2020-01-01

„Gdzie śpiewają raki” Delia Owens


Wydawca: Świat Książki

Data wydania: 13 listopada 2019

Liczba stron: 416

Przekład: Bohdan Maliborski

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Natura i wyobcowanie

Ogromna popularność, jaką w Stanach Zjednoczonych cieszy się ta tendencyjna i przez cały czas manipulująca czytelnikiem powieść, wcale mnie nie dziwi. Późna amerykańska debiutantka – jak każda, nawet młodziutka, składająca podobne podziękowania – zawdzięcza dużo rozwiniętej za oceanem organizacji biznesowej, jaką jest agentura literacka. Tam wystarczy napisać książkę prawdziwymi emocjami – i dzięki wsparciu kogoś wierzącego w te emocje zdobywa się szturmem czytelników. Jakże odmienne jest to od sytuacji polskiego pisarza, w znakomitej większości pozostawionego samemu sobie. Delii Owens udała się sztuka chwycenia za serce agenta, a potem – w oczywistej konsekwencji – milionów rodaków. Dlaczego ta powieść jest dla mnie rozczarowaniem? Przede wszystkim dlatego, że przypomina trochę historię obyczajową spod znaku harlequina, ale jest jednocześnie nowatorska, bo – to trzeba przyznać autorce – z niezwykłą empatią i sugestywnością opowiada o świecie natury. Co więcej, całkiem ciekawie wiąże kwestie instynktów przyrody z tym, jak żyją i funkcjonują ludzie, zwłaszcza w relacjach z płcią przeciwną. Poza tym jest to rzecz o bolesnych truizmach, łatwo wyciskająca łzy, uznająca proste rozwiązania fabularne, ale przede wszystkim tak konstruująca postać głównej bohaterki, że nawet gdyby wyrżnęła piłą łańcuchową połowę nieprzychylnego jej miasteczka, nadal wzbudzałaby współczucie i czytelnik stałby po jej stronie bezwarunkowo.

Kya zbiera ciosy od losu od samego początku swojego trudnego życia. Opowieść otwiera przejmująca scena, w której dziewczynka widzi odchodzącą matkę. Matkę doświadczającą przemocy domowej, która decyduje się zostawić swoje dzieci, nie dając sześciolatce szansy na pożegnanie. Ta bolesna i bardzo sugestywnie sportretowana trauma osiądzie w świadomości Kyi na zawsze. A potem dzieje się już tylko to, co Owens uzna za konsekwentnie budowany wizerunek outsiderki. Dziewczynką nie interesuje się opieka socjalna, to ona ma się do niej zgłosić, pozostając sama w chacie na odludziu. Jej doświadczenia z systemem edukacji obejmują tylko jeden dzień. Najzwyczajniej w świecie Kya nie odwiedza ponownie już żadnej szkoły, bo dzieci ją wyśmiewają. Funkcjonowanie porzuconego dziecka sportretowano jako bezkompromisową walkę o przetrwanie. Wystarczą małże czy kasza. Otoczenie ją stygmatyzuje i nie znajduje się ani jedna kompetentna osoba, która mogłaby zmienić bieg wydarzeń w życiu Kyi. Tak jakby Delia Owens stanowczo podkreślała, że nie było innych opcji, bohaterka musiała wrosnąć w samotność i poczucie bycia zbędną w małej społeczności, w której jedynymi ludźmi wykazującymi się wobec niej empatią są czarnoskórzy… wówczas, gdy w portretowanym środowisku lat pięćdziesiątych minionego stulecia wyraźnie zaznaczone są antagonizmy na tle rasowym. Pamiętajmy, kto ma być dobry, a kto zły.

Tyle wystarczy, by czytać „Gdzie śpiewają raki” z dużym dystansem już od samego początku. Ale zdaję sobie sprawę z tego, że w dramat bohaterki można uwierzyć i sama Owens stara się go sportretować bardzo nietuzinkowo. Wtedy, kiedy zbliża wrażliwość stygmatyzowanej dziewczyny z niezwykłością świata przyrody, w którym odnajduje ona swoje miejsce. Ujmujące są opisy miejsc oraz zachowań świata przyrody, które w znacznej mierze determinują działanie najpierw dziewczyny, potem dorosłej kobiety. Jej życie zespolone jest z bagnami i rozlewiskami w taki sposób, że nawet każdy element wystroju domu świadczy o tym, że Kya wyrasta ze swojego dzikiego otoczenia, jest jego częścią, stamtąd wydobywają się jej pomysły oraz artyzm, bo bohaterka stanie się uznaną pisarką, choć dość specyficznych książek. A niestety w międzyczasie pojawia się oczywiście miłość – ta podła i pełna rozgoryczeń, ale i ta spełniona, oczywista w swej wymowie i lukrowana w tak dosadny sposób, że trudno znieść relacje Kyi z mężczyzną, którego kocha i którego jednocześnie się obawia, gdy rani on jej uczucia i niszczy zaufanie do siebie. W to wszystko wpleciony zostaje – bardzo na siłę – jeszcze wątek kryminalny. Denatem jest mężczyzna, z którym Kya chciała ułożyć sobie życie. Teraz posądzana jest o to, że zabiła go z premedytacją. Spora część powieści to zapis tendencyjnego procesu sądowego, w którym wszystko jest absurdalne… a jednak finał sprawy może zaskoczyć i tu składam ukłon autorce, gdyż stwarza świetne zamieszanie w swoim świecie przedstawionym.

Ta powieść ma opowiedzieć o tym, jak bardzo potrafimy oddalać się od ludzi, kiedy tylko oni zaczną oddalać się od nas. System emocjonalnych naczyń połączonych nie jest tu jednak przedstawiony w żaden twórczy czy oryginalny sposób. Jest społeczność, która – jak każda taka – trzyma się lokalnych zwyczajów, a moralność buduje w odniesieniu do tego, co dobre dla stada. Owens ujawnia prowincjonalną małostkowość, łatwość manipulacji otoczeniem, podatność na stereotypy i więź łączącą tych, którzy codziennie robią coś podobnego oraz myślą podobnie. Oddalona od społeczności Kya musi zbudować pewność siebie na bardzo kruchych fundamentach. Jest wystarczająco często porzucana, by należało tylko jej współczuć i ubolewać nad jej losem.

Prosta konstrukcja emocjonalna bohaterki dałaby się jeszcze obronić, bo taka naiwność wydobyta ze świata naturalnych praw, gdzie nie ma ukrytych intencji, a przede wszystkim zła, może być wiarygodna. Gorzej, że tak przedstawioną postać Delia Owens doświadcza manipulacyjnymi dla czytelnika zbiegami okoliczności. Najciekawsza, bo jedyna niejednoznaczna, przestrzeń tej powieści to właśnie świat natury, gdzie spokój chce odnaleźć Kya. Reszta jej zachowań, oczekiwań, rozczarowań i bólu to są już sprawy umiejętnie zintensyfikowane. Przez to powieść traci wiarygodność, ale wciąż trzyma w emocjonalnym klinczu. Nie można Owens czytać bez emocji i to one biorą górę. To literatura środka, w której dokonuje się brutalna ingerencja w to, jak czytelnik powinien postrzegać bohaterkę i zdarzenia. I dzieje się to bezpardonowo już od samego początku. Dlatego „Gdzie śpiewają raki” to niewątpliwie książka zapadająca w pamięć, ale jednocześnie rzecz o bardzo prostych przeżyciach. A przecież cała sportretowana tutaj sytuacja jest na tyle skomplikowana, że Owens mogłaby pozwolić przynajmniej na kilka tropów pozostawiających w niepewności, jak osądzić to, co przeczytane. Lektura jest zatem dość zajmująca, nie można jej odmówić dynamizmu i są fragmenty, które naprawdę można przyswajać na wdechu, ale potem pojawia się rozczarowanie. Otrzymujemy kilka historii, które gdzieś i przez kogoś wielokrotnie zostały już opowiedziane. Widzimy bohaterów zdeterminowanych przez oczywiste pragnienia, znajdujących się w bardzo prozaicznych zbiegach okoliczności i te zbiegi okoliczności mają oczywiste konsekwencje dla ich emocji oraz późniejszych zachowań. To wszystko jest nie tylko płytkie i w swej wymowie za bardzo oczywiste. To przede wszystkim powieść, w której za dużo się domyślamy, a jeszcze więcej wiemy na pewno. A we współczesnej literaturze obyczajowej – zwłaszcza amerykańskiej, w której autorowi mają pomóc profesjonalni agenci – nie lubię uproszczeń.

Brak komentarzy: