Wydawca: W.A.B.
Data wydania: 14 września 2016
Liczba stron: 224
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 29,99 zł
Tytuł recenzji: Sennie
Nowa książka Wojciecha
Kuczoka to taki produkt uboczny zapełniający pustkę po wydaniu poprzedniej
narracji, która to pustka nieznośnie się przedłuża i koniecznie trzeba dać znać
wszem wobec, że nadal jest się sprawnym pisarzem. Kuczok jest nim w istocie, ale
„Proszę mnie nie budzić” sprawia wrażenie publikacji wymuszonej. Właściwie
można za nią winić żonę autora, Agatę Passent. To ona namówiła go do tego, żeby
spisywał sny, więc robił to sumiennie przez kilkanaście miesięcy, pokazując
nam, że jest to sztuka. Surrealizm i groteska nabierają literackich kształtów,
śniące się obrazy są bardzo czytelne. Jest w tym wszystkim jako taki sens i
ciekawy przebieg akcji. Przy niektórych opisach można się pośmiać, niektóre
mogą lekko żenować. Całość przypomina produkt grupy znajomych, albowiem
kwieciste rekomendacje napisali na okładce ci, których Kuczok śni – Janusz
Rudnicki i Hanna Bakuła. Znanych postaci ze świata literackiego i
okołoliterackiego jest w tych narracjach wiele. Kuczok zgrabnie bawi się sennymi
konceptami, proponując nam opowieść o swoich lękach, nieprzepracowanych
traumach, o radosnych doświadczeniach i o prozie życie zamienionej tutaj na
oniryczną rzeczywistość, w której skryte są przemyślenia dotyczące tego, jak
wygląda otaczający autora świat oraz jak widzi on w nim swoje miejsce.
„Proszę
mnie nie budzić” nie jest książką potrzebną. Nie jest czymś, co można nazwać
wydarzeniem literackim, i zdecydowanie odstaje od twórczości Wojciecha Kuczoka pisanej
serio oraz z odpowiednim zaangażowaniem. I proszę mnie nie posądzać o brak
poczucia humoru, bo lubię książki zabawne, ale celowe. Autor
„Gnoju” dzieli swoje opisy na dwie kategorie. Dużo zabawniejsze są narracje z
grupy tragedii niż te osadzone w etykiecie komediowej. Czyta się to wszystko
bardzo szybko, równie szybko zapomina. Nagromadzenie absurdów czyni z tych
zapisów rzeczy wręcz nieznośne, które nie znajdują miejsca w świadomości
czytelniczej i mogą być zapominane już w momencie przeczytania ostatniego
zdania. To chyba tak jak z rzeczywistymi snami. Przy tej książce można,
niestety, usnąć. Można też zastanawiać się nad tym, co jest tak boleśnie
polskiego, co uwiera Wojciecha Kuczoka, co stanowi o jego śląskiej tożsamości,
oraz rozmyślać nad tym, czy słuchanie się żony zawsze popłaca.
Czytać
to można zdecydowanie na leżąco. Mała drzemka podczas lektury także może mieć
miejsce. Wędrujemy przez światy, w których ironicznie i w krzywym
zwierciadle odbija się rzeczywistość. Między innymi stygmaty katolickiego
wychowania w opowieści o psie, który zżera hostię, i pobycie w Watykanie.
Wyraźnie opresyjna wydaje się przestrzeń kościoła tak w ogóle. Inne sny
koncentrują się na tym, co buduje pasje i zainteresowania pisarza. Będzie
trochę o górach, między innymi o targach książki organizowanych w Tatrach.
Będzie o jaskiniach. O palącym problemie biegunki, który pojawia się w ciasnej
przestrzeni groty skalnej. Będzie o meczach piłkarskich, które zamieniają się w
coś zupełnie szalonego. I będzie także o samym Śląsku obecnym w tych snach w
kilku możliwych wymiarach. Także lingwistycznym, albowiem opowiadanie o
alkoholu można snuć jedynie w gwarze.
Poza wspomnianymi już
osobami, które uraczyły autora dobrym słowem na okładce, mamy w sennych
opowieściach również Agnieszkę Drotkiewicz w szpitalu psychiatrycznym czy
Dariusza Nowackiego krytykującego pisarskie lansiarstwo. Czy „Proszę mnie nie
budzić” nie jest przypadkiem świadomym aktem lansu? Podejrzewam, że autor i jego żona dobrze się bawili, gdy powstawały
kolejne narracje do niej, ale czy gwarantuje to także dobrą zabawę czytelnika?
Możliwe, choć niekonieczne. Poetyka senna ma to do siebie, że zwykle bawi
albo przeraża. Nawet to, co Kuczoka przeraziło w jego snach, podane jest nam w
dowcipnej, slapstickowej konwencji. To nie tylko dowód poczucia humoru i
dystansu do samego siebie. To także, niestety, dowód na to, że sprawny warsztat
pisarski pozwala na napisanie jakiekolwiek książki, o czymkolwiek, bez
zasadniczego kontekstu i bez większego namysłu nad celowością projektu. Nie
wiem dlaczego, ale przypomina mi to dokonanie wspomnieniowe Huberta
Klimki-Dobrzanieckiego „Zostawić Islandię”, które – jak nowa rzecz Kuczoka –
sprawia wrażenie napisania czegoś na kolanie, na zamówienie.
W sennych paranojach odbiją
się echa rzeczywistych relacji z ludźmi. Wojciech Kuczok widzi konteksty, w
jakich te relacje się nawiązują, i pokazuje ich trwałość – choć opowieści o
znajomych nie są niczym trwałym, oni się pojawiają często w różnych epizodach.
Zawsze – tak myślę – w jakiejś funkcji. Będą w tych zapiskach obecni Jacek
Dehnel, Marek Bieńczyk czy Astrid Lindgren. Pojawią się też ludzie z wydawniczej
konkurencji – Paweł Szwed czy Monika Sznajderman. Wspólnie z Kuczokiem
rozsadzają świat norm, linearności, porządku i celowości. Sny obrazują
specyficzne zależności od ludzi, z którymi autor z różnych powodów jest blisko
albo też w związku jakiejś konkretnej zależności. Sporo w tych rojeniach
opowieści o samej żonie Kuczoka. Wydaje się konkretną muzą, czynnikiem
sprawczym dynamizmu tej książki. To nic, że w jednym ze snów umiera, a mąż
wyrzuca jej pomnik do śmietnika. Można też uśmiercić ojca, pograć z funkcją
krytyka filmowego, zarzucić sobie jako pisarzowi dyletanctwo, ale przede
wszystkim opisać świat w taki sposób, by każda kolejna opowieść wynikała z
życia. Bo sen to tylko ucieczka od całego skomplikowanego mechanizmu
rzeczywistości. W nim można rozprawić się z powstaniem warszawskim, z
politykami w różnych rolach – od pornograficznej po szefa boiska. Można
opowiedzieć o niekompetencji różnych osób i instytucji, rozpędzić się i walcem
przejechać przez wszystko to, czego unika się na jawie oraz czemu nie chce się
przyglądać, bo straszy.
Mimo
specyficznego uroku i pewnej oryginalności nowa książka Wojciecha Kuczoka jest
czymś, co naprawdę przypomina sen. Nierówna, chropowata, czasami balansująca na
granicy dobrego smaku, osadzona w chaosie, nieprzewidywalna.
Można poczytać o tym, jak autor zwiedza Turcję na własnych zasadach, jak walczy
z domowym atakiem samurajów, jak startuje do wyborów jako prawicowy kandydat.
Można, ale właściwie po co? „Proszę mnie nie budzić” to książka dla zagorzałych
zwolenników Kuczoka i pewnie też dla licznej grupy jego krewnych i znajomych.
Wydaje mi się, że przede wszystkim dla nich.
1 komentarz:
Łee, to raczej nie dla mnie
Prześlij komentarz