Wydawca: Biblioteka
Słów
Data wydania: 8 listopada 2019
Liczba stron: 200
Przekład: Miłosz Waligórski
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 29,90 zł
Tytuł recenzji: Dzieciństwo i pamięć
Muszę zacząć od tego, że
chciałbym wierzyć Peterowi Balko, ale mu nie wierzę. Ta książka miała być w
zamierzeniu rasową powieścią inicjacyjną, w której dziecięca wrażliwość zderza
się z pamięcią mitologizującą miejsca, postacie, zdarzenia i pojawiające się
wraz z nimi myśli, ale ostatecznie trudno określić, kto się w niej wypowiada i
przede wszystkim – w jaki sposób to robi. Sam początek – list dziewięciolatka
przedstawiający panoramę ponurego miasteczka gdzieś na peryferiach świata,
które później barwna narracja pokoloruje i uczyni magicznym – to całkiem
widoczna mistyfikacja. W takich słowach o najbardziej nawet oswojonej
rzeczywistości dziewięcioletni chłopiec się nie wypowie. Późniejsza narracja,
kiedy pozna się jej tryb porządkowania, jest oczywiście wiarygodna, ale Balko
już na wstępie daje czytelny sygnał, że nie jest do końca przekonany, z jakiej
perspektywy opisywać Loszonc, rozwijającą się tam przyjaźń oraz wszystkie
surrealistyczne i baśniowe historie, które rozgrywają się między
rzeczywistością a światem rojeń dziecka. Powieść jest w gruncie rzeczy
chaotyczna, jeśli chodzi o stylistykę i konstrukcję. Są momenty zachwycające i
pełne czułości, ale są też strony – jak historia fioletowego noża myśliwskiego
– które przypominają szkolne gry redakcyjne, kiedy uczeń zaczyna pisać
opowiadanie, a potem kolejny pośród wrzawy i śmiechu dopisuje do tego ciąg
dalszy, przekazując kartkę następnej osobie. Poza irytacją tak pisaną
książką pojawia się jeszcze jedna wątpliwość. Czy osiem i dziewięć lat to
jednak nie za wcześnie na tak znaczące i ważne przeżycia pokoleniowe, które
kształtują dorosłą osobowość oraz doskonale pozostają w pamięci na lata?
Jakkolwiek by spojrzeć na
„Wtedy w Loszoncu”, jest to na pewno formalny eksperyment i próba wydobycia na
światło dzienne czegoś więcej niż literatura opowiadająca o przestrzeniach
dorastania, w których elementy rzeczywiste łączą się z zaskakującymi wizjami
tworzonymi przez wyobraźnię. Loszonc – miasto na granicy dwóch państw, które
historia lokowała raz w jednym, raz w drugim – jest oczywiście tylko punktem
wyjścia do opowieści o dziecięcych niespełnieniach, które rekompensuje bogata
wyobraźnia. Ale to też historia ważnych relacji – rodzinnych, przyjacielskich,
pierwszego adorowania pięknej dziewczyny i pierwszego rozczarowania miłosnego.
Balko koncentruje się na relacji dwóch chłopaków, którzy wzajemnie się
uzupełniają. Charyzmatyczny Kapia to buntownik i prowokator urastający w oczach
zachowawczego Lewiatana, bo odsłania mu świat w taki sposób, w jaki mniej
odważny chłopiec sam nie mógłby mu się przyjrzeć. Balko każe zastanawiać się
nad tym, skąd biorą się pokłady agresji Kapii, i nawet sugeruje w jednym
momencie, że dowiemy się tego, ale nie dowiadujemy się niczego. Najciekawsza
chyba postać tej powieści zostaje jakoś konstrukcyjnie porzucona. Kapia staje
się niewiarygodny, a zaczyna się wierzyć w opowieści, fantazje i wymysły
narratora, cierpiącego z powodu wyobcowania wywołanego tuszą i pewną
nieprzystawalnością do świata.
Lewiatan opowiada o swoich
więziach emocjonalnych. O tym, co znaczyło dla niego przywiązanie do drugiego
człowieka, zaufanie względem niego i jak rodziła się potrzeba doświadczania
świata z kimś u swojego boku. Z przewodnikiem i bratnią duszą. Z kimś, z kim
więź emocjonalna musi być naprawdę silna. Dlatego Balko koncentruje się tu
przede wszystkim na kształtowanych relacjach z przyjacielem, dzięki któremu
mógł rozumieć skomplikowany świat wokół – nawet wówczas, kiedy kumpel wyjaśniał
mu wszystko w pokrętnej logice buntownika i chłopca przekonanego o tym, że
prawie wszyscy ludzie są źli. Lewiatanowi odpowiada jednak cały szereg
uprzedzeń Kapii. Co więcej – na nich i na gruncie własnej nieposkromionej
fantazji obaj kreują inne oblicze Loszonca, chcą tam być i mieszkać na swoich
chłopięcych zasadach. Balko podkreśla to swoją buńczuczną, nonszalancką frazą,
ale potrafi być też liryczny. Ta przyjaźń ma surowe, ale i bardzo głębokie
oblicze. Kształtuje się wraz z porządkowaniem wspomnień. A może wbrew nim, bo
relacja chłopców nie poddaje się logice i porządkowi upływu czasu. Powieść
prezentuje się naprawdę nieźle w tych fragmentach, w których słowacki autor
oddaje magię i niezwykłość dziecięcych doznań chłopaka będącego nadwrażliwcem.
Ujmującego rzeczywistość w swoje charakterystyczne ramy jej postrzegania.
Wówczas „Wtedy w Loszoncu” iskrzy, bardzo przykuwa uwagę. A potem można
dojść do wniosku, że w obręb bardzo skromnej objętościowo prozy wkracza zbyt
wiele sposobów oraz technik opowiadania o imago mundi.
Czytelna scena palenia zabawek
definiuje czas, w jakim musi się po latach znaleźć dzięki pamięci i zapiskom
dorosły już mężczyzna. Prawdziwy narrator podkreślający, co nadal jest ważne,
co niezmienne. Ta sentymentalna podróż, w której retrospekcje mieszają się z
poetycką, a czasem buńczuczną wyobraźnią, stara się pokazać, czym jest dom, z
którego wyrastamy i który staje się dla nas miejscem pierwszym, przestrzenią
najważniejszych doświadczeń. Te doświadczenia przybierają oczywiście różny
kształt i bardzo różnorodnie są nazywane. Warto zwrócić uwagę, że pośród
ekscentrycznych postaci, nieprawdopodobnych zdarzeń czy kierowania nas ku
drobiazgom, o jakich w dzieciństwie tak często się pamięta, Peter Balko chce
przede wszystkim opowiedzieć o własnej tożsamości. O tym, jak dojrzewa i
wydobywa się ze wspomnień. Ale też o rzeczach i sprawach, które zawsze są w
życiu najważniejsze, tylko potem jakoś tracą wyraźne kontury, rozmywają się w
prozie życia, nie są punktami wyjścia ani odniesienia.
Koncepcja tej powieści w moim
odczuciu jest po prostu mocno przekombinowana. Opowiada o kwestiach
wymienionych wyżej, ale w bardzo różny sposób. Cały czas myślę, czy ta
konstrukcyjna niespójność została dobrze przez autora przemyślana, bo jeśli tak
– po prostu się w tym nie odnalazłem i nie warto utyskiwać na to, jak formalnie
ta książka jest zbudowana. Można natomiast odnieść wrażenie – myślę, że nie
będzie ono moim subiektywnym – iż jest się tu trochę atakowanym. Dlaczego?
Wiemy, że autor świetnie radzi sobie z językiem, potrafi być autoironiczny,
sentymentalny i jednocześnie prowokacyjny. Trochę jest tak, jakby Balko w
jednej krótkiej powieści chciał pokazać cały swój pisarski potencjał. Napuszył
się przed czytelnikiem i za pomocą fragmentów pokazał swoje możliwości frazy i
języka. Wychodzi z tego jednak rozczarowujący chaos. Szkoda, bo sama
historia ma też znamiona uniwersalnej opowieści przede wszystkim o
doświadczaniu utrat i o tym, jak w życiu zastąpić sobie pustkę. Powieść o
pamięci, która łudzi i inspiruje, jest dla mnie jednocześnie książką zagadką.
Przyznam, że chwilami znalazłem się gdzieś na obrzeżach tej historii jak sam
Loszonc i jego przestrzeń zostają wypierane przez narratora na niezwykłe
peryferia. Dlatego po prostu nie uwierzyłem tej powieści.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz