PATRONAT MEDIALNY
Podobno ludzkie mięso smakuje jak mięso z kurczaka. Niesmak?
Owszem, to na pewno wzbudzi nowa książka Izabeli Szolc. Jeżeli jednak skupimy
się tylko na tym i uznamy tę paradokumentalną opowieść za tanią i szokującą
prowokację, prawdopodobnie nie zrozumiemy jej przesłania. Głębokiego i
przeraźliwie smutnego. Bo „Żona rzeźnika” to opowieść o przywiązaniu i
miłości totalnej. O byciu pomimo i mimo wszystko. O uczuciu grzesznym, dzikim i
nie do pojęcia. Ale o uczuciu. Mimo odrąbanych rąk, nóg, poćwiartowanych
ciał, sznurowadeł z ludzkich włosów i kolekcji 420 zębów znalezionych w
ziębickim domu legendarnego rzeźnika z lat dwudziestych minionego stulecia –
Karla Denke.
Niemieckie wówczas Münsterberg blisko sto lat temu przeżyło
szok. O tym można przeczytać w doniesieniach prasowych i w Wikipedii, zatem
tutaj króciutko. Karl Denke, poważany mieszkaniec miasta, od 1903 do 1924 roku
okrutnie mordował i przerabiał na przetwory mięsne ludzi, których wypatrzył
gdzieś na marginesie życia. Do dziś nie wiadomo nic ani o motywacjach mordercy
– kanibala ani też o nim samym, zamkniętym w sobie outsiderze, nieudaczniku od
poczęcia, kiedy to o mało nie doprowadził własnej matki do śmierci przy
porodzie. Śmierć funduje włóczęgom, rzeźnikom, ludziom niewiele znaczącym i
takim, po których nikt szczególnie nie zapłacze i nie będzie upominać się o to,
by zadośćuczynić ich krzywdzie. Czy aby na pewno? I czy to postać Karla jest
tą, na której skupia się narracja Szolc?
Tytuł mówi sam za siebie. Uwaga autorki koncentruje się na
kobiecie, która przez lata pomagała Karlowi w jego niecnym procederze, trwała
przy nim, wspierała go i wierzyła, że nie dane jej jest zaznanie innego
szczęścia niż bliskość człowieka, z którym nie współżyła nawet fizycznie. Jej wyznanie jest
wzruszające, szokujące i dramatyczne: „Jesteś moim pożądaniem, moim skarbem,
moim mięsem”. Co skłoniło Juttę Denke do życia u boku kogoś, kto swymi
okrutnymi czynami tworzył niejako preludium losów Europy? I czy jego rodacy
mają go potępiać, skoro „Wielkie Niemcy poradziły sobie z taką ilością
odrąbanych (odpiłowanych) rąk i nóg, że antynarodowym tchórzostwem i żydowską
histerią jest załamywanie kikutów nad utylizacją paru feralnych konserw!”?
O czym jest mowa w tej książce? O nienazwanym, bo niemożliwym do nazwania
okrucieństwie? Czy może o sile przywiązania, które pojąć jest nam równie trudno
jak to, iż Karl Denke z zimną krwią peklował sobie ludzkie ofiary?
Niepiśmienna Jutta urodziła się w brudzie i odrzuceniu; to
wszystko towarzyszyło jej przez całe życie. Dzikuska z lasu, której nikt nie
oswoił, zamieszkała z Karlem w domu śmierci z woskowanego pergaminu, w którym
wspólnie budowali bliskość, której definicji dać nie sposób. Nastoletnią
Juttę zbliżył do dużo od niej starszego Karla głód. Zwyczajny głód. Potem stał
się metaforyczny. Była głodna nie tyle czułości, co trudnej do zrozumienia
bliskości, jakiej nigdy w życiu nie zaznała. Czego zaznał Karl? Przyjaźni z
gęsią, bo rówieśnicy odsuwali się od odmieńca? A może dramatu istnienia pomimo
wszystko, istnienia przypadkowego, na złość losowi i każdemu, kto go otaczał?
Jutta otacza go troską i zrozumieniem. Ona jest centralną postacią tej książki.
Do niej samej chce dotrzeć Szolc, czego dowodem jest nawet fikcyjny wywiad, w
którym kobiety tak dalekie od siebie mentalnie, próbują zrozumieć istotę tego,
co przez lata działo się w domu Karla Denke i w umyśle jego żony.
To nie jest książka oskarżenia, lecz opowieść pytań. Zagadkowa,
niepokojąca i taka, w której trudno jednoznacznie określić, co jest dobre, a co
złe.
Nawet wtedy, gdy zbiera się na wymioty. Gdy włosy stają dęba i gdy myślimy: „człowiek
nie jest do tego zdolny”. Izabela Szolc rozrywa istotę człowieczeństwa
na części tak jak Karl szarpie ciała swoich ofiar. Ich mięso spożywają
niczego nieświadomi mieszkańcy Münsterbergu. Zmarli żyją w ich świadomości
tylko i wyłącznie jako mięso. Mięso jest symbolem człowieczeństwa „zaprzeczonego”
– takiego, o jakim jeszcze nie pisano. Nie napisano także równie dającej do
myślenia historii o tym, że można bliskość stworzyć z mrukiem grającym na pile
i ciepło odnaleźć w tym, przy którym ciepła jest tylko krew. Ta krew, która
nigdy nie wypływa z łona Jutty, a przecież ona sama doskonale już po zapachu
potrafi rozpoznać jej grupę.
Nie wiadomo, czy życie rodziny Denke zostałoby zdemaskowane,
gdyby nie pewien pogryziony żebrak, który pojawia się w ratuszu, twierdząc, iż
Denke go zabił. Niesie to za sobą kilka przewidzianych i nieprzewidzianych
konsekwencji. Jeśli chodzi o te drugie, to mamy do czynienia z pewną
egzystencjalną metamorfozą, jaką przechodzi Jutta. To kusicielka nieświadoma
swego uroku. Nigdy nie pomyślała o sobie dobrze i nigdy nie zdawała sobie
sprawy, że może istnieć samodzielnie, być integralnym bytem, kobietą z krwi,
kości i uczuć. Jutta – co zaskakujące – boi się nie tylko samotności bez Karla,
ale przede wszystkim śmierci. Oswoiła ją wokół siebie, a nie jest gotowa na
własną. Ona, jak i cała narracja książki, wydają się bagatelizować niewyobrażalne
wręcz czyny, do jakich dochodziło w zaciszu domu śmierci. Szolc nie tyle
szokuje, co prowokuje. Ta naturalistyczna historia zachwyca mimo wszystko
lekkością i dwuznacznością.
To nie jest horror dla ubogich z bryzgającą krwią i opisem
poszarpanych wnętrzności. Szolc oddaje głos tej, która nigdy głosu nie miała. A w tej historii ważne
jest snucie opowieści, a nie to, co mówią bohaterowie. Choćby dlatego, że
dialogi zapisane są jak myśli. Coś zostaje powiedziane, ale tego nie słychać.
Nie słychać lamentu Jutty i nie sposób opisać jej dramatu. W tym znaczeniu „Żona
rzeźnika” to powieść o samotności totalnej. Bez braku porozumienia z
kimkolwiek. Bez poszanowania siebie, człowieczeństwa, bez szacunku dla
ludzkiego mięsa.
Izabela Szolc to pisarka, która w tej książce poszukuje środków
wyrazu okrucieństwa za pomocą lirycznej narracji snutej niespiesznie i z
dystansem. Jej opowieść wzbudzi ambiwalentne uczucia. Z jednej strony świat
poznał już wiele zła, mordu, śmierci. Z drugiej nigdy nie słucha tych, którzy nie
potrafią mówić, bo być może nie mają o czym. Szolc pochyla się nad Juttą i
składa hołd jej podobnym, nieszczęśliwie przywiązanym do ulotnego szczęścia
kobietom. Z krwi i kości. I mięsa.
3 komentarze:
Miłość i naturalizm? Zawsze lubiłam to połączenie. Mam wręcz wrażenie, że opowieści o miłości bez choć szczypty naturalizmu zwykle zalatują banałem. Choć ta książka to raczej drugi koniec skali.
Ale hard core! Z chęcią bym ją przeczytała.
Jedna z najbardziej odd okładek jakie widziałam - to komplement oczywiście. Szczególnie, że treść książki również zachęca, choć pewnie fundacja TVN Nie jesteś Sam by jej swoim podopiecznym nie zalecała :P
Prześlij komentarz