Wydawca: Świat
Książki
Data wydania: 13 listopada 2019
Liczba stron: 416
Przekład: Bohdan Maliborski
Oprawa: miękka
Cena det.: 39,90 zł
Tytuł recenzji: Natura i wyobcowanie
Ogromna popularność, jaką w
Stanach Zjednoczonych cieszy się ta tendencyjna i przez cały czas manipulująca
czytelnikiem powieść, wcale mnie nie dziwi. Późna amerykańska debiutantka – jak
każda, nawet młodziutka, składająca podobne podziękowania – zawdzięcza dużo
rozwiniętej za oceanem organizacji biznesowej, jaką jest agentura literacka.
Tam wystarczy napisać książkę prawdziwymi emocjami – i dzięki wsparciu kogoś
wierzącego w te emocje zdobywa się szturmem czytelników. Jakże odmienne jest to
od sytuacji polskiego pisarza, w znakomitej większości pozostawionego samemu
sobie. Delii Owens udała się sztuka chwycenia za serce agenta, a potem – w
oczywistej konsekwencji – milionów rodaków. Dlaczego ta powieść jest dla mnie
rozczarowaniem? Przede wszystkim dlatego, że przypomina trochę historię
obyczajową spod znaku harlequina, ale jest jednocześnie nowatorska, bo – to
trzeba przyznać autorce – z niezwykłą empatią i sugestywnością opowiada o
świecie natury. Co więcej, całkiem ciekawie wiąże kwestie instynktów przyrody z
tym, jak żyją i funkcjonują ludzie, zwłaszcza w relacjach z płcią przeciwną. Poza
tym jest to rzecz o bolesnych truizmach, łatwo wyciskająca łzy, uznająca proste
rozwiązania fabularne, ale przede wszystkim tak konstruująca postać głównej
bohaterki, że nawet gdyby wyrżnęła piłą łańcuchową połowę nieprzychylnego jej
miasteczka, nadal wzbudzałaby współczucie i czytelnik stałby po jej stronie
bezwarunkowo.
Kya zbiera ciosy od losu od
samego początku swojego trudnego życia. Opowieść otwiera przejmująca scena, w
której dziewczynka widzi odchodzącą matkę. Matkę doświadczającą przemocy
domowej, która decyduje się zostawić swoje dzieci, nie dając sześciolatce
szansy na pożegnanie. Ta bolesna i bardzo sugestywnie sportretowana trauma
osiądzie w świadomości Kyi na zawsze. A potem dzieje się już tylko to, co Owens
uzna za konsekwentnie budowany wizerunek outsiderki. Dziewczynką nie interesuje
się opieka socjalna, to ona ma się do niej zgłosić, pozostając sama w chacie na
odludziu. Jej doświadczenia z systemem edukacji obejmują tylko jeden dzień.
Najzwyczajniej w świecie Kya nie odwiedza ponownie już żadnej szkoły, bo dzieci
ją wyśmiewają. Funkcjonowanie porzuconego dziecka sportretowano jako
bezkompromisową walkę o przetrwanie. Wystarczą małże czy kasza. Otoczenie ją
stygmatyzuje i nie znajduje się ani jedna kompetentna osoba, która mogłaby
zmienić bieg wydarzeń w życiu Kyi. Tak jakby Delia Owens stanowczo
podkreślała, że nie było innych opcji, bohaterka musiała wrosnąć w samotność i
poczucie bycia zbędną w małej społeczności, w której jedynymi ludźmi
wykazującymi się wobec niej empatią są czarnoskórzy… wówczas, gdy w
portretowanym środowisku lat pięćdziesiątych minionego stulecia wyraźnie
zaznaczone są antagonizmy na tle rasowym. Pamiętajmy, kto ma być dobry, a kto
zły.
Tyle wystarczy, by czytać
„Gdzie śpiewają raki” z dużym dystansem już od samego początku. Ale zdaję sobie
sprawę z tego, że w dramat bohaterki można uwierzyć i sama Owens stara się go
sportretować bardzo nietuzinkowo. Wtedy, kiedy zbliża wrażliwość
stygmatyzowanej dziewczyny z niezwykłością świata przyrody, w którym odnajduje
ona swoje miejsce. Ujmujące są opisy miejsc oraz zachowań świata przyrody,
które w znacznej mierze determinują działanie najpierw dziewczyny, potem
dorosłej kobiety. Jej życie zespolone jest z bagnami i rozlewiskami w taki
sposób, że nawet każdy element wystroju domu świadczy o tym, że Kya wyrasta ze
swojego dzikiego otoczenia, jest jego częścią, stamtąd wydobywają się jej
pomysły oraz artyzm, bo bohaterka stanie się uznaną pisarką, choć dość
specyficznych książek. A niestety w międzyczasie pojawia się oczywiście miłość
– ta podła i pełna rozgoryczeń, ale i ta spełniona, oczywista w swej wymowie i
lukrowana w tak dosadny sposób, że trudno znieść relacje Kyi z mężczyzną,
którego kocha i którego jednocześnie się obawia, gdy rani on jej uczucia i
niszczy zaufanie do siebie. W to wszystko wpleciony zostaje – bardzo na siłę –
jeszcze wątek kryminalny. Denatem jest mężczyzna, z którym Kya chciała ułożyć
sobie życie. Teraz posądzana jest o to, że zabiła go z premedytacją. Spora część powieści to zapis tendencyjnego procesu
sądowego, w którym wszystko jest absurdalne… a jednak finał sprawy może
zaskoczyć i tu składam ukłon autorce, gdyż stwarza świetne zamieszanie w swoim
świecie przedstawionym.
Ta powieść ma opowiedzieć o
tym, jak bardzo potrafimy oddalać się od ludzi, kiedy tylko oni zaczną oddalać
się od nas. System emocjonalnych naczyń połączonych nie jest tu jednak
przedstawiony w żaden twórczy czy oryginalny sposób. Jest
społeczność, która – jak każda taka – trzyma się lokalnych zwyczajów, a
moralność buduje w odniesieniu do tego, co dobre dla stada. Owens ujawnia
prowincjonalną małostkowość, łatwość manipulacji otoczeniem, podatność na
stereotypy i więź łączącą tych, którzy codziennie robią coś podobnego oraz
myślą podobnie. Oddalona od społeczności Kya musi zbudować pewność siebie na
bardzo kruchych fundamentach. Jest wystarczająco często porzucana, by należało tylko
jej współczuć i ubolewać nad jej losem.
Prosta konstrukcja emocjonalna
bohaterki dałaby się jeszcze obronić, bo taka naiwność wydobyta ze świata
naturalnych praw, gdzie nie ma ukrytych intencji, a przede wszystkim zła, może
być wiarygodna. Gorzej, że tak przedstawioną postać Delia Owens doświadcza manipulacyjnymi
dla czytelnika zbiegami okoliczności. Najciekawsza, bo jedyna niejednoznaczna,
przestrzeń tej powieści to właśnie świat natury, gdzie spokój chce odnaleźć
Kya. Reszta jej zachowań, oczekiwań, rozczarowań i bólu to są już sprawy umiejętnie
zintensyfikowane. Przez to powieść traci wiarygodność, ale wciąż trzyma w
emocjonalnym klinczu. Nie można Owens czytać bez emocji i to one biorą górę. To
literatura środka, w której dokonuje się brutalna ingerencja w to, jak
czytelnik powinien postrzegać bohaterkę i zdarzenia. I dzieje się to
bezpardonowo już od samego początku. Dlatego „Gdzie śpiewają raki” to
niewątpliwie książka zapadająca w pamięć, ale jednocześnie rzecz o bardzo
prostych przeżyciach. A przecież cała sportretowana tutaj sytuacja jest na
tyle skomplikowana, że Owens mogłaby pozwolić przynajmniej na kilka tropów
pozostawiających w niepewności, jak osądzić to, co przeczytane. Lektura jest
zatem dość zajmująca, nie można jej odmówić dynamizmu i są fragmenty, które
naprawdę można przyswajać na wdechu, ale potem pojawia się rozczarowanie.
Otrzymujemy kilka historii, które gdzieś i przez kogoś wielokrotnie zostały już
opowiedziane. Widzimy bohaterów zdeterminowanych przez oczywiste pragnienia,
znajdujących się w bardzo prozaicznych zbiegach okoliczności i te zbiegi
okoliczności mają oczywiste konsekwencje dla ich emocji oraz późniejszych
zachowań. To wszystko jest nie tylko płytkie i w swej wymowie za bardzo
oczywiste. To przede wszystkim powieść, w której za dużo się domyślamy, a jeszcze
więcej wiemy na pewno. A we współczesnej literaturze obyczajowej – zwłaszcza
amerykańskiej, w której autorowi mają pomóc profesjonalni agenci – nie lubię
uproszczeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz