Wydawca: Korporacja
Ha!art
Data wydania: 4 czerwca 2015
Liczba stron: 218
Oprawa: miękka
Cena det.: 29 zł
Tytuł recenzji: Tabletki (nie)szczęścia...
Juliusz Strachota informuje,
że nie czytał ostatnich książek będących ostrzeżeniami przed uzależnieniem. O
ile lekturę "Najgorszego człowieka na świecie" Halber rzeczywiście
może sobie darować, o tyle powinien znać "Kobierki" Franczaka i w
ogóle piszący o uzależnieniach winien czytać innych, którzy to robią. Dlaczego?
Przede wszystkim po to, by porównać doświadczenia, przyjrzeć się podobnym
mechanizmom nałogu. Uświadomić sobie przede wszystkim, że w swym cierpieniu nie
jest się wyjątkowym. Bo dobrze robi odrobina zdrowego rozsądku i brak
rozpaczliwego pytania o to, dlaczego ja. Dlatego, że nie ktoś inny. Nałóg jest
potworny, ale jeśli ma się w sobie siłę do rozliczenia z nim na kartach
książki, warto czytelnikom zwrócić uwagę, że w podobnych stanach nie przechodzą
niczego wyjątkowego. Ergo - łatwiej jest się z tym rozprawić, bo to nic
nadzwyczajnego, aczkolwiek chwilami nieludzko okrutnego.
"Relaks
amerykański" to ciekawa książka, bo w morzu beletrystycznych czy
paradokumentalnych rozpraw o tym, ile się wypiło, czego naćpało i jakie detoksy
przeżyło, porusza temat skryty gdzieś w cieniu, być może bardziej wstydliwy,
prawdopodobnie mocno skomplikowany. Chodzi o lekomanię.
Zmorę współczesnych społeczeństw, do której bardzo trudno jest się przyznać, a
wstyd staje się coraz większy i coraz bardziej nie do zniesienia. Strachota z
nutką ekshibicjonizmu, tak potrzebnego do skreślenia wartościowej książki o
lekomanii, rozprawia się ze wstydem swojego Juliana, który stosunkowo szybko
uzależnia się od leków przeciwlękowych, wytaczając wojnę światu, ale wojnę z
góry przegraną, bo świat się nie zmieni - można tylko modyfikować wyobrażenia o
nim za pomocą środków przepisywanych na zlecenie bogatych koncernów
farmaceutycznych.
Bohater "Relaksu
amerykańskiego" wpada w sidła uzależnienia, kiedy nie radzi sobie z
emocjonalną presją związaną z rychłym ślubem. Ot, taki, a nie inny przypadek,
który prowadzi do zacisznego gabinetu psychiatrycznego, gdzie przy wyraźnym
wskazaniu szkodliwości długotrwałego zażywania zestresowany pacjent otrzymuje
pigułkę eliminującą lęki. Zaczyna się od
lekarskiego kazania, ale i tak codziennie znajdzie się jakiś odziany w kitel mistrz
uśmierzania niepokoju rozpoczynający rosyjską ruletkę przepisaniem pierwszego
opakowania - dla wielu ostatniego, dla równie wielu jednego z tysiąca
kolejnych. Obserwujemy proces zapadania się w sobie, zamykania na bodźce
świata zewnętrznego, rugowania resztek zdrowego rozsądku na rzecz przekonania,
że tylko tabletka jest w stanie utrzymać na powierzchni życia. Kiedy lek
zaczyna kierować psychiką? W momencie, w którym staje się okrutnie niezbędny.
Także wtedy, gdy można zadać sobie tak rozpaczliwe pytanie, jakie zadaje
Julian: "Czemu, kurwa, zabrałem
sobie z życia jakąś zwyczajną bezcelowość, bezproduktywność, lenistwo, pogodę
ducha, spokój, bezpieczeństwo, ciekawość, tkliwość, ufność i inne zjawiska,
których symulacje osiągam za pomocą tabletek?". Ano właśnie, co się
stało?
Dzieje się wiele. Przede
wszystkim trzeba kombinować, w jaki sposób otrzymywać hurtowe ilości recept. Bo
uzależnienie jest potworne. Dwie tabletki zamieniają się błyskawicznie w
dwadzieścia, te następnie w czterdzieści i nie ma już niczego, na czym można
zasadzić resztki zdroworozsądkowego myślenia. Nie docierają czytelne komunikaty
z otoczenia, które widzi problem, ale nie widzi dla niego rozwiązania. Rozpoczyna się spektakl konfabulacji, bo
każdemu nowemu lekarzowi trzeba zmyślić inną historię, by uwierzył, że ten, a
nie inny lek jest nam niezbędnie konieczny. Setki wizyt, zmiany przychodni,
podmienianie kart, wycieczki do gabinetów w innych miastach. W tym
wszystkim trzy zasadnicze typy lekarzy. Ci zachowawczy, którzy przymykają oko
na świadomość uzależnienia i oferują w miarę rozsądne dawki na recepcie.
Lekkomyślni - wypisujący piguły w ilościach hurtowych, mając świadomość
doskonałego rynku zbytu w postaci uzależnionych. Także ostrożni - ci, którzy
starają się porozmawiać i przekonać o zgubnym wpływie nałogu. A jego siła jest
ogromna. Tworzy się coś na kształt alternatywnego życia. Kroczy się niebezpieczną
drogą, na której niczego już z siebie nie daje się światu, świat ten izolując
gdzieś z daleka, w bezpiecznej odległości. U
bohatera książki pojawia się coraz większa pustka tego nieżycia. Pasja badacza
Warszawy zamieniona zostaje na pasję eksplorowania coraz to nowych aptek.
Julian jest samotnikiem odkrywającym peryferie - te związane z własną psychiką,
doszczętnie niszczoną przez chemię w tabletkach.
Kolejny bardzo wyraźny rys
to krytyczne ukazanie środowiska detoksykacji dla lekomanów. Jeden z pacjentów
zamkniętego oddziału wyraża następującą opinię: "Bo tu nie ma nic nowego, bo przyszłość jest taka, że za drzwiami
czeka przeszłość. Nie ma się jak i gdzie z tego leczyć". Wedle
wszelkich medycznych prawideł liczy się przede wszystkim usunięcie objawu, bez
zwracania uwagi na przyczyny. Dodatkowo mnożą się nowe oddziały detoksykacji, w
których stosowane są środki mogące z powodzeniem być wykorzystywane w leczeniu
ambulatoryjnym. Ktoś musi pacjentowi bardzo sugestywnie wmówić, że jego siła
woli nie może się mierzyć z ogromem uzależnienia. Co jest zatem oferowane?
Szpitalne przechowalnie, które rodzą dodatkowe lęki i frustracje. Przechowalnie
dla ludzi, którzy nie wkładają wystarczająco dużo siły w walkę o swą
normalność.
I jeszcze teza, którą ta
mroczna opowieść nazbyt mocno sugeruje. Lekarze przedstawieni są jako dilerzy w
białych rękawiczkach, którzy w świetle prawa mogą przywiązać do środków
medycznych, a potem tym przywiązaniem sterować wedle zaleceń koncernów
produkujących leki uzależniające. Myślę,
że problem jest dużo bardziej złożony. Nie chodzi o to, żeby winę zrzucić na
lekarzy i ich decyzje. One są pewną integralną całością, współtworzą okrutny
proces, wspomagają go. Strachota opowiada w gruncie rzeczy o człowieku, który
najpierw ucieka od jakiejkolwiek formy odpowiedzialności, a potem nad wyraz
łatwo zrzeka się bycia odpowiedzialnym za samego siebie. Decyzje nie są już
decyzjami jego samego, bo on chce widzieć siebie jako ofiarę koncernów
farmaceutycznych. Teoria spisku jest uzasadniona, gdy weźmie się pod uwagę całe
spektrum zaburzeń świadomości lekomana. On jednak, jak alkoholik czy narkoman,
w dużej mierze chce walkowerem oddać swą tożsamość. Sam ją sobie kradnie, sam
się jej pozbawia. A to trudna walka, by nie oddać siebie. W szponach nałogu
prawie niemożliwa. Prawie.
Niezła rzecz, wyrazista
i sugestywna. Mocny język, humor pomieszany z tragizmem i to rozpaczliwe
poczucie tkwienia w stanie, za który nie można już wziąć odpowiedzialności. Czy
aby na pewno? "Relaks
amerykański" ma być przestrogą dla wszystkich tych, którzy w stosunkowo
łatwy sposób oddają swój los w ręce konfabulacji - farmakologicznych oraz
swoich własnych, wynikłych ze wstydu, lęku i różnego rodzaju urojeń.
Lektura obowiązkowa dla uzależnionych każdego rodzaju i dla tych, którzy
uważają, że problem ich nie dotyczy. Zwłaszcza dla tych drugich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz