2018-02-15

„Elegia dla bidoków” J.D. Vance

Wydawca: Marginesy

Data wydania: 15 lutego 2018

Liczba stron: 304

Przekład: Tomasz S. Gałązka

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Odkrywanie Ameryki?

Usiłuję zrozumieć fenomen książki J.D. Vance’a. Problem w tym, że nie widzę w niej niczego unikatowego, niczego szczególnie odkrywczego ani też nawet wyraźnie wzruszającego, choć autor stara się z drobiazgowością i tkliwością przedstawić własną rodzinę, w której na co dzień dominowały szorstkość i agresja. Elegia dla bidoków” jest autobiograficzną narracją, którą czyta się jak reportaż. Mało pasjonujący, niestety. Vance na bazie własnej biografii pokazuje schemat wydobywania się z patologicznych warunków rodzinnych, portretując amerykańską klasę robotniczą i uznając jej cechy za szalenie dystynktywne. Chodzi o spiralę przemocy, poczucie beznadziei i ubóstwo – także intelektualne – przekazywane z pokolenia na pokolenie, specyficzny rodzaj marazmu i bierności oraz silną solidarność klasową. Ci, co mają mało albo nie posiadają niczego, zawsze trzymają się razem. Rzadko kiedy wydobywają się z przykrych uwarunkowań społecznych, bo rzadko chcą wziąć odpowiedzialność za siebie. Zarówno wskazane cechy tak charakterystyczne dla wielu grup społecznych na całym globie, jak i oczywiste dość przesłanie, że wszystko zależy od naszych indywidualnych decyzji i determinacji, by wydobyć się z toksycznego środowiska – to wszystko Vance przedstawia jak prawdy objawione. To też książka absolutnie amerykocentryczna. Narrator stale podkreśla, że mimo biedy i dramatycznych wydarzeń z dzieciństwa oraz młodości wciąż żyje w najwspanialszym i najbogatszym (sic!) kraju na świecie. Ta patriotyczna duma nie uwierałaby tak bardzo, gdyby nie czyniła całej książki tendencyjną. „Elegia dla bidoków” opisuje bardzo proste mechanizmy socjologiczne, prezentuje miałkie tło kulturowe i opowiada o losach autora w sposób bardzo przewidywalny.

Centrum wszystkiego był zawsze dom prababci, a nie ponure Middleton w Ohio, którego sama nazwa została stworzona naprędce i byle jak. Tam, w Kentucky, czas płynął inaczej i relacje rodzinne były odmienne od tych, które tworzyła zagubiona w życiu matka zapominająca o odpowiedzialności za syna. Vance opowiada o babci i dziadku, czule nazywa ich Mamaw i Papaw. Mimo że odziedziczyli – jak wszyscy w środowisku – gwałtowność i porywczość, obdarowali wnuka wyjątkową miłością i to ona stała się fundamentem do zmian w jego życiu. Brzmi wystarczająco wzruszająco? Jeśli nie, Vance brnie w ten wizerunek cudownych dziadków dalej. Pokazuje, z jakich uwarunkowań się wydobyli i co uznawali za priorytet. Ich status oraz emocje zawsze wyrażane są w języku. Najpierw mówią, później myślą, a czasami zdarza im się tylko to pierwsze. Hołubiony wnuk jest dla nich prywatnym marzeniem o lepszym życiu, którego z wielu powodów nie doświadczyli, ale które – w przeciwieństwie do innych – mogą sobie wyobrazić. W orbicie wpływów staruszków, którzy nie szczędzili obelg i szorstkości, wyrasta wspaniały chłopiec. Vance podkreśla, że jego osiągnięciem jest przede wszystkim zwyczajne życie, ale są w książce momenty, od których odpycha dość przygnębiająca autoadoracja.

Jest to także książka o Ameryce. Doskonałym państwie z pewną grupą niedoskonałych obywateli. Tych, którzy zarzucili realizację amerykańskiego snu i postanowili wieść życie jak najbardziej przyziemne – nie wymagając niczego od siebie, ale bardzo wiele od otoczenia. J.D. Vance portretuje skomplikowane relacje z matką zmieniającą partnerów i narkotyki, ale obrazuje także specyficzną siłę tych toksycznych więzi. Chce być odkrywczy, gdy analizuje, jak silnie przywiązują do siebie przemoc, rozpacz, gniew i rozczarowania. Mamy się dowiedzieć, że zintensyfikowane przez to więzi są dużo mocniejsze niż te wypracowane w tak zwanych normalnych rodzinach. Nihil novi. Aby podkreślić swą nieprzystawalność do tego uporządkowanego świata, Vance analizuje swoją akademicką drogę w Yale, obrazując dość dowcipnie zderzenia prowincjonalnego bidoka z okolic Appalachów z dziećmi, którym bogaci i wpływowi rodzice urządzili życie pewnie na długo przed ich narodzinami. To też szczególnie nie przykuwa uwagi. To, co jest ciekawe w opowieści Vance’a, to ta umiejętność spojrzenia na trudne dzieciństwo i młodość jako na trampolinę, dzięki którym w gniewie odbił się gdzieś dalej niż inni. Wymagało to nie lada konsekwencji oraz determinacji, więc całkiem słusznie autor dumny jest ze swych osiągnięć. Analizując jednak losy tych, którym się nie udało, nie proponuje żadnej rzetelnej analizy socjologicznej czy psychologicznej. A jednak ujął tą opowieścią swoich rodaków. Siłą, z jaką przekonuje od początku do końca o tym, że naprawdę wszystko zależy od nas samych. Rozbijając się o rafy pretensjonalności, autor „Elegii dla bidoków” klaruje jednocześnie bardzo czytelne przesłanie, dzięki któremu ta książka mogłaby być zakwalifikowana na półkę z poradnikami o tym, jak dobrze i godziwie żyć. Na pewno nie odnalazłbym jej razem z wartościowymi rozprawami o amerykańskim rozwarstwieniu społecznym i przemianach kulturowych pięciu dekad minionego stulecia, a także o tym, jaki jest tego skutek w stuleciu obecnym.

Vance chce swoim pisaniem przełamać kompleksy oraz stereotypy. Jest dość wyraźny w tym, co chce przekazać, ale – jak wspomniałem – nie ma do przekazania niczego odkrywczego. Pokazuje, jak wydobyć z siebie skuteczny bunt, by pożegnać się z tymi wszystkimi stygmatyzowanymi przez społeczeństwo ludźmi, którzy grzęzną coraz mocniej we własnej bezradności. Vance przełamał genetyczne apatię, gwałtowność, potrzebę utyskiwania na system i tworzących go ludzi. Wyszedł poza proste uwarunkowania i osiągnął ogromny sukces, ale portretując drogę do tego sukcesu, nie opowiada nam o swej ukochanej Ameryce niczego, czego średnio zorientowany w codzienności USA obywatel świata by nie wiedział. To też książka usiłująca zrozumieć autodestrukcyjność określonej grupy społecznej znajdującej się pod presją tradycji i religii. Chce się z niej zrobić przewodnik o tym, dlaczego taki, a nie inny człowiek wygrał w Ameryce wybory prezydenckie. To, że „Elegia dla bidoków” prezentuje sugestywny punkt widzenia na kraj, nie czyni jej specjalnie ideologiczną. Co więcej – Vance nie wyjaśnia więcej i dokładniej niż to, co przedstawiają media, do których krytyczny stosunek mają jego ziomkowie. Portretowani ludzie i trudne rodziny nie są w żaden sposób hermetyczni. Prezentowanie struktury ich życia oraz braku perspektyw na przyszłość ani nie jest twórczą diagnozą, ani też nie zmusza do stawiania sobie jakichś szczególnie ważnych pytań. Wartość tej książki polega na tym, że opowiada o konsekwencji w działaniu, która umożliwia kolosalne zmiany. Poza tym – nie proponuje żadnej frapującej historii, a niektóre rozdziały są tak boleśnie przewidywalne, że lektura może zwyczajnie znużyć.

2 komentarze:

LuMa pisze...

Książka naprawdę daje do myślenia. Zjawisko jakie opisuje autor pokazuje mechanizmy, które są też widoczne na starym kontynencie. Wykluczenie pewnych grup społecznych, marazm i bezradność przekazywana z pokolenia na pokolenie są widoczne w wielu prowincjach Europy. Zaskoczył mnie bardzo pozytywnie styl i prosty przystępny język książki. Choć ta tematyka mnie bardzo interesuje, to bałam się że będę się trochę męczyć a tu miła niespodzianka.

Delfa Anywhere pisze...

A ja zupełnie w żadnym momencie nie miałam wrażenia, że Autor robi z siebie typowo amerykańskigo self-made mana i pławi się we własnym sukcesie.
Wręcz przeciwnie: o ile podkresla, że oczywscie własna praca i zaangażowanie są nieodzowne, o tyle zaplecze w postaci rodziny, więzi rodzinnych czy nawet jednej osoby, która jest w stanie młodego człowieka objąć jakąs formą opieki jest kluczowe. Przez całą książkę wraca też do tego ile zawdzięcza innym ludziom, różnym wydarzeniom, które ułożyły się tak a nie inaczej itd.
„Analizując jednak losy tych, którym się nie udało, nie proponuje żadnej rzetelnej analizy socjologicznej czy psychologicznej” – nie sądzę, żeby przyświecał mu cel sporządzania analiz socjologicznych czy psychologicznych.