Wydawca: Książkowe
Klimaty
Data wydania: 5 marca 2018
Liczba stron: 262
Przekład: Michał Bzinkowski
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 39,90 zł
Tytuł recenzji: Greckie narzekanie
To duże ryzyko stworzyć
powieść będącą monologiem antypatycznego bohatera, którego czytelnik nie
polubi, ale musi mu na tyle zaufać, by dobrnąć do końca rozważań o życiu. W
takim typie powieści ważne jest to, co przyciąga uwagę. To musi być zawsze
kwestia stylu, ale także ten niemożliwy do zniesienia egocentryzm, od którego
mimo wszystko nie można się oderwać. Na
liście powieści z irytującymi bohaterami Makis Tsitas zapisuje się bardzo
wyraźnie. Problem jednak polega na tym, że jest to książka mocno odpychająca.
Przegadana. Pełna irytujących powtórzeń i powracająca wciąż do tego samego.
Zamierzone? Jak najbardziej i jeszcze dające się uzasadnić w strukturze
powieści. Interesujące? Już niekoniecznie. Tsitas nadużywa groteski i
lawiruje między rodzajami komizmu, pokazując swego bohatera w wyjątkowo
irytujący sposób. Wyolbrzymienia też niekoniecznie są oryginalne. Jak już ma
być gruby, to jeszcze z cukrzycą. Koniecznie impotent albo przynajmniej musi
mieć problemy z erekcją. Samotny, mieszkający z rodzicami, aspołeczny, skoncentrowany na sobie i dodatkowo
religijny, co obwieszcza wszem wobec z wyjątkową czułostkowością, w związku z
tym nie widzimy wyraźnie, czy Tsitas uderza w zabobon i śmieje się z
transcendencji, czy też wpycha swego narratora w niemożliwy do zniesienia
klincz między tym, co on sobie wyobraża, a tym, jak wygląda jego otoczenie.
Tak,
„Bóg mi świadkiem” nie jest zachwycającą powieścią. Niewiele diagnozuje, a
jeśli już podejmuje się tego, jest to mocno powierzchowne, nie wzbudza
większych emocji, nie stanie się przyczynkiem do dyskusji. Chrysowalantis
– żeby czytelnikowi uprzykrzyć życie już samym kształtem imienia – jest
człowiekiem pozornie skrzywdzonym przez system. System ów, obraz Grecji w
kryzysie, widziany jest tylko fragmentarycznie – jak cały świat, o którym
opowiada mężczyzna nieznośnie skoncentrowany na sobie. I dopóki jest w tym
zabawny, powieść jakoś się trzyma. Gdy staje się tragikomiczny i wchodzi w
rejony hipokryzji – krytykując Greczynki za związki z obcokrajowcami, podczas
gdy sam snuje fantazje o tym, by związać się z kobietą innej nacji niż grecka –
Tsitas jakby tracił nad tym wszystkim kontrolę. Wchodzimy w niebezpieczny rewir
chaosu, a przesycone groteską i nieznośnym patosem zakończenie udowadnia, że
grecki prozaik niekoniecznie stawia na ironizowanie i kpinę. Ta książka ani nie jest śmiertelnie
poważna, ani też nie napisano jej w konsekwentnie żartobliwej konwencji.
Rozpada się gdzieś wewnątrz, choć wydaje się, że Chrysowalantis ma jednak dość
spójną osobowość. Trudno jest określić, czy ma to być obraz zbędności w
greckim społeczeństwie, czy dramatyczny zarys tego, w jaki sposób Grecja
traktuje element społecznie jej zbędny. Bohater jest bowiem elementem,
specyficznym symbolem, sam w sobie ogniskuje zbyt wiele problemów, a te
analizowane prowadzą jednak do jałowych konkluzji. I jest ta nieustająca nuda,
kiedy przeczytaliśmy już fragmenty zabawne i zmierzyliśmy się z tymi
dramatycznymi. To przykład powieści nieudolnie zmierzającej do zakończenia i z
trudnością, by zamknąć rozważania, tworzącej spójną całość. By nie zmęczyć
czytającego, co się nie udaje. Mimo konwencji opowieści, która ma być w jakiś
sposób opresyjna dla czytelnika.
Mężczyzna Tsitasa przeżył
pół wieku w specyficznej bańce mydlanej, bez prawdziwego kontaktu z
rzeczywistością. Ze światem, wobec którego jest bezlitosny, bo jego oceny
budują w nas przekonanie, że bohater żyje w najgorszej rzeczywistości. Mógłby
cytować Sartre’a, albowiem piekło tworzą mu inni ludzie – relacje z nimi wciąż
podszyte są fałszem, a jego pokłady warunkuje wieczny materializm. Tsitas
portretuje bohatera z jednej strony przywiązanego do tradycji – zwłaszcza
rodzinnej, bo w jego mniemaniu rodzina winna mieć monarchiczną strukturę –
dzięki której może uporządkować tę resztę stabilnego świata, w jakim chciałby
stworzyć sobie dobre życie. Z drugiej jednak – niewolnika układów, które sam
stworzył albo które zostały mu narzucone przez kontekst. Utyskiwania
rozpoczynają się od szalonego pracodawcy, który po latach zwalnia bohatera ze
stanowiska, a kończą na krytyce poczynań siostry wyłamującej się z utrwalonego
w wyobraźni Chrysowalantisa wizerunku funkcjonowania rodziny.
Ale najistotniejsze wydają
się relacje z kobietami. Mizoginizm połączony z pragnieniem posiadania dobrej
żony, której nie tyle status, ile stan mentalny określony jest tak dokładnie, że
brzmi to niczym diagnoza terapeuty. Tymczasem bohater od lat jest sam i usiłuje
zagłuszyć samotność przypadkowymi kontaktami seksualnymi. Traktuje kobiety przedmiotowo,
ale utyskuje na nie i ich potrzebę mentalnego dominowania w związku. Kobieta
jest czymś strasznym i w relacji dość upokarzającym. Ta idealna powinna mieć
cechy matki. Ma być opiekunką i przewodniczką, a większość zdolna jest jedynie
do tego, by się łajdaczyć. Przypominać mu, jak wygląda i jaki jest stan jego
intymnego narządu. Mężczyzna wciąż na nowo ustanawia w swoich rozważaniach tę
dychotomię płci, dzięki której łatwiej jest mu o wnioski, a kategoryzacje są
wygodniejsze. Kobiecość to wyklęta sfera, w której tkwi tylko niezrealizowana
forma intymności, wszystko pozostałe to brud kopulacji. Męskość samego bohatera
autor kwestionuje kilka razy, za każdym razem groteskowo, ale refleksje o istocie
swojej płci w ustach Chrysowalantisa brzmią co najmniej dramatycznie. Wszystko
tonie w pewnych kliszach, stylistycznie jest już trudne do udźwignięcia. Same rozważania o walce płci czy o
płciowości determinującej wybory i mentalność to już granie na starej nucie i
opowiadanie truizmów, w których czai się męcząca forma dydaktyzmu. Tsitas
przedstawia uprzedmiotowionego bohatera, ale jest w tym dramacie mało
przekonujący, bo odwołuje się do argumentów miałkich, pospolitych i niezbyt
przykuwających uwagę.
Bardziej zajmować nas może
fantazjowanie o tym, jakie naprawdę jest to greckie otoczenie bohatera, które
jest dla niego tak potwornie opresyjne, a które mimo wszystko zaproponowało mu
dość wygodny model życia, pomijając uporczywe monity związane z życiem na
kredyt. Tsitas portretuje mężczyznę przekonanego o tym, że w Grecji czymś
naprawdę ważnym i wartościowym jest przede wszystkim opieka świętych. Pełen
kompulsywnej dygresyjności monolog bohatera składa się z biblijnych cytatów i ich
niezbyt trafnych interpretacji. Bohater chciałby
się symbolicznie schować pod sutanną księdza, oddać wolną wolę spowiednikowi,
zrzucić z siebie odpowiedzialność za pełen kształt swojego życia i zaufać temu,
co będzie nas czekać już po śmierci. Na ile groteskowa jest ta gra z
religijnymi odniesieniami? Na ile dramatyczna dewocja i jak bardzo piętnowana?
To też margines interpretacji, który wiedzie trochę na manowce. Wracam zatem do
zasadniczego zarzutu wobec „Bóg mi świadkiem”. Powieść jest rozmyta, autor
przemyca w niej za dużo, a ostatecznie pozostawia w niedosycie analiz, a także
w przekonaniu, że obcowanie z jego bohaterem było wyjątkowo opresyjne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz