewidywalnym kierunku, ale islandzki autor zaburzy poczucie komfortu
czytelniczego, proponując nam narrację dość zaskakujących rozwiązań finałowych.
To książka o ludzkiej
naturze i ciekawości. Mówi pozornie o sprawach oczywistych, ale buduje na tych
truizmach interesującą historię. O czym
jeszcze jest ta powieść? O tym, że tajemnica przenoszona z pokolenia na
pokolenie urasta do rangi czegoś legendarnego nawet wówczas, gdy jest zwykłym
wymysłem. Może nawet zawsze wtedy, gdy nim jest, i nigdy nie jesteśmy w stanie
odkryć, co było początkiem pierwotnej historii. Islandzki manuskrypt, wokół którego
koncentrują się wydarzenia, to namacalny dowód na to, iż ludzie wciąż
potrzebują opowieści sprzed lat, by w ich zawartości szukać ścieżek do
porządkowania swojego życia. Zagadkowość tej powieści to nie tylko
łamigłówka z Flateyjarbók. To także dość wyraźne sugestie mówiące nam o tym, że
każdy człowiek jest dla drugiego zagadką. Każdego można podejrzewać o niecne
czyny albo uznać, iż nigdy nie był nam bliski. To taki sztorm na oceanie
spokoju, który tak cenią mieszkańcy islandzkiej prowincji. Ład ukształtowany
przez powtarzalność i odcięcie od świata zaskakująco łatwo zniszczyć. Flatey
jest centrum wszystkiego, bramą początku i końca świata. Malowniczo oddany
nastrój codzienności wyspy sugestywnie konfrontowany jest z lękiem, jaki niesie
ze sobą coś niezrozumiałego.
1 komentarz:
Wyspa, gdzie morze jest wszędzie, mój - od "Matni" Romana Polańskiego - ulubiony motyw literacki i filmowy. Symbol. Już wiem, że książkę przeczytam. Sprawiła to także genialna recenzja, wzór. Posłała na poszukiwania, zmieniła plany na "wieczór z Wiki".
Prześlij komentarz