Wydawca: Zysk
i S-ka
Data wydania: 14 maja 2013
Liczba stron: 281
Oprawa: twarda
Cena det: 39,90 zł
Tytuł recenzji: O polskości głosy cztery
Wiem, jak ambiwalentne
uczucia rodzą wszelkiego rodzaju wznowienia literackie. Wiem, że nad sensem
niektórych mocno trzeba się zastanowić. Wiem także, że są również wznowienia
potrzebne. Takie jak rozpisany na cztery głosy traktat o istocie polskości,
którym Marek Nowakowski rozpina pewien most pokoleniowy. Pierwsze opowiadanie
ze zbioru ukazało się w 1984 roku. Tej Polski wielu już nie pamięta, a ci
pamiętający sporo już wytarli gumką myszką upływu czasu. Chronologicznie
ostatnie opublikowano ponad dwadzieścia lat później. I taką Polskę wszyscy
znają, bo do dnia dzisiejszego niewiele się zmieniła. Oto przed nami książka
tego, który wiele lat ostrzegał, ironizował, przyglądał się i podpowiadał, jak
bardzo jest źle. Tego, który zawsze pisał dla Polaków i o Polakach, a którego
diagnozy – często niewygodne – przez jednych zamiatane były pod dywan, u innych
wzbudzały cień refleksji, wielu wprowadzając w złość, bo przecież pisanie Marka
Nowakowskiego, to było takie wieczne rodzime zwierciadło Stendhala, od którego
uciekały polskie mordy, by nie widzieć bruzd na swym smutnym obliczu.
Jak płynnie przejść po „Homo
Polonicus” i przypomnieć to, co ważne we wznowionych tekstach? Wydaje mi się,
że najlepszym sposobem jest oparcie się na tezach z poszczególnych tekstów; to
czasami śmiałe sądy, niekiedy demoniczne wieszczenie, zwykle smutne pytanie
retoryczne albo refleksja nad tym, czy na tej polskiej, odartej z godności,
ideałów i słusznych poglądów ziemi kiedykolwiek jeszcze wykiełkuje ziarno
pokolenia, które naprawdę zrozumie… Chodzi o rozumienie przeszłości i tego,
czym jesteśmy jako Polacy dzisiaj. O prawdy, jakie często były niewygodne, ale
które po prostu definiują nasz charakter narodowy. Niełatwy przecież, często
pokraczny, bez krzywego zwierciadła nieznośnie smutny i bez wyrazu.
Nowakowski starał się w swej
twórczości uchwycić ważne szczegóły, na które składał się ogół refleksji o
naszym narodzie. W wydanej właśnie książce zdecydował się przypomnieć te głosy,
które może nie były w swoim czasie najciekawszymi, ale teraz zdecydowanie
brzmią wyraźnie; po latach przemian ustrojowych, w jakich zagubiliśmy się tak
mocno, jak kiedyś mocno wierzyliśmy w słuszność jedynego niesłusznego systemu,
którego ślady pozostały na zawsze i nigdy się ich nie wykorzeni z polskiej
małoduszności. A może jednak? Możliwe, że wznowienie takie jak to w czymś
pomoże? Kiedyś czytano Marka Nowakowskiego i wierzono mu. Dzisiaj, młodzi
zwłaszcza, nie bardzo wiedzą, co znaczy to nazwisko. Może z tych czterech
ważnych tekstów, jakie dano nam przeczytać po latach, wyciągniemy wnioski
głębsze niż wtedy, gdy te opowiadania po raz pierwszy docierały (lub nie) do
odbiorców?
„Praworządność, myśli pan,
to fikcja. Wcale nie! Praworządność jest tym, czego aktualnie potrzebuje
władza”. Taką prawdę głosi prowincjonalny prokurator z pewnego miasteczka na
wschodzie Polski, dokąd dociera znany adwokat, by zwolnić z więzienia swego
klienta. To opowiadanie z czasów, których nikt nie chce pamiętać (1984) jest z
jednej strony przygnębiającą introdukcją, z drugiej jednak po latach stawia
pytania o to, czy dzisiaj w urzędach niekoniecznie Polski wschodniej nie ma już
prostaków, opijusów i dwulicowych drani takich jak Anioł, który usiłuje
zapatrzonemu w eleganckie angielskie wzorce prawnikowi udowodnić, iż obaj tak
naprawdę zjednani są w ohydzie, obaj służą tej samej dwuznacznej potędze i obaj
zajmują się odrażającym zawodem, a Anioł po prostu nie próbuje tego tuszować?
Ten tekst to gorzka diagnoza stanu rzeczy po tym, jak poderwała się
„Solidarność” i po tym, jak jej idee rozjeżdżały się pod czołgami w stanie
wojennym. W kolejnym tekście Nowakowski pokaże, jak i czy w ogóle coś zmieniło
się nad Wisłą po przemianach wyjątkowo bolesnych i trudnych.
„Każdy ma jednakową szansę.
Tylko głowę trzeba mieć obrotową”. To teza cwaniaka nowych czasów, Stasia
Bombiaka z opowiadania tytułowego (1992). To kombinator nowych czasów.
Otworzyły się granice, otworzyły możliwości. Przed Pałacem Kultury i Nauki nie
maszerują już pochody, lecz toczy się organiczny, drobiazgowy handel. Wszystkim
i o wszystko. Także o tożsamość. Taką w zaniku, którą ma Stanisław, zapatrzony
w zysk i zdobywanie dóbr równie nietrwałych, co jego pozycja cwaniaka i
biznesmena, z którym rzekomo się liczą. Tak, trzeba było mieć głowę obrotową.
Właściwie trzeba mieć ją już na stale poluzowaną, bo dziesiątki lat później
wciąż inwestycje w cokolwiek trwałego generują w naszych polskich umartwionych
głowach lęk. I trzeba mieć oczy dookoła głowy, by się zwyczajnie odnaleźć.
„Kto może zostać sternikiem
tej podziurawionej łajby?” – takie dramatyczne pytanie kończyć będzie tekst (i
książkę), którym w 1997 roku Marek Nowakowski chciał ogłuszyć lub oswoić lęk…
śmiechem przez łzy, ironicznym, surrealistycznym i sensacyjnym wątkiem
łakomienia się na pewien skarb, wokół którego skoncentruje się to, co w Polsce
po przemianach najbardziej błyszczało, uwierając jednocześnie. W „Strzałach w
motelu George” pewna baronowa, praska erotomanka Jadźka, robi w trąbę nie tylko
swoich współpracowników, ale i całą policjo-milicję nowych czasów, z
nowoczesnymi gangami przemytniczymi na dokładkę. Tymczasem Gundrun potrafi
zrobić w co innego pewien krewki Latynos na spółkę z polskim dorobkiewiczem i
pseudooligarchą… A ich wszystkich ośmiesza i autor, i stworzona przez niego
postać Sprawiedliwego. Tutaj najpierw się śmiejemy, potem smucimy. Z powodu
skarbu robi się zamieszanie na polskim chaosu pełnym poletku transformacji
ustrojowej. To takie dzieje głupoty polskiej w pigułce. Trudnej do
przełknięcia.
„Bo my jeszcze przejęliśmy
od przodków umiłowanie ojczyzny, romantyczne pragnienia, kult trzech wieszczów,
przenikała nasze dusze legenda Marszałka. Choć nieźle przetrącili nam grzbiety,
to jednak żyliśmy we wzniosłej aurze. A u nich wszystko obraca się wokół
kałduna, jajec i kieszeni. Takie to następstwo pokoleń, tacy przejmują pałeczkę
w sztafecie”. Na koniec gorzka diagnoza tych, którzy są już chodzącymi
anachronizmami choćby w 2005 roku, kiedy „Stygmatycy” ujrzeli światło dzienne.
W lokalu gastronomicznym, z którego Napoleon wraz z sędziwymi kolegami zostają
wyrugowani przez niejaką Stenię Banaszek, jak w soczewce widzimy to, co dzieje
się do dnia dzisiejszego włącznie. Choć starsi panowie mają za uszami
grzechy i grzeszki, trzymają się jednak
dzielnie i wierzą w to, iż tradycja – jakkolwiek ją definiować – połączy ich z
byczymi karkami, brzęczącymi komórkami i beztroskim śmiechem biznesmenów nowych
czasów, chamów odchamionych historycznie, ale jednocześnie groźniejszych o
tyle, że będących apoteozą pustki. Nie tylko w tym tekście Nowakowski będzie
pisał o stygmatyzowaniu. Myślę, iż cały ten zbiór w jakiś sposób piętnuje
polskość za jej miałkość, podległość innym i za to, że wciąż mimo wielu zmian,
ma naburmuszone i smutne oblicze…
„Homo Polonicus” to
przede wszystkim lektura dla tych, którzy po drodze coś pominęli albo czegoś
nie dostrzegli. Mam wrażenie, iż to literackie odświeżenie dla nowego
pokolenia, a nie dla tych, którzy wiedzą, że Nowakowski wielkim prozaikiem
jest. Kimkolwiek będzie czytelnik tej książki, zajrzy do czasów i przyjrzy się
ludziom, którzy wciąż straszą. Na wiele różnych sposobów. Proszę też wybaczyć
nadmierny dydaktyzm i szkic nabierający znamion streszczenia. Obawiam się, że
tylko w taki sposób zachęcę tych, którzy sami nie wybrali, aby zajrzeć do tej
książki. Potrzebnego i ważnego wznowienia. Bo takich – w dobrym stylu przecież
– rozpraw z polskością w morzu nieustannego szczekania na siebie i wzajemnego
ośmieszania, po prostu jest już coraz mniej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz