2016-05-04

„Święto trąbek” Marta Masada

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 27 kwietnia 2016

Liczba stron: 576

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Niepokój i histeria

Brawurowy debiut Marty Masady, książka napisana z nerwem, bardzo soczysta językowo i stymulująca wyobraźnię, jest w gruncie rzeczy opowieścią o problemach z tożsamością i poczuciem życiowej porażki, a już samo to nie przekonuje, że będzie oryginalna. I nie jest, niestety. To, co najbardziej zwraca uwagę, to brak jakiegoś punktu kulminacyjnego tej fabuły – momentu zwrotnego albo chociaż sytuacji lub myśli będących podsumowaniem, jakąkolwiek głębszą diagnozą problemu rozbuchanej seksualnie i emocjonalnie teatrolożki z Warszawy. „Święto trąbek” nasuwa kilka prostych, zapewne krzywdzących bohaterkę (i autorkę) stwierdzeń. Po pierwsze – kobieta powinna mieć dziecko, bo to ją emocjonalnie uspokoi. Po drugie – im mniej książek się przeczyta, tym bardziej oczywista i bezproblemowa będzie rzeczywistość wokół. Po trzecie – sytość oraz dostatek są doskonałym fundamentem do histeryzowania i wiecznego utyskiwania na własny stan emocjonalny, niegotowość do trwania. Byt określa świadomość, ale jednocześnie określa ją seksualność. O niej również jest ta książka. Seks Masady to niejako obłąkańcza walka, także walka płci. Dosadność idzie w parze z różnorodnością świadczącą o zrobieniu przez autorkę przeglądu serwisów pornograficznych – jest i pissing, i dildo, i cała masa intensywnych doznań cielesnych. Po czwarte zaś – to wyjątkowo irytująca historia uzależnienia od chama oraz egocentryka roszczącego sobie prawo do kawałka mięsa w łóżku i hipnotyzującego na tyle silnie, że zagubiona w sobie bohaterka jest gotowa oddać mu serce i waginę na każde zawołanie.

Co poza tym? Święto trąbek” to historia nieustannej gotowości na wojnę i jej obecności w trzewiach oraz myślach. Zula Pogorzelska dorasta w cieniu Holokaustu oraz wojny. Wychowana przez dziadka, więźnia obozu Auschwitz, wchłania w siebie jego krańcowe przeżycia, rozwijając latami poczucie winy za swoje życie i adorację dla wszystkich, których zgładził obóz. Czuje się winna za przeszłość, jakiej nie doświadczyła. Zula stale wmawia sobie, że po doświadczeniach drugiej wojny światowej ludzie nie powinni mieć moralnego prawa do tego, by żyć lekko i przyjemnie. Ona tak nie żyje. Ma stabilną sytuację zawodową, wystarczająco dużo pieniędzy, niezależności oraz wdzięku, a jednak wciąż jest łkającą gdzieś w kąciku dziewczynką z deficytem bliskości i przekonaniem, że jakiekolwiek zbliżenie z drugim człowiekiem równa się błyskawicznej utracie. Dziadek gruntuje w niej przekonanie, iż zawsze trzeba mieć się na baczności, zbierać rzeczy oraz wszelkie niewygodne wspomnienia. Wojna może przyjść w każdej chwili i wszystko odebrać. Tyle tylko, że Zula tak naprawdę niewiele ma. Doświadczona utratą rodziny zamyka się w swoim świecie, dociera się z własną samotnością, a potem żali na nią, gdy staje się ona nie do zniesienia. To nie tylko poczucie życiowego rozgoryczenia, to też natrętnie – dydaktycznie wręcz! – podkreślane uczucie nieprzystawalności do świata i niemożności znalezienia harmonii w sobie. Życie Zuli w każdym możliwym wymiarze staje się codziennie nowym polem walki. Wojna rozgrywa się także między jej mózgiem a waginą. Bohaterka spala się w namiętnościach do mężczyzn, bo w świecie Masady każdy osobnik z odrobiną testosteronu, który stanie na drodze Zuli, ulegnie jej urokowi i pozwoli zapomnieć się w mniej lub bardziej wyuzdanych formach miłosnego (nie)spełnienia.

Nowojorska przyjaciółka bohaterki mówi jej, że „opis rzeczywistości nie powinien być dosłowny”, i Zula bardzo się stara, by w jej narracji taki nie był. Chodzi o sferę przekonań, uprzedzeń, wahań, pytań i fascynacji judaizmem portretowanym tutaj z wyjątkową wręcz determinacją, albowiem większość egzystencjalnych dylematów Zuli łączy się ze współczesnym modelem postrzegania tego, co żydowskie. Bycie Żydem ma wiele definicji. Marta Masada opowiada także o żydowskim powojennym nieistnieniu. Przenosi swą bohaterkę do Nowego Jorku i Tel Awiwu, by pokazać różne punkty widzenia na judaizm, różne sposoby odbierania go, ale przede wszystkim zobrazować, czym tak naprawdę dla świata współczesnego jest pojęcie „Żyda” w wielu możliwych znaczeniach. Zula rozprawia się także ze swoją polskością. Z ambiwalencją, która ją męczy, bo nad Wisłą zarówno filosemityzm, jak i antysemityzm mają się bardzo dobrze. Zwłaszcza ten drugi – i tu Masada niezbyt odkrywczo diagnozuje rzeczywistość – w polskiej krwi i mentalności zakotwiczonych wciąż w czasie przeszłym, niechęci i okrucieństwie. Nieprzypadkowo przyjaciółka z dawnych lat okaże się antysemitką. Także nieprzypadkowo nowojorski kochanek Zuli porzuci ją i jej polskość. Nieprzypadkowo również Zula trafi do Izraela, gdzie zostanie uświadomiona, jak to w Polsce z Żydami jest i bywało. A przecież polskość – ze wszystkim, co zasługuje w niej na potępienie – jest czymś, co bohaterka wywozi za granicę i tam stara się ze wszystkich sił obronić, w Warszawie nie będąc już tak pewna swych przekonań.

Skomplikowane relacje polsko-żydowskie obrazować mają barwne namiętności, w których Marta Masada spala swą bohaterkę i jednocześnie odradza ją – po każdym bolesnym doświadczeniu miłosnym Zula niczym Feniks gotowa jest na kolejne i jeszcze następne. Zasadniczo nic jej to nie daje, bo poczucie wyobcowania jedynie się potęguje, a kolejne związki niosą tylko gorycz porażki. Sprawdza się więc jej wewnętrzne przekonanie, że bliskość idzie w parze z utratą. Nie utraci jednak tego, co najważniejsze i co w finale – i prologu – łączy się z filozofią posiadania potomka. Miłość jest grzechem i przekleństwem, a wojenny front uciszy się w Zuli dopiero wówczas, gdy przestanie wchodzić w kolejne toksyczne relacje z mężczyznami. Czy jednak na pewno?

„Święto trąbek” to dość pomysłowo skonstruowana proza, której jednak nie mogę polecić. Historie o nieustannie utyskujących na świat i siebie kobietach koło trzydziestki w różnych kontekstach życiowych zawirowań zalewają rynek wydawniczy w ilościach co najmniej nieprzyzwoitych. To, co Masada ma do powiedzenia na temat polskości oraz skomplikowanych relacji polsko-żydowskich, także jest raczej wtórne. Myślę, że jednymi z najlepszych fragmentów są opisy snów Zuli – enigmatyczne projekcje jej lęków oraz pragnień. To, co dzieje się w jej życiu, trąci nieznośną powtarzalnością i – jak wspomniałem na wstępie – w wirze wydarzeń nie odnajdziemy ani jednego będącego początkiem drogi do harmonii. Tak, dziecko harmonizuje, ale to dość trywialna i nieprawdziwa teza. Sporo w tej książce też nieznośnej pretensjonalności. Jak wtedy, gdy Zula rozczula się nad jazdą metrem czy nad lotem, bo prawdziwie dobrze czuje się jedynie pod albo ponad powierzchnią ziemi. Połączenie erudycji i intensywności seksualnych doznań to także dualizm wykorzystany literacko. Święto trąbek” jest zatem książką, która zwróci na siebie uwagę, ale w moim odczuciu powieścią sporych rozczarowań, mnożącą pytania bez odpowiedzi – takie, które literatura zadawała już wielokrotnie, i takie, które mają nas umieścić w prawdziwym nurcie życia, odrywając jednocześnie od jego stereotypów. Życia wyznaczanego przez traumy i rozczarowania. Z nadzieją, której – a jakże! – przecież nie może zabraknąć. Dlatego ta powieść może po prostu zmęczyć. Nie tylko dlatego, że jest zdecydowanie za długa i kopiuje sytuacje, przemyślenia, konteksty. Jest prawdopodobnie jednym z najbardziej wyrazistych debiutów ostatniego czasu, ale wyrazistość nie niesie w sobie znamion oryginalności. Niestety.

2 komentarze:

silent night pisze...

Zgadzam sie z krytycznym okiem, ksiazka rozczarowala mnie a zmagania Zuli w Nowym Yorku sa zenujace, zachowuje sie jak nastolatka

Josh Auramera pisze...

Dzięki tej recenzji na dobre odpuściłem sobie kontynuację czytania tego "dzieła". Dotrwałem do 130 strony i uświadomiłem sobie, że nie mam jak streścić dotychczasowych wydarzeń, bo tych praktycznie nie było! Odpuściłem nadzieję, że może później będzie lepiej. Nigdy nie jest.