Paul Phillip zabija mężczyznę. Świadkiem są nieme i szumiące, jesienne lasy Westchester i byłoby po sprawie, gdyby nie para oddających się uciechom cielesnym nastolatków, którzy komplikują sytuację Paula. A mężczyzna chce po prostu zapomnieć o tym, co zrobił. Tak jakby wyszorował dłonie po jakiejś brudnej robocie i zapomniał o wszystkim. Zapomnieć się nie da. Nie chodzi tylko o – szczątkowe u Paula – wyrzuty sumienia. Chodzi o zwierzę, które zostało uratowane przed biciem zamordowanego, a które staje się szczekającym dowodem na to, iż od przeszłości uciec się nie da. Paul zresztą powinien to doskonale wiedzieć. Kiedyś myślał, że gdy zwieje na Alaskę, nie dopadną go wspomnienia z co najmniej traumatycznego dzieciństwa i młodości. Tymczasem wraca. Znajduje dom i miłość w Leyden koło Nowego Jorku. Będąc u boku pisarki Kate, czuje się innym człowiekiem. Tak samo jak inne niż kiedyś jest samo Leyden.
I to chyba jest najciekawsze w prozie Spencera – wnikliwa i interesująca analiza stosunków międzyludzkich w prowincjonalnym miasteczku na wschodzie USA na przełomie wieków. Kiedyś Leyden nie było siedliskiem ludności napływowej. Inaczej się tam żyło, mieszkało. Opis przyjęć i spotkań towarzyskich ukazuje wykorzenienie mieszkańców, ale widać także podziały. Są szkoły publiczne i takie, do których chodzą dzieci bogaczy. Kate i Paul mogą uważać się za majętnych. Tylko czy pieniądze zapewnią im spokój, a przede wszystkim ocalą Paula przed konsekwencjami swojego czynu?
Wątek społeczny Spencer złożył i spisał sprawnie. Reszta jest po prostu bałaganem. Wróćmy do psa, który odgrywa w zdarzeniach znaczną rolę. „Pies jest przyczyną, tym, co ocalało z najgorszej chwili w życiu, mostem, po którym Paul krok po kroczku przechodzi nad otchłanią”. Odbierany po raz kolejny właścicielowi Woody – Ship przeżywa coś na kształt zwierzęcej schizofrenii. Niby każdy go kocha, ale nigdy nie jest tam, gdzie być powinien. Ukradziony z Pensylwanii, uratowany przed biciem w lesie, niemal zagłaskany przez nieco neurotyczną córkę Kate w Leyden, wreszcie wraca do prawowitej właścicielki. Obecność psa ma oczyszczać i zmuszać do rozmyślań nie tyle o tym, co było, ale na temat tego, jakim człowiekiem jest się przy nim jako właściciel. Tyle i tylko tyle widzę w zabiegu, mającym na celu stawianie czworonoga w centrum zdarzeń.
Zdarzeń – jak wspomniałem – rozmytych i mało interesujących. „Człowiek z lasu” to proza o niczym. Niestety. Więcej grozy wywołują groteskowe lęki bohaterów przed tym, że za chwilę, gdy nastanie rok dwutysięczny, urządzenia elektroniczne odmówią posłuszeństwa i na świecie zapanuje chaos, niż śledzenie tego, co robi Paul i w jaki sposób w swą mroczną tajemnicę bezpośrednio lub pośrednio włącza innych ludzi. Nie dzieje się w tej książce nic, co pozwoliłoby spojrzeć na nią jako na rzecz ożywczą, nową, twórczą. Namnożone zdarzenia nie zazębiają się, zgrzytają niemiłosiernie i nie stanowią wspólnej całości. Dodatkowo przykre jest to, że żadna z kilku interesujących biografii nie przyciąga tak naprawdę uwagi dłużej niż na chwilę.
Spencer w swej książce cytuje D.H. Lawrence’a, pisząc iż „Amerykanin to człowiek zamknięty w sobie, niezależny i w głębi duszy zabójca”. Paul ma być uosobieniem kogoś takiego. Tymczasem prawdziwym zabójcą okazuje się autor. Zabija chęć do czytania. A to niepokojące zagranie każe mi tego typu książki z największym zaangażowaniem odradzać.
tłum. Anna Rajca – Salata
1 komentarz:
bardzo mi się podoba. nareszcie jakiś blog co nie pieprzy o modzie i innych z życia wziętych quasi-mądrościach.
podpisano:
http://zadna-kolejna-milostka.blogspot.com/
(i zapraszam)
Prześlij komentarz