2018-03-19

„Bóg mi świadkiem” Makis Tsitas


Wydawca: Książkowe Klimaty

Data wydania: 5 marca 2018

Liczba stron: 262

Przekład: Michał Bzinkowski

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Greckie narzekanie

To duże ryzyko stworzyć powieść będącą monologiem antypatycznego bohatera, którego czytelnik nie polubi, ale musi mu na tyle zaufać, by dobrnąć do końca rozważań o życiu. W takim typie powieści ważne jest to, co przyciąga uwagę. To musi być zawsze kwestia stylu, ale także ten niemożliwy do zniesienia egocentryzm, od którego mimo wszystko nie można się oderwać. Na liście powieści z irytującymi bohaterami Makis Tsitas zapisuje się bardzo wyraźnie. Problem jednak polega na tym, że jest to książka mocno odpychająca. Przegadana. Pełna irytujących powtórzeń i powracająca wciąż do tego samego. Zamierzone? Jak najbardziej i jeszcze dające się uzasadnić w strukturze powieści. Interesujące? Już niekoniecznie. Tsitas nadużywa groteski i lawiruje między rodzajami komizmu, pokazując swego bohatera w wyjątkowo irytujący sposób. Wyolbrzymienia też niekoniecznie są oryginalne. Jak już ma być gruby, to jeszcze z cukrzycą. Koniecznie impotent albo przynajmniej musi mieć problemy z erekcją. Samotny, mieszkający z rodzicami, aspołeczny, skoncentrowany na sobie i dodatkowo religijny, co obwieszcza wszem wobec z wyjątkową czułostkowością, w związku z tym nie widzimy wyraźnie, czy Tsitas uderza w zabobon i śmieje się z transcendencji, czy też wpycha swego narratora w niemożliwy do zniesienia klincz między tym, co on sobie wyobraża, a tym, jak wygląda jego otoczenie.

Tak, „Bóg mi świadkiem” nie jest zachwycającą powieścią. Niewiele diagnozuje, a jeśli już podejmuje się tego, jest to mocno powierzchowne, nie wzbudza większych emocji, nie stanie się przyczynkiem do dyskusji. Chrysowalantis – żeby czytelnikowi uprzykrzyć życie już samym kształtem imienia – jest człowiekiem pozornie skrzywdzonym przez system. System ów, obraz Grecji w kryzysie, widziany jest tylko fragmentarycznie – jak cały świat, o którym opowiada mężczyzna nieznośnie skoncentrowany na sobie. I dopóki jest w tym zabawny, powieść jakoś się trzyma. Gdy staje się tragikomiczny i wchodzi w rejony hipokryzji – krytykując Greczynki za związki z obcokrajowcami, podczas gdy sam snuje fantazje o tym, by związać się z kobietą innej nacji niż grecka – Tsitas jakby tracił nad tym wszystkim kontrolę. Wchodzimy w niebezpieczny rewir chaosu, a przesycone groteską i nieznośnym patosem zakończenie udowadnia, że grecki prozaik niekoniecznie stawia na ironizowanie i kpinę. Ta książka ani nie jest śmiertelnie poważna, ani też nie napisano jej w konsekwentnie żartobliwej konwencji. Rozpada się gdzieś wewnątrz, choć wydaje się, że Chrysowalantis ma jednak dość spójną osobowość. Trudno jest określić, czy ma to być obraz zbędności w greckim społeczeństwie, czy dramatyczny zarys tego, w jaki sposób Grecja traktuje element społecznie jej zbędny. Bohater jest bowiem elementem, specyficznym symbolem, sam w sobie ogniskuje zbyt wiele problemów, a te analizowane prowadzą jednak do jałowych konkluzji. I jest ta nieustająca nuda, kiedy przeczytaliśmy już fragmenty zabawne i zmierzyliśmy się z tymi dramatycznymi. To przykład powieści nieudolnie zmierzającej do zakończenia i z trudnością, by zamknąć rozważania, tworzącej spójną całość. By nie zmęczyć czytającego, co się nie udaje. Mimo konwencji opowieści, która ma być w jakiś sposób opresyjna dla czytelnika.

Mężczyzna Tsitasa przeżył pół wieku w specyficznej bańce mydlanej, bez prawdziwego kontaktu z rzeczywistością. Ze światem, wobec którego jest bezlitosny, bo jego oceny budują w nas przekonanie, że bohater żyje w najgorszej rzeczywistości. Mógłby cytować Sartre’a, albowiem piekło tworzą mu inni ludzie – relacje z nimi wciąż podszyte są fałszem, a jego pokłady warunkuje wieczny materializm. Tsitas portretuje bohatera z jednej strony przywiązanego do tradycji – zwłaszcza rodzinnej, bo w jego mniemaniu rodzina winna mieć monarchiczną strukturę – dzięki której może uporządkować tę resztę stabilnego świata, w jakim chciałby stworzyć sobie dobre życie. Z drugiej jednak – niewolnika układów, które sam stworzył albo które zostały mu narzucone przez kontekst. Utyskiwania rozpoczynają się od szalonego pracodawcy, który po latach zwalnia bohatera ze stanowiska, a kończą na krytyce poczynań siostry wyłamującej się z utrwalonego w wyobraźni Chrysowalantisa wizerunku funkcjonowania rodziny.

Ale najistotniejsze wydają się relacje z kobietami. Mizoginizm połączony z pragnieniem posiadania dobrej żony, której nie tyle status, ile stan mentalny określony jest tak dokładnie, że brzmi to niczym diagnoza terapeuty. Tymczasem bohater od lat jest sam i usiłuje zagłuszyć samotność przypadkowymi kontaktami seksualnymi. Traktuje kobiety przedmiotowo, ale utyskuje na nie i ich potrzebę mentalnego dominowania w związku. Kobieta jest czymś strasznym i w relacji dość upokarzającym. Ta idealna powinna mieć cechy matki. Ma być opiekunką i przewodniczką, a większość zdolna jest jedynie do tego, by się łajdaczyć. Przypominać mu, jak wygląda i jaki jest stan jego intymnego narządu. Mężczyzna wciąż na nowo ustanawia w swoich rozważaniach tę dychotomię płci, dzięki której łatwiej jest mu o wnioski, a kategoryzacje są wygodniejsze. Kobiecość to wyklęta sfera, w której tkwi tylko niezrealizowana forma intymności, wszystko pozostałe to brud kopulacji. Męskość samego bohatera autor kwestionuje kilka razy, za każdym razem groteskowo, ale refleksje o istocie swojej płci w ustach Chrysowalantisa brzmią co najmniej dramatycznie. Wszystko tonie w pewnych kliszach, stylistycznie jest już trudne do udźwignięcia. Same rozważania o walce płci czy o płciowości determinującej wybory i mentalność to już granie na starej nucie i opowiadanie truizmów, w których czai się męcząca forma dydaktyzmu. Tsitas przedstawia uprzedmiotowionego bohatera, ale jest w tym dramacie mało przekonujący, bo odwołuje się do argumentów miałkich, pospolitych i niezbyt przykuwających uwagę.

Bardziej zajmować nas może fantazjowanie o tym, jakie naprawdę jest to greckie otoczenie bohatera, które jest dla niego tak potwornie opresyjne, a które mimo wszystko zaproponowało mu dość wygodny model życia, pomijając uporczywe monity związane z życiem na kredyt. Tsitas portretuje mężczyznę przekonanego o tym, że w Grecji czymś naprawdę ważnym i wartościowym jest przede wszystkim opieka świętych. Pełen kompulsywnej dygresyjności monolog bohatera składa się z biblijnych cytatów i ich niezbyt trafnych interpretacji. Bohater chciałby się symbolicznie schować pod sutanną księdza, oddać wolną wolę spowiednikowi, zrzucić z siebie odpowiedzialność za pełen kształt swojego życia i zaufać temu, co będzie nas czekać już po śmierci. Na ile groteskowa jest ta gra z religijnymi odniesieniami? Na ile dramatyczna dewocja i jak bardzo piętnowana? To też margines interpretacji, który wiedzie trochę na manowce. Wracam zatem do zasadniczego zarzutu wobec „Bóg mi świadkiem”. Powieść jest rozmyta, autor przemyca w niej za dużo, a ostatecznie pozostawia w niedosycie analiz, a także w przekonaniu, że obcowanie z jego bohaterem było wyjątkowo opresyjne.

Brak komentarzy: