2017-08-31

„Na linii świata” Manuela Gretkowska

Wydawca: Znak

Data wydania: 16 sierpnia 2017

Liczba stron: 304

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Apokalipsa i chaos

Zadziwia mnie literacki fenomen Manueli Gretkowskiej. Osoby tak uważnej w obserwacji świata, tak wnikliwej w jego postrzeganiu, tak inteligentnej w wydobywaniu jego absurdów, a tak kompletnie niepotrafiącej o tym wszystkim napisać dobrej powieści. Już od wielu, wielu lat. „Na linii świata” przyciągnęło moją uwagę tym, że po pierwsze – jak głosi wieść wydawnicza – autorka na coś się odważyła (musiał być to niezwykły krok, bo Gretkowskiej w żadnym aspekcie działalności i sposobu wyrazu odwagi nie brakuje), a po drugie – wpisała się w modny katastroficzny nurt literatury współczesnej, na którym niektórzy co nieco ugrali, a z innych się śmieją. Manuela Gretkowska nie wniesie niczego, co mogłoby wywoływać ogólnospołeczne dyskusje, ale też w żaden sposób nie jest śmieszna. Groźna i zagadkowa do pewnego momentu. Potem kompletnie niezrozumiała w tym, co chce przekazać, gdy łączy ze sobą tanie science fiction i teorie fizyki kwantowej. Powieść otwarta jest bardzo dobrze i chociaż nerw publicystyczny każe w niej topić za dużo i w nierównomiernych proporcjach, ze strony na stronę jest coraz bardziej obiecująco. Do pewnego momentu jednak. Może do tego, w którym porzucona jest ta ułomna ludzkość, a wprowadzona pewna wykładnia dziejów niejako z zewnątrz. A przecież to narracja o ludzkich troskach, potrzebach, zagubieniu i wstydzie. Szkoda, że ludzie w niej sami za siebie nie mówią.

Nie będziemy tutaj mieli do czynienia z klasyczną dystopią, ponieważ wszystko zaczyna się jak obyczajówka takiej frazy, do której Gretkowska zdążyła nas przyzwyczaić. Zanim akcja przeniesie się za ocean, otrzymujemy – którą już z kolei tego pióra – opowieść o tym, jak przedmiotowo traktowana jest w Polsce kobieta i jak często fasadowe w swych założeniach mogą być ruchy feministyczne skupiające przedstawicielki charakteryzujące się odrobiną (a może wcale nie odrobiną) hipokryzji. Natasza zarabia na wideospotkaniach ze stęsknionymi wirtualnego seksu mężczyznami, studiując jednocześnie psychologię, na którą na pewno nie poszła po to, by przeanalizować rodzinne traumy stawiające ją w gronie głodnych samopoznania kandydatek na ten kierunek. Natasza prowadzi specyficzną grę i jednocześnie badania terenowe. Nie dochodzi do żadnych zasadniczych wniosków, a jej partnerzy po drugiej stronie ekranu komputerowego mają chyba więcej namacalnych korzyści. Bohaterka wydobyła się z prowincji, gdzie w XXI wieku zasięg telefonii komórkowej jest czymś deficytowym i na jego braku można zarobić. Stara się żyć tak, by skrywać wewnętrzne niedosyty i jednocześnie nie obnażać się za bardzo przez nikim. Woli nagość przed komputerem, a tej metaforycznej się wstydzi. Boi się tego, co ją czeka w świecie, który staje się coraz bardziej konserwatywny i gdzie intelektualista z robotniczej rodziny chadza z ostrym narzędziem, którego gotów jest użyć – dla zemsty lub zabawy. Okrutnie potraktowana przez dziekana postanawia zrejterować. Z uczelni i z wirtualnej rzeczywistości. Pod adres kogoś, kogo spotkania w internecie interesowały nieco inaczej niż pozostałych.


Tom decyduje się na sprowadzenie Nataszy do amerykańskiej Doliny Krzemowej, by dziewczyna zajęła się jego autystycznym dzieckiem. Rodzinne zatomizowanie, jakim naznaczone będzie życie Toma, zainicjowała już matka, wobec której trzeba było być żebrakiem czułości. Ta druga matka, partnerka Toma, też okazała się matką wolącą trzymać się na dystans ze swym macierzyństwem i wynikającymi z tego obowiązkami. Ethan przejął po ojcu pewną atrofię uczuć i emocji. Widzi świat, który tworzy na własnych zasadach. Do tego świata usiłuje dotrzeć Natasza. Nowy kraj, nowe wyzwania, nowe relacje. Ludzie z otoczenia Toma są równie ekscentryczni jak on sam. Kryją w sobie tajemnice albo kompulsywnie się kochają i tak samo działają, mówiąc obcym wszystko – także to, czego obcy nie chcą słuchać. Interesujące jest w tej części powieści zarysowane tło socjologiczne, w którym tkwią ludzie wygodni (majątek, odpowiednia miejscówka, czas i ochota na wszelakie formy ekscentryczności) i tacy, co dotarli już do pewnego kresu swoich doznań oraz osiągnięć. Tom jest zajęty zmienianiem rzeczywistości, z którą tak naprawdę nie ma żadnego kontaktu emocjonalnego. Ethan tkwi w bezpiecznym kokonie, gdzie nie ma miejsca na bliskość kogokolwiek. Śmiali w sferze obyczajowej i seksualnej sąsiedzi Toma także odcinają się, zaprzeczając i poszukując jednocześnie. Świat tych relacji doskonale się rozpada. Natasza nawiąże bliższą więź z kimś innym, tworzącym przez dłuższy czas tylko tło. Liczy się na to, że apokalipsa zawłaszczy tę nicość, ale pozostawi swoich bohaterów z wszystkim, co ludzkie. Gretkowska idzie w innym kierunku. Zaczyna mieć paradoksalnie coraz mniej do powiedzenia w momencie, w którym zacznie wyjaśniać genezę zapoczątkowanych zmian. Sensacyjna fabuła jeszcze nadal przykuwa uwagę, ale tylko do pewnego momentu. Wtedy robi się już naprawdę nieznośnie.

Wszystkie dyżurne tematy autorka doskonale już przerobiła, tworząc książki z podobnymi problemami i podobnym schematem stawiania pytań. To, co opresyjne, dalej jest tym samym. To, z czym walczymy wewnętrznie, także zostało zdefiniowane. Tu dochodzi też wspomniana już rozpoznawalna fraza. Dialogi i sytuacje są afektowane, dość teatralne, kompletnie się nie zazębiają i w oczekiwaniu na piękną katastrofę Gretkowska serwuje nam opary absurdu oraz narastający chaos. Tak, „Na linii świata” to kolejny dowód na to, że pisarka jest mistrzynią literackiego chaosu. Chce opowiedzieć o świecie, który mimo naszych koszmarnych ingerencji zawsze jakoś dawał sobie radę i zapewne da w przyszłości. Tutaj apokaliptyczność sugerowana jest w kilku wymiarach, a element oczyszczenia czy jakiejś jasno wyrażonej refleksji nie oczyszcza pola działania szalonej wyobraźni Manueli Gretkowskiej. Niejasny jest status samej Nataszy, bohaterki pierwszoplanowej i zarazem epizodycznej. Nie chodzi o to, że trzeba się pewnych kwestii domyślać, ale o to, kto te zasadnicze wypowiada albo też swoim zachowaniem wyraża. Dlatego ta narracja – jak wiele poprzednich – znowu jest nieudana, bo językowo kaleka i z dość pretensjonalnym dydaktyzmem, który niszczy większość powieści o apokaliptycznym charakterze. Gretkowska pokazała związki człowieka z czymś, co mechaniczne i co jako wytwór człowieczej nieudolności oraz kompleksów może się obrócić przeciwko niemu jak w opowieści o losach twórcy Frankensteina. „Na linii świata” to książka pokazująca różne modele relacji, ale niewchodząca w prawdziwą relację z czytelnikiem. Szkoda, bo to wszystko miało jakiś potencjał.

Brak komentarzy: