Wydawca: Marginesy
Data wydania: 4 kwietnia 2018
Liczba stron: 480
Przekład: Łukasz Żebrowski
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 39,90 zł
Tytuł recenzji: Traumy prowincji
Mam ogromny problem z oceną
debiutanckiej powieści Lize Spit. Z jednej strony autorka udowadnia, że każda
powieść o dysfunkcyjnej rodzinie jest ważną powieścią, a dodatkowe podkreślenie
faktu, że z dysfunkcji można się nigdy nie wydobyć w dorosłym życiu, uzasadnia
chyba poczytność tej narracji w ojczyźnie autorki. Spit z chirurgiczną
precyzją, bez emocji, metodycznie i boleśnie portretuje rodzinę w rozpadzie.
Taką, w której każdy członek naznaczony jest osobistą traumą i gdzie nie może
się wydarzyć już nic, co mogłoby zjednoczyć ludzi pod jednym dachem. „Szpadel” jest naprawdę świetną powieścią o
tym, co i w jaki sposób przekazujemy sobie z pokolenia na pokolenie, bo Spit
opowie o dziedziczonych bezradności i fatalizmie, ale zaznaczy też bardzo wyraźny
oraz mocny punkt wyjścia rekonstrukcji zdarzeń, czyli scenę, w której ojciec
proponuje córce lekcję wieszania się. To tak przejmujące, że czyta się od
razu z wyjątkową uwagą… by potem szybko zrozumieć, iż ta powieść jest
zwyczajnie za długa. Dłużyzny fabularne nie nastrajają dobrze. Także do intrygi
pierwszego planu, choć moim zdaniem ciekawsze jest śledzenie tego, jak rozpada
się dom głównej bohaterki, niż jej rówieśnicze relacje prowadzące do okrutnej
tragedii. Odnosi się wrażenie, że autorka nieco hamletyzuje, a potem ten
mankament narracji przechodzi na Evę, która dość specyficznie myśli i działa.
Spit niezbyt fortunnie, bo za bardzo dydaktycznie, operuje w swym upiornym
świecie przedstawionym estetyką brudu i gnoju. O ile świetnie udało się zastosować
wyrazistą symbolikę błota Hillary Jordan – także debiutantce – opowiadającej o
losach prowincjonalnej Ameryki, o tyle belgijska prowincja w oparach smrodu
szamba jest już nazbyt narzucającym się obrazkiem.
Warto dodać, że „Szpadel” to
też ciekawa literacka fantazja o motywach odbierania sobie życia i historia
ludzi, dla których życie z różnych powodów straciło sens i radość. Spit nie manipuluje, bardzo dokładnie
oddaje rzeczywistość, ale zasadza nas może zbyt głęboko w drobiazgowych
obserwacjach. Efektem jest to, że przez dłuższy czas rozumiemy oswojoną
rzeczywistość, ale nie rozumiemy, ku czemu zmierza nakreślona z dużą fantazją
intryga. Dom Evy jest absolutnym centrum zainteresowania czytelnika, a
relacje nastolatków udowadniające ich bezkompromisowość i okrucieństwo jakoś
blakną, nie mają nas czym zaskoczyć. I to jest problem tej książki – z jednej
strony nuży, ustawia w tym samym rejestrze narracyjnym, odbiera czytelniczą
uwagę skupioną w niezłym wstępie. Z drugiej jednak – nie można uznać za
stracony czasu poświęconego na lekturę, jest niebywale plastyczna i tak
absolutnie dramatyczna w zakończeniu, że te sceny – punktowane na szybko, bo
wcześniej panowała narracyjna flauta – zapadają w pamięć na bardzo długo. Może
na zawsze. Prawdopodobnie o to też chodzi w literaturze.
Lize
Spit umieszcza swe dramaty w prowincjonalnym Bovenmeer. To nie jest Belgia
znana wszystkim doskonale. To ten margines Belgii, gdzie sprytnie można ukryć
większość tajemnic. W małej społeczności dopuszczać się
okrucieństw, które z różnych powodów będą pomijane. Myślę, że to cios dla
Belgów, gdy czytają o tak prawdopodobnym natężeniu brutalności w ospałej
osadzie. W Bovenmeer wszystko jest jednoznaczne i przepełnione rutyną, a
atrakcję stanowi budka z frytkami. Zajmujący się ziemią i zwierzętami
mieszkańcy stworzyli wioskę, w której można sobie spokojnie wegetować. Tu nic
się nie dzieje. Takie słowa usłyszymy z ust niejednego mieszkańca niejednej
wsi. A jednak dzieje się bardzo wiele. W emocjach dorastającej Evy, lecz także
wokół niej. Dziewczynka wchodzi w toksyczne zależności, by jako kobieta
utrwalić tendencję ucieczkową. Do pewnego momentu. Gdy przeszłość stanie się
już nie do zniesienia i Eva będzie musiała wyjść jej naprzeciw…
Główna bohaterka jest
wycofana. W zasadzie obserwuje, nigdy nie przejmuje inicjatywy. Razem z Pimem i
Laurensem tworzą specyficzną trójcę. W ich roczniku urodzili się w Bovenmeer
tylko oni. Ale to dla nich ważne jest to wydarzenie, bo mieszkańcy w quizie o
przeszłości wsi zapominają o tym. Tymczasem trójka przyjaciół zbliża się do
siebie, ale Eva coraz mocniej odczuwa, że jest tą trzecią, trochę zbędną. Dorastająca dziewczyna uczestniczy w
zdarzeniach, w których seksualność i zmieniające się ciała nastolatków
odgrywają ogromną rolę. Pojawiają się niespełnione marzenia, ale także bolesne
kompleksy. Pojawia się ta czwarta, Elisa. Nikt nie jest w stanie
przewidzieć, jak jej obecność wpłynie na przyjaźń wspomnianej trójki. Czy to
naprawdę przyjaźń czy kolejna – po domowych – toksyczna relacja, z którą Eva
nie będzie potrafiła się zmierzyć?
„Szpadel” odważnie
fantazjuje o tym, jak wiele nienazwanego zła może czaić się w każdym, pozornie
sennym i spokojnym miejscu. Groza opisywanych zdarzeń i zawikłanych relacji
rodzinnych narasta. Spit trochę w tym wszystkim tonie, bo drobiazgowość opisu
niekoniecznie wychodzi opowieści na dobre. Najbardziej rujnująca książkę jest
narracja odnosząca się do teraźniejszości. Eva otrzymuje wiadomość od Pima i
postanawia ruszyć mu na spotkanie. Z wielką odrazą i blokiem lodu w bagażniku
samochodu. Potem jest karykaturalnie, trochę nudno, a następnie zbyt
teatralnie. Bohaterka przybywa do rodzinnego domu, gdzie rodzice śpią do
trzynastej i po godzinie bezczynności udaje jej się uniknąć z nimi kontaktu.
Potem snuje się po wsi. Spit zajmuje
naszą uwagę dalszymi rekonstrukcjami zdarzeń. Finał jest spektakularny, ale nie
nieprzewidywalny. Widać, że w domu Evy zrodziło się potworne zło. Każde z
dzieci i rodziców miało udział w tym, że się utrwalało. Kostyczny ojciec i jego
lekcja samobójstwa to dopiero początek wchodzenia do piekielnej otchłani. Eva
się z niej nie wydobywa, ale opis jej podróży niczego nowego nie wniesie. Poza
czytelniczym nokautem w zakończeniu. Tak mrocznej i przejmującej fantazji nie
da się zapomnieć. Pytanie tylko, na ile struktura powieści i opowiedziane w
niej historie są literackimi fantazjami…
To też książka z dobrze
dobranym tytułem, ale naprawdę za długa. Kondensacja treści przydałaby się przy
tak precyzyjnej formie, gdy autorka waży każde słowo i nie pozwala sobie na
jakiekolwiek niepotrzebne retardacje. A jednak wszystkiego jest za dużo. „Szpadel”
pozostanie w mojej pamięci na długo, ale po raz kolejny przypomni, że powieść
nasycona okrucieństwem musi być krótka. Nie możemy znieść jego natężenia, choć
wciąż jest naszym udziałem. Belgia musiała się zbulwersować, ale i
przestraszyć. Polski czytelnik też tego doświadczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz