Wydawca: Znak
Data wydania: 27 września 2017
Liczba stron: 528
Przekład: Anna Gralak
Oprawa: twarda
Cena det.: 49,90 zł
Tytuł recenzji: Rosja przemian
Chyba zacznę od tego, co mi
się w tej powieści nie spodobało. „Dżentelmen w Moskwie” to bardzo ambitny
projekt, który nieco się rozpada, gdy autor, nie-Rosjanin, pisze o Rosji,
tworząc jej wykładnię i analizując rozwój w trakcie trzech ważnych dekad – od
rewolucji socjalistycznej międzywojnia przez stalinowski terror po rządy
Chruszczowa. Nie twierdzę, że tkankę swojego państwa, tak delikatną i tak
skomplikowaną, najlepiej potrafią opisać tylko ci, którzy piszą o Rosji jako
jej obywatele i odwołują się do tradycji wielkich powieści XIX stulecia. Uważam
jednak, że opowiadanie o tym, w jaki sposób Rosja usiłuje wyrazić się na nowo i
usankcjonować zmiany tak boleśnie dotykające obywateli, domaga się pewnej
wnikliwości i skoro już we wspomnianej tradycji – a objętość i struktura
powieści Towlesa świadczą o tym, że związek jest – chce się ten kraj opowiadać,
nie można traktować pewnych tematów powierzchownie. Autor każe nam skupiać się na losach rezolutnego arystokraty, który od
początku do końca w swym anachronizmie i dystyngowaniu wzbudza czułość, bo jest
po prostu prawym człowiekiem. Widzimy jednak wyraźnie, że Amor Towles chce
wejść głębiej i nie do końca mu to wychodzi. Do wnętrza hotelu Metropol, z
którego praktycznie nie rusza się hrabia Aleksander Iljicz Rostow, docierają
zarówno bolszewicka propaganda, jak i ślady prześladowań oraz innych aktów
autodestrukcji w imieniu rozwoju – o tej kwestii zresztą rozmawiają bohaterowie
powieści, za mało i w sposób dość oględny. Rosja jest za drzwiami hotelowymi,
ale iskrzy i ewoluuje w tym, co przynoszą do Metropolu jego goście, przyjaciele
hrabiego. Towles chce z jednej strony zbudować panoramiczną powieść o
ideologii, czynie i godności ludzkiej, ale z drugiej – tworzy przede wszystkim
ujmującą oraz rzeczywiście chwytającą za serce opowieść o arystokracie z
kręgosłupem moralnym, którego zabrakło jego otoczeniu.
Nie twierdzę, że to zła
powieść. Ujmuje frazą, lekko się przez nią przedostajemy – coraz głębiej, gdzie
jest też coraz bardziej mrocznie. Bo
choć ujmują nietuzinkowe poczucie humoru autora i sposób, w jaki odziera z
dramatyzmu to, co miałoby przejmować i wywoływać smutek, wciąż jednak od
początku do końca jest to rzecz o wyjątkowo paskudnych sprawach – ludzkich oraz
tych związanych z tworzeniem nowego państwa. Narzucaniem tego, co należy
mówić, myśleć, jak żyć i w czyim imieniu podejmować jakiekolwiek działalności.
W tyglu przemian Rostow – człowiek, który jest Rosjaninem z krwi i kości, a w
pewnym momencie bezboleśnie odkleja się od rosyjskości. Obserwuje i słucha, ale
nie bierze wiele do siebie. Ma wypracowany sposób zasadnych reakcji na zło tego
świata, a w otaczających go ludziach chce odnaleźć tylko to, co najlepsze.
Czasem jednak musi mieć cierpliwość – jak do kelnera dyletanta, z którego
losami sprzęga się czytelna alegoria tego, kto osiąga w Rosji pozycję i
szacunek oraz jak bardzo jest to iluzoryczne.
Amor Towles portretuje
zderzenie bolszewizmu z indywidualnością. Nowych norm i oczekiwań z archaicznymi
formami nakreślania treści i sensu życia. Hrabia Rostow ma wieść życie w hotelu
Metropol, bo naraził się władzy pewnym wierszem (którego historia zaskoczy przy
lekturze), a w związku z tym jest istotą niewygodną. Zbędną z punktu widzenia
świata, który ma zostać stworzony po pierwszej wojnie światowej. Świata
równości wszystkich obywateli, w którym arystokratyczne maniery i posiadanie są
już czymś, z czego należy albo drwić, albo to odbierać. Tymczasem Towles
pokazuje, w jaki sposób można pozostać poczciwym i uczciwym człowiekiem w
czasach, które każdemu naginają jego kręgosłup moralny. Hrabia otacza się ludźmi, którym często daleko jest do niego
ideologicznie, ale którzy dostrzegają tę szarmanckość, poczucie własnej
wartości i jednoczesną uprzejmość. Towar deficytowy w czasach walki o kolektyw,
które to czasy kolektyw przede wszystkim zastraszają.
Mamy więc barwną opowieść o
indywidualiście, który każdemu się kłania i z każdym chce żyć w zgodzie. Są
także ciekawe postacie drugiego planu. Pewna aktorka, którą los zwiąże z hrabią
nie tylko po to, by dzielili namiętność. Przyjaciel z młodości, najciekawsza
chyba postać powieści, który najpierw uwierzy w idee, a potem zostanie przez
nie pożarty. Mindicza poznajemy w momencie, w którym pełen entuzjazmu
przyjeżdża zorganizować spotkanie poetów proletariackich i mocno wierzy w to,
że Achmatowa czy Mandelsztam dołączą do tego grona. Potem widzimy, w jaki
sposób system doświadcza Mindicza, którego związki z literaturą najsubtelniej
ukazują ogrom hipokryzji oraz złowieszczą atmosferę zagrożenia wolności słowa –
to wszystko prowadzi do smutnego finału. Rostow nie podda się temu smutkowi.
Sprawi się dobrze w roli kelnera, kochanka, także ojca pozostawionej pod jego
opieką dziewczynki. Wyjdzie z twarzą z każdej trudnej sytuacji. Jednocześnie
wciąż tkwić będzie uwięziony w Metropolu i w czasach, z których się nie wydobył
– mentalnie i emocjonalnie. Czyta „Próby” Montaigne’a, potrafi patriotycznie
bronić zasług Rosji przed Niemcem, zaprzyjaźnia się z Amerykaninem i umie z
lekkością oraz wyjątkową pogodą ducha przechodzić przez kolejne etapy
drapieżnych zmian rosyjskich. Tych, które pochłaniają ludzkie istnienia, ale
którym nie jest dany dostęp do świadomości hrabiego Rostowa.
W gruncie rzeczy to bardzo
ciekawa książka, dość odważna i zmuszająca do różnego rodzaju przemyśleń.
Panoramiczna opowieść o ludzkich niepokojach oraz problemie jednostki dającej
się łatwo wmanewrować w narzucony pogląd o kształcie przyszłości. W lekko
przesłodzonej konwencji, która jest jak najbardziej zamierzona – albo
zamierzona we fragmentach. Tak naprawdę
to opowieść o ludziach poszukujących przestrzeni, w której wyrażą się naprawdę.
I wolności wewnętrznej, która jest w Rosji towarem deficytowym, a może też
przywilejem danym nielicznym. Rostowowi na pewno. Towles skutecznie
przykuje uwagę i pozwoli na odbycie podróży do czasu, w którym nikt nie chciałby
się chyba znaleźć. Każdy chciałby mieć za przyjaciela tytułowego dżentelmena.
Bo warto być przyzwoitym nawet wówczas, gdy trzeba niekiedy dopasować się do
czasu i miejsca, które nie znają pojęcia przyzwoitości. Hrabia jest takim
trochę rosyjskim Robinsonem, który w każdej trudnej sytuacji jest w stanie
odnaleźć pozytywy i przekonać do tego innych. Wchodzi w bliskie relacje z
ludźmi, którzy prawdopodobnie nie stworzyli podobnych z nikim innym. Zachwyca i
inspiruje. To nie jest jednak powieść jednej postaci. Niezbyt dosadnie
zarysowani bohaterowie drugiego planu chwilami grają u Towlesa pierwsze
skrzypce, ale zawsze, nazbyt często, skryci są w blasku Rostowa. Co może być
zaletą, ale także wadą tej książki. Z pewnością wartej bliższego poznania.
2 komentarze:
Ja zakochałam się w tej książce. Fizycznie cierpiałam gdy nie miałam jej w domu.ie ma w niej praktycznie ani jednego zdania napisanego zbędnie.
Autor recenzji chyba nie do końca uważnie czytał książkę. Hrabia nie naraził się władzy wierszem lecz swoim pochodzeniem i przynaleznoscoa do starej arystokracji. Wiersz z kolei, postrzegany jako prorewolucyjnu uratował go od kary śmierci.
Prześlij komentarz