Wydawca: Czeskie
Klimaty
Data wydania: 28 maja 2013
Liczba stron: 293
Tłumacz: Katarzyna Dudzic
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det: 39,90 zł
Tytuł recenzji: O czasie utraconym i tym, co zyskane
To nie jest książka o
schyłku subkultury w fińskiej stolicy. Bar Helsinki otwiera czterdziestoletni
Ole w niemieckim mieście dlatego, że właśnie tamto miejsce stało się symbolem
końca pewnego etapu jego życia. O trudnych końcach i niemożliwych początkach będzie
znakomita książka Jaroslava Rudiša. O upływie czasu i o tym, że wygładza w nas
największy bunt i zaczesuje najbardziej nawet wyzywającego irokeza. O sprawach,
które są już przegadane i przemyślane oraz o ludziach, którzy gdzieś się
rozmyli, a kiedyś razem nakreślali ideologicznie kontury świata. Tego skażonego
radioaktywnie po Czarnobylu i tego na granicy trzech państw: NRD z wartburgami,
Czechosłowacją ponurej doliny pustych głów oraz Polską dającą w eterze wiarę,
iż radiowa Trójka nadaje prawdziwy ton życiu.
Mamy czasy współczesne,
jakieś duże miasto na południowym wschodzie Niemiec. Ojciec Olego wspomina o
rozbudowanej infrastrukturze tramwajowej, można obstawiać Lipsk albo Drezno.
Albo w ogóle nie obstawiać, bo nie szczegóły topograficzne są ważne w tej
książce, a przynajmniej nie te związane z dzisiejszym życiem właściciela baru,
w którym na przekór terrorowi unijnemu można swobodnie palić, można zjeść
solankę, zagryźć rolmopsem, dostać kawę i pączka oraz zagrać w piłkarzyki, a
nawet załapać się na seans w pornokinie. Ole kiedyś był na koncercie Die Toten
Hozen w Pilznie. Gościł z rodzicami czeską rodzinę, a trudności w porozumieniu
nieznanymi sobie językami zastępowało jedzenie i picie ku ogólnej uciesze. NRD
we wspomnieniach Olego to czas wielu znaczących doświadczeń. Wtedy wraz z
przyjacielem Frankiem założyli punkową kapelę Automat. Dwie płyty muzycznego
prymitywizmu, kontestacja świata sprzed transformacji ustrojowej, dobra zabawa,
niedostrzeganie granic ani absurdów pogranicznych, silne relacje i przede
wszystkim czas, którego było w nadmiarze. Oto, co stanowi o przeszłości Olego,
co ukonstytuowało jego tożsamość. Tymczasem czas nabrał tempa i dziś nie jest
tak łaskawy. Dzisiaj Ole odmierza czas kolejnymi wypalanymi papierosami, łyka
tabletki chroniące przed śmiercią, wspomina nieudane związki i przekonuje sam
siebie, że można żyć bez kobiety u boku. Co więcej, może być wtedy bardzo OK,
bo coś takiego jak szczęście z wieloma jego definicjami, w rozumieniu Olego nie
istnieje.
„Koniec punku w Helsinkach”
to dramatyczna rozprawa z tym, co robi z nami czas. Czas NRD? Proszę bardzo! „Wtedy
czas nie miał żadnej wartości. Nie węgiel, chemia przemysłowa czy napakowani
atleci, ale czas był przebojem eksportowym tego kraju. Tylko nikt go nie
chciał, więc gromadził się, aż była go nieskończona i nieznośna ilość. Na
życie, gadanie, zabawę, chlanie, jaranie, cięcie żył i przede wszystkim na
planowanie tego, co nigdy nie mogło nastąpić”. Na to wszystko znajduje się
miejsce w życiu niejakiej Nancy, której pamiętnik poznajemy równocześnie z
losami Olego i jego przyjaciół, ciem barowych. Nancy żyje w Czechosłowacji, ale
tak naprawdę nie czuje żadnego związku ze swoją ojczyzną. Jedyna piątka, jaka
widnieje na jej świadectwie, to piątka z języka niemieckiego, bo on jest jej
najbliższy, podobnie jak ukochany Helmut oraz wiara w siłę punka, nagrania Die
Toten Hosen, Sex Pistols, a także spotkania z równie zacietrzewionymi na szarą
rzeczywistość buntownikami. Nancy pisze swój dziennik w 1987 roku,
konsekwentnie ignorując przecinki tak, jak ignoruje i ośmiesza wszystko to, co
tak zwany ułożony świat czyni sensownym. Słuchana przez granicę Trójka daje
Nancy wiarę w to, że wszystko może mieć sens, choć siedemnastoletnia punkówa
żyje w świecie no future, gdzie czeka tylko nicość. Jej zapiski to
sentymentalny powrót do czasu, kiedy Ole
również miał młodość, swobodę i dużo czasu. Wzajemne zależności między losami
Nancy i Olego odkrywać będziemy stopniowo. Bo książka Rudiša to rozpisana na
dwa głosy narracja o udręce upływu czasu, który zabiera wszystko, co
wartościowe – ludzi, poglądy, muzykę i zakazy, jakie tak rozkosznie się łamało.
Pozostawia jedynie wspomnienia. Gorzkie przede wszystkim. Wspomnienia o
świecie, do którego już się nie wróci, ale który zatacza pewne koło, co dostrzeżemy,
gdy poznamy działania nastoletniej córki Olego, do której ojciec nie jest już w
stanie się zbliżyć.
Bar Helsinki ściąga barwne
postacie. Takie, które rozważają o czasach minionych oraz o ich związku z tym,
co jest teraz. Przeszłość Olego i Franka naznaczyła ich nieco inaczej. Frank
cierpi na bezsenność, usiłuje skończyć swą historię powszechną (czymkolwiek ona
jest), ma zapędy autodestrukcyjne i odnosi się wrażenie, iż rzeczywistość jest
dla niego mocno opresyjna. Ole poradził sobie z upływem czasu inaczej. Być może
jest teraz tylko pragmatyczną świnią, ale dzięki barowi i zdrowemu rozsądkowi
trzyma się nieźle i nadal wierzy w to, iż upływ czasu nie jest aż tak bardzo
okrutny. Olemu mocno pomaga Lena. To już inne pokolenie, inne widzenie świata.
Lena pali papierosa tylko do połowy, bo jest przekonana, że substancje smoliste
tkwią przy filtrze. Fotografuje martwe ptaki, wierząc, że zatrzymuje tym jakiś
cenny czas i mści się za życia nad faktem, że nie sfotografuje siebie po
śmierci. Lena potrafi być męcząca, ale jest też doskonałym słuchaczem. Ole nie
może sobie przypomnieć, czy miał ją w łóżku, ale doskonale zdaje sobie sprawę,
że jest to jedna z niewielu osób, z
jakimi można zapalić i szczerze pogadać. Teraz, kiedy nie ma już młodzieńczej
beztroski, szaleństwa punku, lekkości bytu i poczucia, że świat należy do nas,
a nie my do świata…
Rudiš konstruuje jeszcze
wiele barwnych postaci. Oddaje hołd tym, którzy kiedyś żyli wiarą i ideami,
spalając się w ogniu, a dzisiaj są martwi za życia, wbici w schematy i role
społeczne; mogący bez problemu podróżować, kupować papier toaletowy i podpaski
oraz słuchać ilości płyt, których nie jest się w stanie poznać za życia. Teraz
jest, co się tylko chce mieć. W niemieckim mieście, w którym drąży się tunel,
Ole i jego znajomi doświadczają obecności wszystkiego i mało radosnej
konsumpcji kapitalizmu, który pożarł nie tylko socjalizm, ale przede wszystkim
sporo ludzi, zdarzeń i poglądów. Bo tak naprawdę dramatyczna nie była zmiana
systemu, nowy układ granic, a potem ich zanikanie. Najgorsze jest to, iż ludzie
tacy jak Ole zagubieni są w teraźniejszości, albowiem jej w ogóle nie czują.
Wspominają życie w wyraźnych konturach. Myślą o tym, że niebawem te kontury się
zatrą i życie się skończy. Tymczasem „teraz” jest wielką pustką, w której na
różne sposoby można wspominać przeszłość i wzmacniać się w swej samotności, bo
to pozostało z czasów, o jakich nie pamiętają już młodzi.
To opowieść o
czechosłowackiej tożsamości punka. O tym, że wszelkie rewolucje już za nami i
żadnej nowej nie będzie. O tym, że buntować nie ma się już przeciw czemu, że
bunt jest passé, że nie ma już racji bytu. To barwna książka o tym, co się
utraciło i o trudach szukania radości w świecie powstałym po utracie. Symbolika
przedmiotów, sytuacji i słów jest nad wyraz czytelna, dlatego też książka
Rudiša z pewnością zainteresuje także tych, którzy w 1987 roku nie pili jodu,
nie byli na koncercie Die Toten Hosen w Pilznie, nie znają życia w socjalizmie
i nigdy nie poczują klimatu młodości Olego i całego pokolenia, które rozsypało
się gdzieś oraz pogubiło choćby z tego prostego powodu, że nie było ich jeszcze
na świecie.
To kolejna słodko –
gorzka czeska książka o zapętleniu się w życiu. W jednym z opublikowanych omówień
powieści pojawia się pytanie o to, dlaczego w Polsce nikt swoich pokoleniowych
przeżyć nie jest w stanie opisać tak barwnie, z takim pazurem i w tak radosnym
klimacie, choć o smutku traktującym. Rudiš udowadnia to, co wielu czeskich
pisarzy udowodniło już wcześniej – potrafi złapać dystans sam do siebie,
potrafi z dystansem spojrzeć na czeskość, jej wcześniejszą czechosłowackość i
na fakt, że utraty w życiu są bolesne, ale ból można złagodzić ciepłem
wspomnień. Mam wrażenie, iż w naszej rodzimej literaturze nie można ciepło pisać
o rzeczach przygnębiających. Nie można odejść od łzawej martyrologii,
dramatyzowania, nurzania się w traumach. A da się! „Koniec punku w Helsinkach”
będzie wyborną lekturą dla współczesnych czterdziestolatków i równie wartościową
poznawczo dla tych z młodszego pokolenia. Po prostu – czeskie klimaty, choć
osadzone też w niemieckich realiach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz