Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie
Data wydania: 16 czerwca 2021
Liczba stron: 524
Przekład: Krzysztof Cieślik
Oprawa: miękka/twarda
Cena det.: 44,90/49,90 zł
Tytuł recenzji: Miłość na przekór
Brawurowy debiut Douglasa Stuarta opowiada o niemocy i rozpaczy. Znakomite w tej książce jest to, że autor wątki autobiograficzne sprawnie i spójnie łączy z szerokim tłem społecznym, dając dowód na to, że każda dysfunkcja życia rodzinnego ma jakiś kontekst i nie jest – wbrew pozorom – kameralnym i prywatnym dramatem. Siłą tej powieści jest przede wszystkim jej język i tu należy pochwalić tłumaczenie. Historia buntu głównego bohatera wyrażona zostaje za pomocą kalekiej składni – męczącej i pretensjonalnej, ale będącej częścią jego tożsamości. Bez tej rewelacyjnie przetłumaczonej angielszczyzny marginesu społecznego, jakby pełnej brudu otoczenia, który osadza się na języku i w nim, nie byłby możliwy do uzyskania tak doskonały efekt. Shuggie od początku do końca stoi w kontrze do tak wyrażającego się świata. A jednocześnie jest jego integralną częścią, bo każdy dzień jego niemocy i rozpaczy to zwykły scenariusz wszystkich robotniczych osiedli Glasgow w latach osiemdziesiątych minionego stulecia, z mrocznym piętnem rządów Margaret Thatcher, zamykaniem dużych zakładów pracy, codziennością naznaczoną poczuciem przegranej i tego, że nikt nie może już oczekiwać zmiany na lepsze.
W tę zmianę wierzy Shuggie Bain – osamotniony i poddawany rówieśniczemu ostracyzmowi chłopiec, który musi mierzyć się z szorstkością najbliższej relacji. Ośmieszany i wytykany palcami przez otoczenie zdaje się nie przejmować tym wszystkim tak bardzo jak swą niemocą w stosunku do matki alkoholiczki. Chciałby ją za wszelką cenę ocalić, nie rozumiejąc, że tylko Agnes Bain może siebie uratować. Miłość sprawia, że zrobi dla matki wszystko. Tylko czy ona oczekuje od niego poświęceń? I w jaki sposób w umyśle dotkniętej nałogiem kobiety kreuje się wizerunek dorastającego syna, który w przeciwieństwie do starszego rodzeństwa nie chce uciec od domowego koszmaru, lecz wciąż ma nadzieję na to, że można coś zmienić?
Najmocniej wybrzmiewają w tej powieści słowa Agnes wypowiadane przy łóżku umierającego ojca: „Dlaczego wszystko w życiu musimy po prostu biernie przyjmować?”. Stuart przyjrzy się tej bierności z wyjątkowym zaangażowaniem. A także czułością dla każdej kalekiej formy życia, dla każdego niezrealizowanego scenariusza szczęścia, dla świata zasiłków, bezmyślnej prokreacji, poczucia niespełnienia, dla świata sadzy, rdzy i brzydkich mieszkań wszystkich tych brzydkich ludzi, których Agnes zawstydza swoją urodą, a którzy na nic już nie mają nadziei i nie chce im się ani wyglądać, ani wypowiadać się tak jak należy. „Shuggie Bain” to opowieść o życiowej bierności wynikającej z tego, że niezwykle trudno przełamać pokoleniową spuściznę różnego rodzaju przemocy i upodlenia. W świecie ponurego Glasgow, w którym wiecznie pada deszcz, a ludzi stać tylko na to, by z podniesioną przez chwilę głową ustawić się w kolejce po zasiłek socjalny, poznajemy rodziny przekazujące sobie tylko jakąś życiową i emocjonalną dysfunkcję, wobec której wszyscy są całkowicie bezradni. Można odnieść wrażenie, że ten mroczny świat bycia pasywnym wobec życia jest także przestrzenią bierności wobec tego, co w każdym słabe i ułomne. Są dziesiątki powodów, dla których bohaterowie tej książki nigdy nie zdobędą się na odmianę swojego losu. Możemy przyjrzeć się temu, że ten los jest jakąś jednokierunkową bezkompromisową ścieżką. Kto i w jaki sposób u Stuarta ocaleje i czy ktokolwiek się wyzwoli?
Najistotniejsze w tej powieści są sugestywnie pokazywane relacje między matką a synem. Dynamicznie się zmieniające, wciąż nasycone dramatyzmem i fatalizmem, a jednak za każdym razem, przy każdej scenie wciąż na nowo poruszające wrażliwość czytającego. Stuart kreśli bardzo wiele zapadających w pamięć obrazów. Są tam sceny trudne do uniesienia – w rozpaczy kumuluje się gniew dorosłej kobiety i bezsilność dziecka za każdym razem pragnącego ten gniew ugasić. Od tańczącego pięciolatka usiłującego uszczęśliwić rodzicielkę do zdeterminowanego jedenastolatka jadącego na drugi koniec miasta, by pomóc beztrosko imprezującej matce – jesteśmy z chłopcem dorastającym pośród wszystkiego, co najgorsze, który z różnych powodów musi szybko stać się odpowiedzialnym mężczyzną. W zastępstwie nieobecnego ojca i ze świadomością, że to on, dorastający syn alkoholiczki, musi wziąć na siebie odpowiedzialność za jej życie i postępowanie.
Losy Agnes to symboliczny obraz społecznego i egzystencjalnego niedostosowania. Obraz wkraczania do klatki, z której potem nie ma się już sił wydostać. Świetna diagnoza nałogu jest u Stuarta sprzężona z obrazami sugerującymi, że alkoholizm to ciągłe powroty do tego, co było, i ciągłe rozpaczliwe próby odczarowania rzeczywistości, której odczarować się nie da. Nałóg Agnes to oczywiście wyraz bezradności wobec samej siebie, ale „Shuggie Bain” pokazuje mimo wszystko tę kompulsywną buntowniczość i konsekwencję w działaniu – by choć na chwilę zerwać z tym, co warunkuje życie i myślenie, choć na moment poczuć się kimś lepszym i nieuzależnionym. Bo nie tylko alkoholizm jest tu nałogiem, który portretuje szkocki autor. Dużo groźniejsze jest wrośnięcie w poczucie bycia gorszym i kimś, komu przysługuje bardzo niewielki wachlarz życiowych możliwości. Kimś, kim można gardzić i kto gardzi samym sobą. Można sądzić, że z tego dusznego świata nie ma dla nikogo wyjścia. A jednak wszyscy starają się podjąć choćby próby ucieczki. Do czego wracają? Stuart jest tu niejednoznaczny w diagnozie, choć od początku do końca jest to z pewnością jednoznacznie ponura w tonacji na każdym poziomie odczytania powieść.
Shuggie usiłuje znaleźć inne opcje niż alternatywa, że trzeba się dostosować albo uciekać. Dorasta w świecie, w którym wybór – na przykład tego, komu się kibicuje – stać się może sprawą życia i śmierci. Bohater wciąż musi mierzyć się z tym, co wybrać. Jego dylematy Stuart kreśli bardzo kameralnie. Można odnieść wrażenie, że chłopiec staje się chwilami tylko tłem dla rzeczywistości, która krzyczy, a może złowieszczo skrzeczy w uszach czytelnika. Ale to oczywiście historia Baina jest tu najważniejsza – tego, w jaki sposób definiuje to, co dla niego i dla innych toksyczne, a także tego, jak walczy z wyobcowaniem. Douglas Stuart napisał powieść o takim rodzaju samotności, który nie tylko chwyta za serce – to samotność wyjątkowo przejmująca, doświadczenie dziecka niemogącego właściwie tym dzieckiem być. To powieść o samotności odbierającej prawo do beztroski, popełniania błędów i prawo do bycia pod opieką czułego dorosłego. W relacji matki i syna następuje odwrócenie ról – mały człowiek ma wesprzeć i unieść dysfunkcyjną rodzicielkę. W tej kalekiej miłości jest jednocześnie ogromny żar. I wyraźna sugestia, że to jedna z najsilniejszych więzi, jakie mogą powstać. Kochać na przekór, kochać wbrew, kochać mimo odrzucenia, okrucieństwa i niemocy – ten rodzaj miłości Stuart portretuje dosadnie i przekonująco. Nie możemy mieć wątpliwości, że „Shuggie Bain” to książka o tym, iż zdeformowana miłość może być jedną z najsilniejszych w życiu.
Świetny i poruszający
wizerunek świata ludzi, których dzielą katolicyzm i protestantyzm, lepsze i gorsze
perspektywy, mniejszy lub większy poziom agresji i frustracji, przekonanie o
jakimś jutrze albo jego brak. Ale łączy to samo fatalne
poczucie beznadziejności swojego życia, w którym mimo wszystko trzeba starać
się być człowiekiem, próbować kochać, okazywać troskę oraz mocno wierzyć w to,
że mimo całego absurdu rzeczywistości coś w niej można zmienić. Jedna z
bardziej przejmujących książek, które przeczytałem w tym roku. Nie bazuje tylko
na tym, że czytający zaczynają współczuć. Cierpi się razem ze wszystkimi
bohaterami i przez to „Shuggie Bain” na zawsze wchodzi pod skórę i do serca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz