2013-07-01

"Joyland" Stephen King

Wydawca: Prószyński i S-ka

Data wydania: 5 czerwca 2013

Liczba stron: 336

Tłumacz: Tomasz Wilusz

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det: 35,90 zł


Tytuł recenzji: Rok 1973, zabójstwo, duchy i doświadczenie

Tak, czytam Stephena Kinga, ale o nim nie piszę. Przemycam sobie jego książki od lat między egzemplarzami, które chcę omówić. Po co pisać o Kingu? Przecież jego wielbiciele kupią każdą kolejną książkę w ciemno, choć wszyscy doskonale wiedzą, jak nierówny to pisarz i jak zaskoczyć – także negatywnie – potrafi. Druga grupa odbiorców, którzy nie będą się kierować żadnymi recenzjami, to wszyscy ci wcześniej czy później trafiający na ekranizacje jego książek. Odbiorcom, którzy wiedzą, że Król jest jeden, żadne omówienia nie są potrzebne. Ci, którzy gdzieś po drodze sięgną po jego książkę, sami zdecydują, czy warto otwierać kilkanaście kolejnych. Dlaczego zatem zdecydowałem się napisać o najnowszej powieści, „Joyland”? Powodów jest kilka, ale podam tylko dwa.

Po pierwsze, sezon ogórkowy i letni czas kusi, by zaglądać do książek, do jakich może by się nie zaglądało. To dobry czas, by polecić nowego Kinga, bo akcja powieści rozgrywa się w lecie, więc odbiór książki akurat teraz, kilka chwil po wydaniu, może być liczniejszy, bardziej dogłębny. Po drugie i ostatnie, bo w tym zawiera się cała moja intencja krytyczna, „Joyland” to doskonale skrojona opowieść realistyczna, obyczajowa i psychologiczna po trosze. To taki King, którego nie wszyscy znają. Taki, co to chce poruszyć nie wyobraźnią, lecz sercem. Tworząc realistyczną i wielowątkową opowieść o inicjacji życiowej, o trudnych wyborach, o godzeniu się ze stratą i odejściem oraz o oswajaniu śmierci, Stephen King naturalnie wplecie doń intrygę kryminalną, elementy horroru czy mroczne postacie z zaświatów.

Chcę jednak spojrzeć na „Joyland” jako na książkę, która mogłaby służyć nie tylko za dobry materiał na kursach kreatywnego pisania, ale przede wszystkim jako na opowieść blisko życia, blisko prawd i objawień nazywanych często truizmami, a przecież tak ważnych dla naszego rozwoju. King w opowieści o skrzywdzonym 21-latku, który pracując w parku rozrywki gdzieś w Karolinie Północnej, próbuje zapomnieć o nieszczęśliwej miłości i dziewczynie, jaka skrzywdziła go w sposób najbanalniejszy z możliwych, stara się odtworzyć nie tylko czas, jaki zapisuje się w pamięci wiekowego już narratora, co wskazać istotną rolę przeżyć krańcowych; tych, co odmieniają nasz świat i nasze spojrzenie na własne życie. Devin Jones przeżył w 1973 roku taki moment. Pozornie nic w nim nie ma ciekawego, bo po prostu stara się wyleczyć z nieszczęśliwej miłości i odkrywa piękno miejsca, w którym sprzedaje się zabawę. Nie dzieje się nic spektakularnego, a jednak coś niezwykle ważnego. King jak mało kto potrafi opisać czas przemiany, wpleść w swoją historię wiele mrocznych wątków, zadziwić plastycznym opisem bohaterów i kierować naszą uwagą tak, by wciąż nie było wiadomo, co w tej historii jest naprawdę najistotniejsze.

Autor już na wstępie zaznacza, że będzie to opowieść o pierwszym złamanym sercu i o tym, że rana pozostaje na całe życie, choć wspomnienia blakną, a ich opisanie jest po latach diabelnie trudne. Narrator zwraca uwagę na to, iż nie da się stworzyć dokumentalnej historii przeżyć i doznań pamiętnego lata i jesieni 1973 bez rozmycia pewnych granic. Jak wspomina - „Kiedy mowa jest o przeszłości, każdy pisze fikcję”. Mamy zatem wspomnienia i mamy fikcję w różnym znaczeniu tego słowa. Najważniejsze jest jednak, że to nam King pozostawia decyzję o tym, by zdecydować, co w „Joyland” może być prawdą, a co zmyśleniem.

A rzecz rozpoczyna się w momencie, kiedy Devin Jones podejmuje pracę w miejscu, gdzie rozrywka stanowi rzecz najważniejszą i gdzie trzeba rozrywkę zapewnić możliwie największej grupie zwiedzających. Tytułowy Joyland to miejsce, w którym młody student college’u pozna postacie co najmniej oryginalne. Poczynając od charyzmatycznego właściciela, pana Easterbrooka, który jako jeden z pierwszych dostrzega możliwości i umiejętności Deva, kończąc na Rozzie Gold vel madame Fortuna, żydowskiej jasnowidzącej, która już na wstępie poinformuje Jonesa, że skrywa się on w cieniu, jakiego znaczenia dopiero się domyśli…

Dev wraz Tomem i Erin podejmują się pracy, w której każdy żółtodziób rzucony jest na głęboką wodę, dzięki czemu jest w stanie się przekonać, czy potrafi podołać licznym obowiązkom. Jest ich wiele, bo park rozrywki w sezonie letnim przepełniony jest gawiedzią, która szuka przyjemności, zabawy i ucieczki od udręk palącego słońca, a ono daje się we znaki szczególnie tym pracownikom parku, którzy muszą w lecie ubierać futro… Nietrudno zgadnąć, kto będzie się pod nim krył najczęściej. Trudniej jednak zrozumieć motywy pewnego zabójcy. Kiedyś poderżnął gardło młodej dziewczynie, gdy oboje wjeżdżali do Strasznego Dworu, by potem wyjechać z niego tylko bez Lindy… Kryminalna zagadka stanowi jedynie iskrzące tajemnicą tło do momentu, kiedy kończy się sezon i gdy na Joyland oraz jego tajemnice można spojrzeć z innej strony, a uczyni do Dev, który postanawia nie wracać na uczelnię i wspomnień o Wendy, lecz pozostać w Heaven’s Bay. Musi się zdystansować od trosk, które czekałyby go tam, gdzie został oszukany, porzucony. Okaże się, że ta decyzja zaważy mocno na jego dotychczasowym życiu. Pozna ludzi i historie, które pomogą mu zapomnieć o męczącej wciąż przeszłości. Nauczy się pokory, ale przede wszystkim przeżyje pierwszą inicjację seksualną, spotka na swej drodze ducha albo usłyszy o dwóch, uratuje komuś życie, by zaraz potem być świadkiem niezawinionej oraz w pełni zasłużonej (?) śmierci. Zrewiduje swoje poglądy na to, czym jest przyjaźń, bliskość, siła życiowa i przywiązanie do życia. Nauczy się latem 1973 tak wiele, jak chyba nigdy w swym dalszym, czterdziestoletnim życiu…

Stephen King gra na dość czułych strunach. W zagadkę rytualnych morderstw młodych dziewcząt wplata poruszającą opowieść o dziecku chorym na dystrofię mięśni. Manipuluje czytelnikiem i – jak wspomniałem – jego uwagą, która nie może skupić się na jednym wątku. Dev poznaje na swej drodze ludzi, dla których nigdy pewnie by nie zaistniał jako przykładny student anglistyki ze Wschodniego Wybrzeża, ale którym potrafi ratować życie oraz tego życia się uczyć, słuchając, dotykając, smakując, czując…

„Joyland” to nie tylko obyczajowa historia o dojrzewaniu z kryminalną nutą i wszystkim tym, co u zwolenników książek Kinga z pogranicza fantastyki jest jedynie w śladowych ilościach. To bardzo oszczędnymi środkami spisana historia młodego chłopaka, który staje się mężczyzną, konfrontując z doświadczeniami, jakie zmieniają jego samego i w znacznym stopniu tych, których spotyka na swojej drodze. To książka stonowana, sentymentalna trochę, naiwnie chwilami prostolinijna. Niemniej warta poznania nie tylko w lecie, bo nie tylko wtedy można sprzedać wielu ludziom zabawę.

Stephen King nie będzie bawić, bo zmusza do refleksji. Poważniejszych niż te, które wywołuje podczas lektur swych książek, ożywiając nieżywych i snując opowieści grozy. Groza w „Joyland” to groza doświadczeń życiowych. Nowych, trudnych, niejasnych wtedy, w 1973 roku, a zrozumiałych czterdzieści lat później. Świetna książka nie tylko na lato i nie tylko dla tych, którzy Kinga jeszcze nie czytali. Doskonały przykład tego, jak za pomocą prostych środków wyrazu, zaprezentować naprawdę świetną „story”. Przecież doświadczony autor nie mozolił się zbytnio, by napisać swą entą narrację. Pokazał, jak to zrobić, by w czymś mało skomplikowanym zawrzeć co najmniej dwuznaczne przesłanie, naukę i klimat nie do podrobienia przez innych. Tak, Król jest jeden i wiem to od dawna, ale dopiero teraz postanowiłem o tym napisać.

6 komentarzy:

Latouche pisze...

a mnie ten nowy King właściwie rozczarował. Przeczytałam z przyjemnością, ale miałam niedosyt tego, co najbardziej lubię u Kinga: rozbudowanych wątków pobocznych, bohaterów drugiego planu przestawionych tak żywo, że nie ma się wrażenia "papierowości" postaci. I ten biedny duch Lindy wciśnięty jakby na doczepkę :)
Ja jestem z tych, co to w ciemno kupują wszystkie książki Kinga, ale bardzo dawno już nie miałam w ręku naprawdę porządnej jego nowej książki, chyba od czasu "Czarnej bezgwiezdnej nocy". Bo "Dallas 63", nad którym się tak rozpływał recenzent Wyborczej, pisarz zresztą, to dla mnie był przegadany gniot.

Unknown pisze...

„Kiedy mowa jest o przeszłości, każdy pisze fikcję”. < Dla tego chociażby cytatu chciałabym przeczytać tę książkę. Nie czytam Kinga. Poddałam się przy pierwszej przypadkowej próbie. Ta recenzja kusi mnie do spróbowania raz jeszcze i boję się, że okaże się lepsza od samej powieści. Ale kto wie, może zaryzykuję;)
www.ksiazki-moja-kofeina.blogspot.com

pietia pisze...

I chwała Tobie za to! King już od pewnego czasu czaruje mnie ukazywaniem zła jakie tkwi w człowieku, a od pewnego czasu sentymentalnymi podróżami w czasie. Każda jego książka to przeżycie: głebsze czy płytsze, ale przeżycie!

Daria pisze...

Mnie także "Joyland" rozczarował i to dość mocno. Wyznaję zasadę, że dzieła Kinga są jak wino: im starsze, tym lepsze.
Nie powiem, że czytało się źle, że powieść była "do kitu", bo na letnie wieczory, kiedy chce się przeczytać coś lekkiego i niewymagającego zbyt dużego skupienia, "Joyland" jest jak znalazł. Jednak, w moim mniemaniu, całość dzieli się na dwie części: miałki, byle jaki wątek o studencie, który nie potrafił poradzić sobie z opuszczeniem przez dziewczynę (śmierdziało mi Werterem na kilometr - nie lubię Wertera), który mnie nudził i porywający motyw kryminalny godny porównania do samej Christie. Ale on z kolei był zbyt krótki. Uważam, że gdyby King skupił się bardziej na wątku kryminalnym, całość wypadłaby dużo lepiej niż to się stało rzeczywiście.
Jak już pisałam, nie jest źle, ale jeżeli mowa o królu horrorów, to jest co najwyżej bardzo słabo, nijako.
Twoja (a właściwie, ze względu na różnicę wieku między nami, powinnam chyba napisać "Pana") recenzja jest ciekawsza niż ta powieść. Przeczytałam ją jeszcze przed zaczęciem książki, ale nie potrafię się tak zachwycić, nie widzę tych wszystkich zalet...

Dominek pisze...

Podpisuję się pod recenzją rękami i nogami - znakomita książka, zdrowo mnie swego czasu sieknęła między oczyska :)

Quazar pisze...

Wiem, że temat dawno nie ruszony, ale może ktoś również tak jak ja szuka odpowiedzi.

(Spojler)
Główny bohater po telefonie od zabójcy chce ostrzec Annie dzwoniąc do niej, niestety przypomina sobie, że nie ma numeru telefonu. Kilka dni wcześniej dzwonił do niej jednak, aby poinformować o terminie wizyty w Joyland.
Czyżby tak podstawowy błąd fabularny?

Nie jestem co do tego pewien, możliwe, że pomieszalem trochę wątki bo książkę niestety poznałem trochę na raty.
Pozdrawiam