Wydawca: Czarna
Owca
Data wydania: 7 maja 2015
Liczba stron: 368
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 29,99 zł
Tytuł recenzji: Relacje przewidywalne
Okładka nowej powieści
Tomasza Jastruna właściwie wszystko nam wyjaśnia. Dwie okładki w zasadzie.
Oryginalna kompozycja tej książki to jedyne, co rzeczywiście może zwrócić naszą
uwagę. Zawartość już, niestety, nie. Jastrun po raz kolejny opowiada nam
historie, jakie znamy z każdego rodzaju literatury - od przesłodzonych narracji
z serduszkami na okładkach po poważną, ambitną prozę sygnalizującą problemy
obyczajowe wielowymiarowo. A problemem jest oczywiście bycie razem, tytułowa
kolonia karna - jej zasady i funkcjonowanie są wyznaczane najpierw przez zanik
czułości, potem przyzwyczajenia wraz z pretensjami, ostatecznie lęk przed
wielką przegraną i kompulsywne próby walki o swoje. To wszystko zwykle kończy
się źle. Bohater książki puentuje: "Szukaliśmy
oboje i znaleźliśmy siebie, żeby się okazało, że nasz związek jest bez sensu,
podobnie jak miliony innych związków". O czym jest ta książka? Ma być wnikliwą wiwisekcją rozpadu związku?
Mamy się odnieść do stereotypowych rozwiązań fabularnych, w których ona pozwala
sobie na eksperymentowanie i cierpienie, a on tylko na cierpienie wraz z
narastającym poczuciem wycofania puentowanym jakże twórczo słowami "w co ja się wpierdoliłem?".
Mamy ujrzeć coś głębiej, poczuć więcej i
tyle samo nazwać po swojemu?
Bo w związku Jastruna
zabrakło pokory, autoanalizy, empatii i szacunku. Jego notorycznie przerażeni
życiem bohaterowie zbliżają się do siebie tylko wtedy, gdy strach - najbardziej
nawet irracjonalny - osiągnie apogeum, i wówczas pozostają mali wobec siebie,
bo boją się nie tylko rozstania. Boją się wziąć za siebie odpowiedzialność i
wyprowadzić swoje małżeństwo z ruchomych piasków. Wtórne? Bardzo. Napisane w
taki sposób, że należy chyba wybrać sobie punkt widzenia. Związane jest to z
wyborem czytania. Ja rozpocząłem od jej narracji. Myślę, iż porządek czytania
nie jest istotny. "Kolonia
karna" nie oferuje nam niczego, czego już by nie napisano o toksycznym
związku. Nie daje także możliwości, by na swych cierpiętników spojrzeć z innej
niż stereotypowa perspektywy. Zachowują się bowiem podręcznikowo i
przewidywalnie. Stąd też nuda wkradająca się do lektury. Podobna do tej ze
związku. Z połączenia ludzi, którym nie chciało się zainwestować w tego
drugiego człowieka, czyniąc bycie z nim nieznośnie opresyjnym.
Jest tragikomicznie przede
wszystkim. Przewidywalnie. Niestety, to także wina okładki, ale też pewnej
natrętnie przemycanej tezy o tym, że ci dwoje za mało się postarali i nie
przyłożyli do siebie, do bliskości naprawdę, do uczucia zmieniającego się w coś
toksycznego. Oboje już na wstępie udają. Ona farbuje włosy, on stara się
tuszować swoje niesympatyczne przyzwyczajenia. Łączy ich przypadek, jak
większość par. Również jak w przypadku większości pojawia się pierwszy moment
krytyczny, kiedy wzajemne oczekiwania się rozmijają. Kolejne dramaty gonią się
w sposób oczywisty i dość logiczny. Jedno wynika z drugiego, coraz silniejsze
zapadanie się w sobie wywołuje frustrację, a potem układ oparty na stałym odium
i smutku. Pochylamy się ze współczuciem do momentu, w którym uświadomimy sobie,
że oboje częściowo zasługują na to, co ich spotkało. Połączone narracje pracują
w wyobraźni, widzimy te same konfliktowe sytuacje z dwóch punktów widzenia.
Możemy nawet kibicować jej lub jemu, ale czytamy przede wszystkim o tym, jak
oboje w złości wpatrują się w siebie coraz uważniej, lecz nic nie widzą. I
magia zauroczenia pęka, pojawia się proza życia. Ta proza ma życie i uczucia
imitować, nie wychodzi jednak zupełnie poza klisze i utrwalone sposoby myślenia
o tym drugim w momencie, w którym wypowiadamy mu prywatną wojnę.
Brakuje
mi rysu indywidualizującego te toksyczne relacje. Wartościowego sięgania gdzieś
do głębi, poszukiwania źródeł konfliktu. Napięcia i pęknięcia tworzą się
niejako naturalnie. Są tendencyjne odniesienia do sytuacji rodzinnych
małżonków, jest również przejaskrawiona symbolika dopełniania i oddalania oraz
zaczarowania i rozczarowania sobą. Kolonia karna funkcjonuje w
warunkach wręcz idealnych do tego, by się zadręczać. Dom, kredyty, dwójka
dzieci. Dobrze sytuowana para, która nigdy nie ulokowała się w miejscu ani
czasie właściwie. Trwonią czas na poszukiwanie samych siebie. Oddalają się, bo
bezpieczna odległość pomaga im analizować swoje własne nieszczęście. Jastrun
sugeruje wyraźnie, iż sfera seksualna jego bohaterów to podstawa areny destrukcyjnych
emocjonalnych zaburzeń. Seks bowiem warunkuje bliskość, on także pozwala na
snucie fantazji i na mentalne ucieczki tam, gdzie drugie nie sięga. Ona ma
nawet filozoficzny stosunek do narządów płciowych określanych mianem ich
boskich zwierzątek. Tylko ona - jak wspomniałem - zdecyduje się na prawdziwą
przestrzeń wolności seksualnej, on będzie tkwił w myśleniu i działaniu stereotypowym.
Oboje stoczą się gdzieś na krawędź, gdzie będzie można już sankcjonować
przemoc, a wraz z nią... inne spojrzenie na seksualność. Czyta się
"Kolonię karną" z niemym zdumieniem, że to wszystko tak zwyczajnie
się rozpada, że nie ma w tym ani egzystencjalnej głębi ani seksualnej chociażby
mistyki. Jastrun serwuje historię jak najbardziej bolesną, ale też mało
przejmującą, bo niewiele w tym rozpadzie związku bólu i smutku, którego nie
tłumaczyłyby atawizmy czy prozaiczne poczucie niedosytu.
Oboje są pozorantami i
oboje mają za swoje. Odkłada się książkę
Jastruna z przekonaniem, że nie ma w autorze empatii, bo zastąpiło ją granie w
oczywiste rozwiązania fabularne. Widzenie spraw, uczuć i świata zawirowań
trudnego związku zdaje się uproszczone i chwilami nieznośne w odbiorze.
Jeśli tak miało być w zamierzeniu, naprawdę nie wiem, czemu miało to służyć.
Jeśli nie dostrzegłem czegoś ukrytego między zdaniami, to może dlatego, że te
zdania wpędzały mnie w otępienie zmysłów, a chwile autentycznego zaangażowania
w konflikt były tak krótkie, jak nieudolne próby zażegnania go przez małżonków.
Szkoda, że nie pojawił się choćby cień skrytego pytania o to, dlaczego
urządzamy sobie kolonie karne w związkach i jakie to ma znaczenie dla
odkrywania prawdy o sobie współistniejącym z drugą osobą. Oryginalna okładka to
za mało, by zainteresować tą książką. Szkoda, że to "świadectwo naszych czasów" - jak dumnie głosi ta okładka
- nie daje możliwości podglądania uważniej, wielowymiarowo. Odnosi się
wrażenie, że tak naprawdę niewiele jest do podglądania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz