Wydawca: W.A.B.
Data wydania: 12 października 2016
Liczba stron: 316
Przekład: Michał Kłobukowski
Oprawa: twarda
Cena det.: 29,99 zł
Tytuł recenzji: W stronę wolności
Wszechobecne zachwyty nad
narracyjną dezynwolturą George’a Saundersa przypominają nieco te dotyczące
twórczości Davida Fostera Wallace’a. O ile jednak żadnej książki tego drugiego
nie udało mi się doczytać do końca, o tyle jestem w stanie zrozumieć
awangardowe sztuczki autora „10 grudnia”, który – podobnie jak Wallace –
pokazuje, że być może trzeba nam dzisiaj innej literatury. Czy peany na cześć
tego typu narracji są pewnego rodzaju snobizmem – to już inna sprawa.
Faktycznie jednak oczekujemy od form narracyjnych nie tyle zaskoczenia, ile
swego rodzaju znokautowania. Saunders wytycza nieczytelne kierunki, w związku z
tym o zbiorze jego opowiadań można napisać setki esejów interpretacyjnych albo
uznać, że jest się uwiedzionym, tylko nie do końca wiadomo czym. Dla mnie
dziesięć tekstów amerykańskiego autora to zbiór zdecydowanie nierówny. Są w nim
teksty doskonałe – przy omówieniach wypada wskazać swój ulubiony, w związku z
tym stawiam na „W domu”, co uzasadnię potem. Są też takie, w których tłumacz
powinien domagać się dodatkowego honorarium – jak „Moje rycerskie fiasko”,
współczesny epos rodem ze średniowiecza, w którym Saunders zwyczajnie sobie
gdzieś odpływa. Przyznam, że zadanie Michała Kłobukowskiego było niezwykle
trudne, i zauważyłem, że dostaje mu się od wszelkiej maści znawców czułych na
niuanse angielszczyzny. „10 grudnia” to wyzwanie translacyjne, ale także
czytelnicze. Trudno unieść ciężar proponowanych nam wizji i interpretacji
świata. Z jednej strony na każdym kroku
czujemy, że to wszystko, o czym czytamy, jest absolutnie amerykańskie. Z
drugiej jednak – Saunders symbolicznie opowiada o opresyjnych formach niewoli i
sugeruje nam drogi ucieczki tej wolnej istoty ludzkiej, dla której nie ma
możliwości odnalezienia spokoju pośród kodyfikacji i zasad życia dyktowanych
przez innych.
Autor portretuje outsiderów
i ludzi z różnego rodzaju marginesu albo takich, których życiowe spełnienie to
suma nagromadzonych frustracji. Mamy więc tych, których proste i nieudane życie
dopełnia się na ich własne życzenie, albo takich, którzy nie sprostali
wymaganiom. Poczynając od nastolatki z opowiadania „Zwycięska runda”, która ma
być doskonała i ułożona nawet w chwili walki o życia, skończywszy na starszym
mężczyźnie z narracji tytułowej, który zamiast pożegnać się z życiem w odruchu
ludzkiej solidarności i śladowej empatii, ratuje od śmierci młodziutkiego
chłopca. Saunders portretuje także
amerykańskie rodziny ze wszystkimi ich wstydliwymi sprawami oraz relacje synów
z matką. Te czytelnie zaznaczają się w wielu tekstach, świadcząc o tym, iż
autor – interpretując i kontestując nakreślone biografie – zawsze zaczyna od
pewnego początku, sygnalizuje ślad po stworzonych z czasem traumach.
Bliskość matki stale odczuwa
więzień poddawany eksperymentom związanym z kontrolowaniem emocji i uczuć
(„Ucieczka z Pajęczej Głowy”). Wspomnienie matki wiąże się ze śladem tego, co
kiedyś było stabilne i uporządkowane, a co zabrała chwila, w której cegła
wylądowała na głowie drugiego uczestnika bójki. Za matką tęskni również Al
Roosten, pozornie uczciwy i prawy, z obrzydzeniem jednak patrzący na wszelkie
formy ubóstwa i żebractwa. Matka była dla niego pewnym początkiem. Pokazała
drogę. Pozostaje we wspomnieniach, ale już tylko jako mglisty ślad po zgubionym
azymucie. Podobnie więź z matką funkcjonuje w ostatnim, tytułowym opowiadaniu.
Szczególnie skomplikowany obraz relacji syna z rodzicielką niesie wspomniany
już przeze mnie tekst „W domu”.
Owa najciekawsza narracja
portretuje kondycję weterana wojennego, którego zasługi dyskredytuje ślad po
sądzie wojennym. Amerykański ogląd sytuacji byłego wojskowego świetnie obrazują
wieczne podziękowania za służbę i lekka bezradność w określeniu tego, którego
konfliktu zbrojnego ta służba miałaby dotyczyć. Przepełniony goryczą i
frustracją bohater zderza się z dwiema drogami życia przyjętymi przez bliskich
z dala od wojennego frontu. Matka ze swym partnerem staje przed katastrofą
eksmisji. Młodsza siostra wiedzie satysfakcjonujące i syte życie w domu,
którego ramy są dla członków rodziny zamknięte. To doskonały tekst o
zatomizowaniu ludzkiej jednostki, o traumatycznym rozpadzie rodzinnej bliskości
i o pokłosiu niezrozumienia pozwalającego na życie w światach równoległych. W
tym znaczeniu „W domu” to opowieść nie tylko o przestrzeniach, ale także o
rujnowaniu czegoś wspólnego, z czego wydobyli się ludzie tak obcy później.
Saunders oryginalnie zastępuje wulgaryzmy, czyniąc z tekstu ironiczny wytrych
do tego, jak nazwiemy świat po prywatnej destrukcji. Rola wulgaryzmów i neologizmów jest w całym zbiorze niezwykle istotna.
Opowiadając o deficytach oraz utratach, George Saunders wzbogaca narrację tym,
co zasadniczo uznawane jest za przejaw zubożenia języka potrzebnego do
wyrażenia owych utrat. Gry słowne budują specyficzne napięcie w każdym z
tekstów, ale przede wszystkim zaznaczają tę nieprzystawalność narzędzia do
opisu rzeczywistości z jej skomplikowanym charakterem.
Są też w tej książce rodziny,
które usiłują trwać i być zjednoczone. Wymaga to wysiłku oraz wzajemnych
wyrzeczeń. Czasami odbywa się to w groteskowej (Zabrakło
jakiegoś słowa). Czasem o rodzinie więcej powiedzą dwa patyki niż
pamiętnik prowadzony przez udręczoną głowę tejże, która kalekim językiem
usiłuje stworzyć ślad jałowej egzystencji dla kolejnych pokoleń. Mogą one żyć w
sposób jeszcze bardziej jałowy. Najbardziej jednak – portretując zbiorowości i
jednostki – uderza powtarzane przez bohaterów opowiadań stwierdzenie o tym, że otaczający
świat jest piękny i stwarza możliwości. To bardzo ironiczne, niekiedy
przepełnione złośliwością stwierdzenie. Nikomu nie jest dobrze, a odwołanie do
truizmu ma przypominać, że coś poszło nie tak, ale przecież nie ze światem. Czy
Leibniz nie plunąłby z pogardą na rzeczywistość, w której miotają się
bohaterowie Saundersa? Być może. Ale i tak najważniejsze jest to, że nigdy nie
wyjdziemy poza uwarunkowania, które nas stworzyły. Kiedy bezpieczne ramiona i
wzrok matki już nas nie obejmują, pozostaną jedynie pustka i chaotyczne
miotanie się w tym, co pozostało po wrażeniu porządku. „10 grudnia” to mroczny zapis traum, które
przekazujemy następnym pokoleniom. Czasem jest to bieda, czasem inna forma
patologii. A jednak możemy się ratować i może nieprzypadkowo tytułowe
opowiadanie zamykające zbiór snuje fantazje o tym ratunku. Czy Saunders jest
pesymistyczny? Niekoniecznie. Jest eksperymentatorem formy. Treść
zapełniają opowieści o nieudanych eksperymentach, które przeprowadzili w swoich
życiach jego bohaterowie.
Te opowiadania portretują
problemy poprzez zarys rozmów, zdarzeń czy nakreślanie toksycznych często
relacji. Jednocześnie wychodzą poza wszelką oczywistość, drażnią i prowokują
wieloma zdaniami. George Saunders zderza
ze sobą kilka światów równoległych tylko po to, by pokazać, ile pęknięć ma ten
rzeczywisty. Także język służący do jego opisu. „10 grudnia” to wyzwanie,
ale i książka autotematyczna, o samej istocie budowania konstruktywnej
narracji. Przyznam, że ta estetyka nie przekonuje mnie do końca. Nie można
jednak odmówić słuszności tezom, że na każdym etapie życia i w każdym możliwym
nieszczęściu szukamy jakiejś alternatywy. Nie godzimy się na to, co mamy, i
sposób, w jaki mamy to opisać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz