Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie
Data wydania: 17 maja 2023
Liczba stron: 380
Przekład: Agata Teperek
Oprawa: twarda
Cena det.: 54,90 zł
Tytuł recenzji: Kobieta i prowincja
Zanim napisałem ten tekst, zadano mi pytanie, czy można czytać nową powieść Karin Smirnoff bez znajomości „Pojechałam do brata na południe”. Cóż, ja nie wyobrażam sobie czytania „Jedziemy z matką na północ” w oderwaniu od poprzedniej książki. Zwłaszcza że gęstą atmosferę narracji odpowiednio mocno się odczuwa, mając w pamięci to, kim była Jana w poprzedniej powieści, kim się tam stała i jakie były skutki jej traumatycznych przeżyć, do których szwedzka autorka będzie tutaj powracać. Jeśli jednak chce się przeczytać ten utwór z czystą głową i bez mrocznych reminiscencji, można to zrobić. Smirnoff pisze w taki sposób, że będzie to czytelne dla każdego odbiorcy bez względu na znajomość czy nieznajomość pierwszego tomu. Jednocześnie każdy będzie zagubiony w tym, jak wygląda świat przedstawiony. Tak jak główna bohaterka, która podróżuje do miejsca, skąd kiedyś uciekała jej matka. Jak Jana, która w konfrontacji ze wspólnotą dalekiej prowincji będzie musiała zdefiniować wszystko to, co punktowane było w „Pojechałam do brata na południe”; przede wszystkim jednak zrozumieć swoje emocje po stracie, która jednocześnie jest dla niej wyzwoleniem.
O ile pierwsza powieść o upadłej rodzinie Kippów koncentrowała się przede wszystkim na głowie rodu, o tyle druga zajmie się kimś, kogo również nie ma, ale śmierć nie jest tu żadnym końcem. Wręcz przeciwnie: to wstrząsający początek wiwisekcji duszy córki, która uznała matkę za potwora współodpowiedzialnego za krzywdy rodzinne. Jana zastanawia się nad tym, czy odejście kobiety, która nie zasługiwała na miłość, przyniesie jej teraz ulgę. A przynosi inną perspektywę. Cały czas zastanawiałem się nad tym, czy ciekawsze są tu postaci żyjącego rodzeństwa (bo Smirnoff wraca do zagadnienia bliskości bliźniaków, w którym znajdzie się bardzo wiele sugestii dotyczących tego, czym jest nierozłączność), czy tej, która odeszła. Zwłaszcza że pisarka bardzo ciekawie obrazuje ostatni okres życia kobiety, która osuwała się w szaleństwo. A może pod koniec przerósł ją rachunek sumienia. Albo wydarzyło się jeszcze coś innego, co próbuje zrozumieć jej córka. Karin Smirnoff sięga po technikę pisarską opartą na poznawaniu intymnej perspektywy za pomocą listów od kogoś, kogo już nie ma. W jednym z nich Jana czyta zdanie zawierające przesłanie tej powieści: „Spadek po matce to piętno”. Zabrzmi to wyjątkowo gorzko oraz przerażająco mrocznie. Czytelnicy poprzedniej powieści tej autorki nie będą zaskoczeni ponurą głębią kolejnej narracji. Ci, którzy czytać będą Smirnoff po raz pierwszy, doświadczą klaustrofobicznej atmosfery uwięzienia w przeszłości. Bohaterowie tej książki nigdy nie wydostaną się z okresu, który ich kształtował. Z domu, w którym piekło miało wiele twarzy i poziomów. Z miejsca, w którym panowała wyjątkowa hipokryzja, gdzie przemoc wciąż funkcjonuje i gdzie narodził się bunt wraz z odium. Bo Jana w przeciwieństwie do swojej matki czyni swoje życie wyborem, nie koniecznością. A może zmarła dokonała wyborów, które były po prostu konieczne?
Jakkolwiek barwnie zarysowana jest przeszłość (Smirnoff ponownie proponuje wyjątkowo sugestywne retrospekcje z domu, gdzie odbywała się walka ze złem), z pewnością powinno się zwrócić uwagę na to, w jaki sposób ukazywana jest teraźniejszość i miejsce, do którego przybywa kobieta samodzielna i niezależna. Taka, która w lokalnej społeczności nie mogłaby żyć. Bo tu, na prowincji, kobieta ma być posłuszna, przyjmować wymierzane przez mężczyznę ciosy, zawsze pokornie znosić najtrudniejszą nawet codzienność i żarliwie modlić się do Boga. Jana się z nim pożegnała, bo nigdy nie wysłuchał żadnej jej modlitwy. Tymczasem wraz z bratem przybywa do społeczności, w której religijność jest definicją egzystencji. W miejscu, w którym najbardziej okrutny i bezkompromisowy może być człowiek głoszący słowo boże oraz pouczający wspólnotę, jak ma żyć i jakie wartości pielęgnować. Trudno jest czytać bez emocji o tym świecie i o skonfrontowanej z nim Janie. Ten świat z jakiegoś powodu kiedyś opuściła jej matka. Tylko że strukturalna społeczna przemoc, o której opowiada ta narracja, ma się doskonale w każdym miejscu na prowincji. „Jedziemy z matką na północ” to nie tylko uniwersalna w swej wymowie powieść o tym, że każda prowincja w każdym zakątku świata może być przesycona atmosferą upodlenia, pełna ograniczeń i stanowić przestrzeń sprzyjającą eskalacji przemocy domowej. To w dużej mierze opowieść o starciu Jany ze światem kogoś, kogo już oceniła, nazwała i przestała kochać. A jednak w córce błądzącej pośród śladów zmarłej matki jest również jakaś ciekawość – by przyjrzeć się uważnie, więcej zrozumieć. Tymczasem Jana będzie tu bardziej nastawiona na przeżywanie emocji niż zbieranie doświadczeń. Smirnoff znakomicie portretuje kobietę w poddaną presji otoczenia. Być może opisywane tu piekło prowincjonalnego świata zaczęło być dla zmarłej znośne tylko dlatego, że się do niego dostosowała, nie analizując go. Dla Jany ten świat jest nie do przyjęcia.
„Jedziemy z matką na północ” to oczywiście – jak poprzednia powieść – znakomita wiwisekcja cierpiącej duszy, dla której pamiętanie to udręka. Jana mówi: „(…) moja pamięć cierpi na martwicę”. Z jednej strony ma rację, bo trwające w niej wydarzenia z przeszłości nie mają już żaru i pozostaje jedynie gorycz pamiętania. Z drugiej jednak – na dalekiej północnej prowincji dochodzi do konfrontacji każących bohaterce wrócić do wspomnień, które staną się opresyjne w nowym wymiarze. Prowincja jest kluczem do zrozumienia pewnych emocji, ale również piekielnym symbolem. Smirnoff opowiada o tym, z czym związany jest wybór przynależności do wspólnoty i jakie konsekwencje ma jej odrzucenie. Ciekawie prezentuje się to wtedy, kiedy przyglądamy się, w jaki sposób odwiedzona przez rodzeństwo społeczność próbuje zawłaszczać brata i siostrę. Dopasować, podporządkować, wyznaczyć drogę wedle swoich praw. Bror ulega, Jana się sprzeciwia. Albo tylko pozornie to wszystko tak wygląda. W każdym razie Karin Smirnoff z wyjątkową wrażliwością na detale pokazuje, czym jest ludzka zbiorowość dążąca do zachowania pozorów poczucia bezpieczeństwa. A przecież nie jest to bezpieczna przestrzeń. Nie dla kobiety. Bo to utwór o jej zniewoleniu. Na równi zapoznajemy się z doświadczeniami kogoś, kto już umarł, jak i innych bohaterek, które prawdopodobnie również umrą nieszczęśliwe. Czy Jana jest w stanie uratować kobietę, do której się zbliży, od ustalonego przez społeczność losu? I jak w obliczu patriarchalnego piekła prowincji odnajdzie się w kolejnych zawikłanych relacjach emocjonalnych z mężczyznami?
Smirnoff opowiada o tym, że w
obliczu przemocy zawsze możemy decydować, co wybrać: zgodę na nią czy bunt. Ale
między jednym a drugim jest jeszcze coś więcej. „Jedziemy
z matką na północ” to kolejna odsłona toksycznych relacji, w świetle których
ponownie wyraźnie zarysują się postaci rodzeństwa Kippów. Bo przecież jest to opowieść
o tym, jak ta dwójka wciąż niesie w sobie brzemię, wstyd i poczucie
przynależności do zła, od którego nie sposób się uwolnić. Myślę, że ta druga
książka jest bardziej złożona niż pierwsza. Wielopoziomowość historii o
odczuwaniu straty i o bliskości zbudowanej na tym, co się utraciło, na każdej
ze stron hipnotyzuje sugestywnym stylem. I po raz kolejny Agata Teperek
sprawiła się znakomicie jako tłumaczka bardzo specyficznej frazy tej powieści.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz