Rudnicki dokonuje sztuki bardzo trudnej, albowiem realną tragedię próbuje ukryć pod maską surrealistycznej wizji. Tytułowa apostrofa kieruje nas w stronę galerii dziwacznych postaci, które po stracie własnych mieszkań po wybuchu gazu, udają się w niezwykłą podróż (pielgrzymkę?) ku zachodnim granicom kraju. Po jej przekroczeniu przeżyją mniej lub bardziej prawdopodobne przygody, ale całość nabiera sensu dopiero wówczas, gdy spojrzymy na tę książkę jako na swoiste rozliczenie się z polskimi przywarami narodowymi naświetlonymi kontrastowo obok niemieckiej historii i teraźniejszości.
Opis tułaczki bohaterów inkrustowany jest wycinkami z polskich i niemieckich gazet dotyczących najpierw wybuchu gazu w polskim wieżowcu, a następnie spraw związanych z odszkodowaniami dla wysiedleńców i robotników przymusowych oraz zastrzeleniu przez niemiecką policję polskiego demonstranta. O tym wszystkim Rudnicki napisze w swojej książce, ale w sposób przewrotny i trudny do opisania, albowiem powieść tworzy arcyciekawy melanż lingwistyczno – stylistyczny, gdzie na czele znajduje się przestawna składnia, używanie czasu zaprzeszłego i celowo błędnie zapisywane dialogi, mające na celu podkreślenie ich umowności.
Zanim Polacy – wygnańcy i wysiedleńcy ruszą w swą szaleńczą podróż, przyglądamy się tłumom wiernych dostrzegających na szybie ikonę Matki Boskiej i nie pozwalających wyburzyć ruin piętrowca. Potem jesteśmy świadkami głośnych okrzyków i dumnych fraz z sarmackim zadęciem w tle i trącących martyrologiczną myszką. Kiedy bowiem jasne jest, że Polacy nie uzyskają szybko mieszkań zastępczych, postanawiają ruszyć w podróż: „Niech teraz płacą! Za to, żeśmy cherlawi i schorowani. Za zdrowie i młodość naszą zmarnowaną. Niech płacą, co nam obca przemoc wzięła. Ale nie jałmużnę. (…) Pokażmy się, idźmy tam, jedźmy! Po to, by stanąć im kością w gardle. Kijem być w ich mrowisku. Lontem ich bomby. Jedźmy tam właśnie teraz, kiedy jeszcze żyjemy!” I tak dalej, i w tym stylu, i z wielkimi roszczeniami wędrowcy docierają do Niemiec.
Niemcy jawią im się jako naród, który dotychczas jedynie wyzyskiwał i naród, który winien jest im gratyfikację (finansową i nie tylko) za poniesione podczas wojny i po niej szkody natury moralnej. Tyle, że ta moralność Polaka i jego samoświadomość marnie nam się prezentuje, zarówno u głównego bohatera, jak i u jego kompanów podróży. Kiedy zostaje zabity jeden z krzykaczy, następuje w powieści taki oto opis sytuacji: „(…) wszyscy padają na ziemię, z okna leci i spada orzeł, nieżywy, namalowany, za nim leci, lekko zdziwiona Matka Boska, za nią skonfundowany papież, obydwoje namalowani, ale jak żywi (…)”. Śmiech przez łzy z polskości i gorzki rozrachunek z Polakami – to przede wszystkim zawiera powieść, której narrator jest niejako związany emocjonalnie i z Polską, i z Niemcami, sam zaś stojąc gdzieś z boku tych wszystkich absurdalnych zdarzeń.
„Chodźcie, idziemy” zaskoczy nas zarówno formą, jak i treścią. Wspomniane już przeze mnie eksperymenty językowe, jakie stosuje Rudnicki, nieuważnego czytelnika mogą zniechęcić do dalszej lektury. Jest to jednak niewątpliwie powieść, która zmusza do refleksji nad wyraz prawdziwych, chociaż sama jest irracjonalną przypowieścią o wędrówce bez drogowskazów i na oślep.
Za bohaterami wielkie nic. Przed nimi także. Sami znajdują się w swoistej czarnej dziurze uczuć i emocji. Obyśmy i my nie stali się do nich podobni. A przed tym ta książka skutecznie ostrzega.
Wydawnictwo W.A.B., 2007
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz