Wydawca: Prószyński
i S-ka
Data wydania: 5 czerwca 2013
Liczba stron: 336
Tłumacz: Tomasz Wilusz
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det: 35,90 zł
Tytuł recenzji: Rok 1973, zabójstwo, duchy i doświadczenie
Tak, czytam Stephena Kinga,
ale o nim nie piszę. Przemycam sobie jego książki od lat między egzemplarzami,
które chcę omówić. Po co pisać o Kingu? Przecież jego wielbiciele kupią każdą
kolejną książkę w ciemno, choć wszyscy doskonale wiedzą, jak nierówny to pisarz
i jak zaskoczyć – także negatywnie – potrafi. Druga grupa odbiorców, którzy nie
będą się kierować żadnymi recenzjami, to wszyscy ci wcześniej czy później
trafiający na ekranizacje jego książek. Odbiorcom, którzy wiedzą, że Król jest
jeden, żadne omówienia nie są potrzebne. Ci, którzy gdzieś po drodze sięgną po
jego książkę, sami zdecydują, czy warto otwierać kilkanaście kolejnych.
Dlaczego zatem zdecydowałem się napisać o najnowszej powieści, „Joyland”?
Powodów jest kilka, ale podam tylko dwa.
Po pierwsze, sezon ogórkowy
i letni czas kusi, by zaglądać do książek, do jakich może by się nie zaglądało.
To dobry czas, by polecić nowego Kinga, bo akcja powieści rozgrywa się w lecie,
więc odbiór książki akurat teraz, kilka chwil po wydaniu, może być liczniejszy,
bardziej dogłębny. Po drugie i ostatnie, bo w tym zawiera się cała moja
intencja krytyczna, „Joyland” to doskonale skrojona opowieść realistyczna,
obyczajowa i psychologiczna po trosze. To taki King, którego nie wszyscy znają.
Taki, co to chce poruszyć nie wyobraźnią, lecz sercem. Tworząc realistyczną i
wielowątkową opowieść o inicjacji życiowej, o trudnych wyborach, o godzeniu się
ze stratą i odejściem oraz o oswajaniu śmierci, Stephen King naturalnie wplecie
doń intrygę kryminalną, elementy horroru czy mroczne postacie z zaświatów.
Chcę jednak spojrzeć na
„Joyland” jako na książkę, która mogłaby służyć nie tylko za dobry materiał na
kursach kreatywnego pisania, ale przede wszystkim jako na opowieść blisko życia,
blisko prawd i objawień nazywanych często truizmami, a przecież tak ważnych dla
naszego rozwoju. King w opowieści o skrzywdzonym 21-latku, który pracując w
parku rozrywki gdzieś w Karolinie Północnej, próbuje zapomnieć o nieszczęśliwej
miłości i dziewczynie, jaka skrzywdziła go w sposób najbanalniejszy z możliwych,
stara się odtworzyć nie tylko czas, jaki zapisuje się w pamięci wiekowego już
narratora, co wskazać istotną rolę przeżyć krańcowych; tych, co odmieniają nasz
świat i nasze spojrzenie na własne życie. Devin Jones przeżył w 1973 roku taki
moment. Pozornie nic w nim nie ma ciekawego, bo po prostu stara się wyleczyć z
nieszczęśliwej miłości i odkrywa piękno miejsca, w którym sprzedaje się zabawę.
Nie dzieje się nic spektakularnego, a jednak coś niezwykle ważnego. King jak
mało kto potrafi opisać czas przemiany, wpleść w swoją historię wiele mrocznych
wątków, zadziwić plastycznym opisem bohaterów i kierować naszą uwagą tak, by
wciąż nie było wiadomo, co w tej historii jest naprawdę najistotniejsze.
Autor już na wstępie
zaznacza, że będzie to opowieść o pierwszym złamanym sercu i o tym, że rana
pozostaje na całe życie, choć wspomnienia blakną, a ich opisanie jest po latach
diabelnie trudne. Narrator zwraca uwagę na to, iż nie da się stworzyć
dokumentalnej historii przeżyć i doznań pamiętnego lata i jesieni 1973 bez
rozmycia pewnych granic. Jak wspomina - „Kiedy mowa jest o przeszłości, każdy
pisze fikcję”. Mamy zatem wspomnienia i mamy fikcję w różnym znaczeniu tego
słowa. Najważniejsze jest jednak, że to nam King pozostawia decyzję o tym, by
zdecydować, co w „Joyland” może być prawdą, a co zmyśleniem.
A rzecz rozpoczyna się w
momencie, kiedy Devin Jones podejmuje pracę w miejscu, gdzie rozrywka stanowi
rzecz najważniejszą i gdzie trzeba rozrywkę zapewnić możliwie największej
grupie zwiedzających. Tytułowy Joyland to miejsce, w którym młody student
college’u pozna postacie co najmniej oryginalne. Poczynając od charyzmatycznego
właściciela, pana Easterbrooka, który jako jeden z pierwszych dostrzega
możliwości i umiejętności Deva, kończąc na Rozzie Gold vel madame Fortuna,
żydowskiej jasnowidzącej, która już na wstępie poinformuje Jonesa, że skrywa
się on w cieniu, jakiego znaczenia dopiero się domyśli…
Dev wraz Tomem i Erin
podejmują się pracy, w której każdy żółtodziób rzucony jest na głęboką wodę,
dzięki czemu jest w stanie się przekonać, czy potrafi podołać licznym
obowiązkom. Jest ich wiele, bo park rozrywki w sezonie letnim przepełniony jest
gawiedzią, która szuka przyjemności, zabawy i ucieczki od udręk palącego
słońca, a ono daje się we znaki szczególnie tym pracownikom parku, którzy muszą
w lecie ubierać futro… Nietrudno zgadnąć, kto będzie się pod nim krył
najczęściej. Trudniej jednak zrozumieć motywy pewnego zabójcy. Kiedyś poderżnął
gardło młodej dziewczynie, gdy oboje wjeżdżali do Strasznego Dworu, by potem wyjechać
z niego tylko bez Lindy… Kryminalna zagadka stanowi jedynie iskrzące tajemnicą
tło do momentu, kiedy kończy się sezon i gdy na Joyland oraz jego tajemnice
można spojrzeć z innej strony, a uczyni do Dev, który postanawia nie wracać na
uczelnię i wspomnień o Wendy, lecz pozostać w Heaven’s Bay. Musi się
zdystansować od trosk, które czekałyby go tam, gdzie został oszukany,
porzucony. Okaże się, że ta decyzja zaważy mocno na jego dotychczasowym życiu.
Pozna ludzi i historie, które pomogą mu zapomnieć o męczącej wciąż przeszłości.
Nauczy się pokory, ale przede wszystkim przeżyje pierwszą inicjację seksualną,
spotka na swej drodze ducha albo usłyszy o dwóch, uratuje komuś życie, by zaraz
potem być świadkiem niezawinionej oraz w pełni zasłużonej (?) śmierci.
Zrewiduje swoje poglądy na to, czym jest przyjaźń, bliskość, siła życiowa i
przywiązanie do życia. Nauczy się latem 1973 tak wiele, jak chyba nigdy w swym
dalszym, czterdziestoletnim życiu…
Stephen King gra na dość
czułych strunach. W zagadkę rytualnych morderstw młodych dziewcząt wplata
poruszającą opowieść o dziecku chorym na dystrofię mięśni. Manipuluje
czytelnikiem i – jak wspomniałem – jego uwagą, która nie może skupić się na
jednym wątku. Dev poznaje na swej drodze ludzi, dla których nigdy pewnie by nie
zaistniał jako przykładny student anglistyki ze Wschodniego Wybrzeża, ale
którym potrafi ratować życie oraz tego życia się uczyć, słuchając, dotykając,
smakując, czując…
„Joyland” to nie tylko
obyczajowa historia o dojrzewaniu z kryminalną nutą i wszystkim tym, co u
zwolenników książek Kinga z pogranicza fantastyki jest jedynie w śladowych
ilościach. To bardzo oszczędnymi środkami spisana historia młodego chłopaka,
który staje się mężczyzną, konfrontując z doświadczeniami, jakie zmieniają jego
samego i w znacznym stopniu tych, których spotyka na swojej drodze. To książka
stonowana, sentymentalna trochę, naiwnie chwilami prostolinijna. Niemniej warta
poznania nie tylko w lecie, bo nie tylko wtedy można sprzedać wielu ludziom
zabawę.
Stephen King nie będzie
bawić, bo zmusza do refleksji. Poważniejszych niż te, które wywołuje podczas
lektur swych książek, ożywiając nieżywych i snując opowieści grozy. Groza w
„Joyland” to groza doświadczeń życiowych. Nowych, trudnych, niejasnych wtedy, w
1973 roku, a zrozumiałych czterdzieści lat później. Świetna książka nie tylko
na lato i nie tylko dla tych, którzy Kinga jeszcze nie czytali. Doskonały
przykład tego, jak za pomocą prostych środków wyrazu, zaprezentować naprawdę
świetną „story”. Przecież doświadczony autor nie mozolił się zbytnio, by
napisać swą entą narrację. Pokazał, jak to zrobić, by w czymś mało
skomplikowanym zawrzeć co najmniej dwuznaczne przesłanie, naukę i klimat nie do
podrobienia przez innych. Tak, Król jest jeden i wiem to od dawna, ale dopiero
teraz postanowiłem o tym napisać.
6 komentarzy:
a mnie ten nowy King właściwie rozczarował. Przeczytałam z przyjemnością, ale miałam niedosyt tego, co najbardziej lubię u Kinga: rozbudowanych wątków pobocznych, bohaterów drugiego planu przestawionych tak żywo, że nie ma się wrażenia "papierowości" postaci. I ten biedny duch Lindy wciśnięty jakby na doczepkę :)
Ja jestem z tych, co to w ciemno kupują wszystkie książki Kinga, ale bardzo dawno już nie miałam w ręku naprawdę porządnej jego nowej książki, chyba od czasu "Czarnej bezgwiezdnej nocy". Bo "Dallas 63", nad którym się tak rozpływał recenzent Wyborczej, pisarz zresztą, to dla mnie był przegadany gniot.
„Kiedy mowa jest o przeszłości, każdy pisze fikcję”. < Dla tego chociażby cytatu chciałabym przeczytać tę książkę. Nie czytam Kinga. Poddałam się przy pierwszej przypadkowej próbie. Ta recenzja kusi mnie do spróbowania raz jeszcze i boję się, że okaże się lepsza od samej powieści. Ale kto wie, może zaryzykuję;)
www.ksiazki-moja-kofeina.blogspot.com
I chwała Tobie za to! King już od pewnego czasu czaruje mnie ukazywaniem zła jakie tkwi w człowieku, a od pewnego czasu sentymentalnymi podróżami w czasie. Każda jego książka to przeżycie: głebsze czy płytsze, ale przeżycie!
Mnie także "Joyland" rozczarował i to dość mocno. Wyznaję zasadę, że dzieła Kinga są jak wino: im starsze, tym lepsze.
Nie powiem, że czytało się źle, że powieść była "do kitu", bo na letnie wieczory, kiedy chce się przeczytać coś lekkiego i niewymagającego zbyt dużego skupienia, "Joyland" jest jak znalazł. Jednak, w moim mniemaniu, całość dzieli się na dwie części: miałki, byle jaki wątek o studencie, który nie potrafił poradzić sobie z opuszczeniem przez dziewczynę (śmierdziało mi Werterem na kilometr - nie lubię Wertera), który mnie nudził i porywający motyw kryminalny godny porównania do samej Christie. Ale on z kolei był zbyt krótki. Uważam, że gdyby King skupił się bardziej na wątku kryminalnym, całość wypadłaby dużo lepiej niż to się stało rzeczywiście.
Jak już pisałam, nie jest źle, ale jeżeli mowa o królu horrorów, to jest co najwyżej bardzo słabo, nijako.
Twoja (a właściwie, ze względu na różnicę wieku między nami, powinnam chyba napisać "Pana") recenzja jest ciekawsza niż ta powieść. Przeczytałam ją jeszcze przed zaczęciem książki, ale nie potrafię się tak zachwycić, nie widzę tych wszystkich zalet...
Podpisuję się pod recenzją rękami i nogami - znakomita książka, zdrowo mnie swego czasu sieknęła między oczyska :)
Wiem, że temat dawno nie ruszony, ale może ktoś również tak jak ja szuka odpowiedzi.
(Spojler)
Główny bohater po telefonie od zabójcy chce ostrzec Annie dzwoniąc do niej, niestety przypomina sobie, że nie ma numeru telefonu. Kilka dni wcześniej dzwonił do niej jednak, aby poinformować o terminie wizyty w Joyland.
Czyżby tak podstawowy błąd fabularny?
Nie jestem co do tego pewien, możliwe, że pomieszalem trochę wątki bo książkę niestety poznałem trochę na raty.
Pozdrawiam
Prześlij komentarz