Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie
Data wydania: 18 maja 2022
Liczba stron: 352
Przekład: Agata Teperek
Oprawa: twarda
Cena det.: 49,90 zł
Tytuł recenzji: Konfrontacje z pamiętaniem
Przeczytałem bardzo wiele bardzo mocnych powieści obyczajowych z Północy. Wydawało mi się, że nic już nie może mnie zaskoczyć, kiedy sięgam po kolejną taką narrację z któregokolwiek nordyckiego kraju. I choć miejscami miałem wrażenie jakichś przebitek z innych książek – na przykład sadyzm seksualny ojca wobec córki zobrazowany został dokładnie taką samą sceną w „Pięknie ludu” Merete Pryds Helle – to jednak Karin Smirnoff jest absolutnie wyjątkowa w tym, w jaki sposób opowiada o przemocy. Przemoc jest tu strukturalna, dosadna, istniejąca latami w obrębie rodziny – czyli w przestrzeni, w której zawsze poszukujemy poczucia bezpieczeństwa, nie frontów walki – jednak bardzo zniuansowana. Wdziera się w portretowane relacje w taki sposób, że nie jesteśmy w stanie zauważyć początku tego destrukcyjnego procesu.
Dlatego „Pojechałam do brata na południe” to nordycka powieść obyczajowa, którą wyróżnia to, jak sugestywnie i zaskakująco definiuje zachowania przemocowe i w jak wyraźny sposób sygnalizuje, że w gruncie rzeczy nigdy nie jesteśmy wolni od przemocy, bo zawsze w mniejszym lub większym stopniu chcemy wyznaczyć własną przestrzeń prywatności. Prawie nigdy nie dzieje się to bez użycia przemocy właśnie. Jednakże siłą prozy Smirnoff jest przede wszystkim jej zaskakująca fraza. Czytelnik podda się takiemu rytmowi opowiadania, w którym zatrą się granice między kolejnymi wypowiedzeniami oraz ich znaczeniami. Okaże się, że brakujące znaki interpunkcyjne i specyficznie pisane nazwy własne to będzie dopiero początek fascynującej przygody z tą książką. Najbardziej fascynującą i zapewne najtrudniejszą przeżyła tłumaczka, Agata Teperek, która opowiada w zakończeniu o tym, na ile Smirnoff pozwalała oddać się we władanie innemu językowi, a na ile nie.
Jana przyjeżdża do brata. Trochę błądzi, trochę celowo opóźnia konfrontację z nim. Bo to spotkanie będzie konfrontacją, choć oboje zdają się swoistą jednością, kiedyś złączeni wobec agresji człowieka, którego już nie ma i po którym nikt nie płakał. Kapitalna kompozycja powieści najpierw wprowadza nas w świat, w którym bohaterka powinna pozornie czuć się bezpieczna i pewna siebie, bo to przecież znane jej strony i bliski jej brat u boku, a potem stopniowo rozsadza ramy tej oczywistej przestrzeni. Jakby mimochodem otrzymujemy kolejne ciosy, dowiadując się, kim Jana była, kim się stała i kim w związku z minionymi wydarzeniami jeszcze może się stać. Nie wiem, czy bardziej przerażająca jest tu przeszłość, teraźniejszość, czy może antycypacje, bo widać wyraźnie, że Smirnoff przymierza się do kontynuacji, że nie jest to zamknięta całość, że potrafi jeszcze otworzyć kolejne furtki do piekła i następnej traumy. „Pojechałam do brata na południe” to powieść, która stopniowo odsłania mroczne rodzinne sekrety, ale jednocześnie zderza Janę samą ze sobą. W tym znaczeniu będziemy tu mieli dwie płaszczyzny odkrywania tajemnic: coś już się wydarzyło i musimy poznać te zdarzenia szczegółowo, ale jednocześnie coś dopiero będzie miało miejsce. Jana nie jest tu tylko swoją pamięcią, ewentualnie pamięcią brata. Podczas schodzenia do egzystencjalnego piekła bohaterki jesteśmy także świadkami tego, że pewne zdarzenia sprzed lat Jana zaczyna widzieć inaczej, bo niewiedzę albo jej fantazje o minionym uzupełniają relacje innych, ich perspektywy widzenia problemów.
Jana stoi w swoistym rozkroku. Z jednej strony chciałaby odważnie wyjść nowemu światu naprzeciw i stworzyć w nim jakąś nową relację, na przykład z czarnowłosym mężczyzną o „kafkowskich oczach”, do którego wyjątkowo szybko lgnie już na samym początku tej powieści. Jakby pomyliła adresy, nie dostała się do brata, którego trzeba przytulić, lecz wtuliła się w obce ramiona. W ramiona człowieka, który uniemożliwi jej złapanie oddechu po tym, co przeszła. Nie pozwoli stawać się nową Janą na własnych zasadach. Skomplikowana relacja, w jaką wejdzie bohaterka tej książki, będzie początkiem wikłania się ze sobą wielu toksycznych relacji. Jednocześnie – biorąc pod uwagę to, gdzie Jana znajduje zatrudnienie – będzie to również powieść o zgliszczach po różnych relacjach, które egzemplifikują nieporadność, samotność i ostatecznie śmierć w rozpaczy. Jeden z pragmatycznych bohaterów mówi jednak, że nie można umrzeć z rozpaczy. Nie. Nic tu nie będzie łatwe. Nawet umieranie. Rozpacz należy tu przyjąć i przeżyć. Z rozpaczy przeistoczyć się w człowieka, który musi ją oswoić, bo czeka na niego kolejny jej niebezpieczny ładunek. Siła mrocznego obrazowania tego, jakich okrucieństw mogą się na sobie dopuszczać ludzie, jest oczywiście cechą dystynktywną Smirnoff, ale mam wrażenie, że istotniejsze od portretowania wielu traum jest zaproponowanie czytelnikowi dróg radzenia sobie z tym, co potem. Czasem musi to być po prostu zapominanie. Choć bohaterowie tej książki pamiętają absolutnie wszystko. Z każdym bolesnym detalem.
Można w tej powieści przeczytać następujące słowa: „Wymazywanie obecności jakiegoś człowieka jest szybkim procesem”. Cały świat przedstawiony staje tu w opozycji do tej tezy. Najsilniej obecni są ci, których już fizycznie nie ma. Jednocześnie wszelkie próby zacierania w sobie tego, co niewygodne i bolesne, z góry skazane są na niepowodzenie. U Karin Smirnoff nie będzie żadnych pozytywnych rozwiązań problemów. Nie będzie żadnego wybaczania i pojednania, choć w gruncie rzeczy do tego dążą bohaterowie albo tego chciałby czytelnik, który naiwnie liczy na to, że złapie tu choć przez chwilę oddech. „Pojechałam do brata na południe” to książka – również z powodu zaznaczonej wyżej frazy – absolutnie pochłaniająca i wywołująca wrażenie niemocy. Nic nie jesteśmy w stanie zrobić. Prawdopodobnie nic ze sobą z lat minionych ani ze sobą obecnie nie są w stanie zrobić bohaterowie. Nie umieją rozmawiać, wyrażać swoich emocji, nie są gotowi na prawdziwe zbliżenia. Przekleństwo rodziny Kippów będzie dużo bardziej destrukcyjne i potężne, niż może się to początkowo wydawać.
Jana kompulsywnie sprząta miejsca, w których się znajduje. Chce nadać porządek temu, co wokół niej, bo nigdy nie będzie w stanie uporządkować własnego wnętrza. Coś się wydarzyło i na zawsze naznaczyło piętnem cierpienia ją i brata. Ktoś już dawno odszedł, ale nadal rani. Ktoś jeszcze żyje, lecz nie warto się do niego zbliżać. Poruszające są w retrospekcjach dziecięce fantazje Jany i Brora o tym, że mają dom wraz z kochającymi rodzicami. Tymczasem pozostaje w nich ogromne poczucie winy. Także wstyd, choć to nie oni powinni się wstydzić. Ale jest to też fascynująca opowieść o bliskości rodzeństwa, które niekoniecznie trzeba było uczynić bliźniakami, aby zaznaczyć, jak silnie i na zawsze jednoczą nas przede wszystkim wspólnie przeżyte traumy. Karin Smirnoff opowie także o tym, na jakich zasadach i dlaczego tak skutecznie wszyscy jej bohaterowie osadzają się w pozornie dla nich bezpiecznej samotności. To bardzo ciekawa książka o tym, czym może być bliska relacja, jeśli ta najbliższa była naznaczona przemocą i gwałtem.
Ponad wszystko jednak jest to
powieść o tym, jak niebywale heroiczne staje się wychodzenie naprzeciw własnej
pamięci. A także temu, jak pamiętają nas inni, lub temu, w jaki sposób
rozmyliśmy się w czyjejś świadomości, gdy my sami nie jesteśmy w stanie kogoś z
tej świadomości usunąć. Jak w każdej nordyckiej powieści swoją
rolę odgrywa tu także surowa natura. Właściwie tylko ona wydaje się wolna od
trosk, bolesnych wspomnień, skrywanego żalu i uwiarygodnionej psychologicznie
nieśmiałości, by wziąć odpowiedzialność za swoje istnienie. Smirnoff przenosi
nas do zimnego rejonu Szwecji, ale najzimniejsze jest tam tkwiące gdzieś między
bohaterami przekonanie, że z różnych powodów nie da się niczego zmienić.
Będziemy świadkami wielu przemian oraz prób zapominania. Ta książka odciśnie
się w pamięci czytelników bardzo boleśnie. Ale to od początku powieść o nas –
niezdolnych do pożegnania smutku i rozpaczy, niezdolnych do pożegnania
przemocy, niezdolnych do pokochania samych siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz