2020-01-06

„Wtedy w Loszoncu” Peter Balko


Wydawca: Biblioteka Słów

Data wydania: 8 listopada 2019

Liczba stron: 200

Przekład: Miłosz Waligórski

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 29,90 zł

Tytuł recenzji: Dzieciństwo i pamięć

Muszę zacząć od tego, że chciałbym wierzyć Peterowi Balko, ale mu nie wierzę. Ta książka miała być w zamierzeniu rasową powieścią inicjacyjną, w której dziecięca wrażliwość zderza się z pamięcią mitologizującą miejsca, postacie, zdarzenia i pojawiające się wraz z nimi myśli, ale ostatecznie trudno określić, kto się w niej wypowiada i przede wszystkim – w jaki sposób to robi. Sam początek – list dziewięciolatka przedstawiający panoramę ponurego miasteczka gdzieś na peryferiach świata, które później barwna narracja pokoloruje i uczyni magicznym – to całkiem widoczna mistyfikacja. W takich słowach o najbardziej nawet oswojonej rzeczywistości dziewięcioletni chłopiec się nie wypowie. Późniejsza narracja, kiedy pozna się jej tryb porządkowania, jest oczywiście wiarygodna, ale Balko już na wstępie daje czytelny sygnał, że nie jest do końca przekonany, z jakiej perspektywy opisywać Loszonc, rozwijającą się tam przyjaźń oraz wszystkie surrealistyczne i baśniowe historie, które rozgrywają się między rzeczywistością a światem rojeń dziecka. Powieść jest w gruncie rzeczy chaotyczna, jeśli chodzi o stylistykę i konstrukcję. Są momenty zachwycające i pełne czułości, ale są też strony – jak historia fioletowego noża myśliwskiego – które przypominają szkolne gry redakcyjne, kiedy uczeń zaczyna pisać opowiadanie, a potem kolejny pośród wrzawy i śmiechu dopisuje do tego ciąg dalszy, przekazując kartkę następnej osobie. Poza irytacją tak pisaną książką pojawia się jeszcze jedna wątpliwość. Czy osiem i dziewięć lat to jednak nie za wcześnie na tak znaczące i ważne przeżycia pokoleniowe, które kształtują dorosłą osobowość oraz doskonale pozostają w pamięci na lata?

Jakkolwiek by spojrzeć na „Wtedy w Loszoncu”, jest to na pewno formalny eksperyment i próba wydobycia na światło dzienne czegoś więcej niż literatura opowiadająca o przestrzeniach dorastania, w których elementy rzeczywiste łączą się z zaskakującymi wizjami tworzonymi przez wyobraźnię. Loszonc – miasto na granicy dwóch państw, które historia lokowała raz w jednym, raz w drugim – jest oczywiście tylko punktem wyjścia do opowieści o dziecięcych niespełnieniach, które rekompensuje bogata wyobraźnia. Ale to też historia ważnych relacji – rodzinnych, przyjacielskich, pierwszego adorowania pięknej dziewczyny i pierwszego rozczarowania miłosnego. Balko koncentruje się na relacji dwóch chłopaków, którzy wzajemnie się uzupełniają. Charyzmatyczny Kapia to buntownik i prowokator urastający w oczach zachowawczego Lewiatana, bo odsłania mu świat w taki sposób, w jaki mniej odważny chłopiec sam nie mógłby mu się przyjrzeć. Balko każe zastanawiać się nad tym, skąd biorą się pokłady agresji Kapii, i nawet sugeruje w jednym momencie, że dowiemy się tego, ale nie dowiadujemy się niczego. Najciekawsza chyba postać tej powieści zostaje jakoś konstrukcyjnie porzucona. Kapia staje się niewiarygodny, a zaczyna się wierzyć w opowieści, fantazje i wymysły narratora, cierpiącego z powodu wyobcowania wywołanego tuszą i pewną nieprzystawalnością do świata.

Lewiatan opowiada o swoich więziach emocjonalnych. O tym, co znaczyło dla niego przywiązanie do drugiego człowieka, zaufanie względem niego i jak rodziła się potrzeba doświadczania świata z kimś u swojego boku. Z przewodnikiem i bratnią duszą. Z kimś, z kim więź emocjonalna musi być naprawdę silna. Dlatego Balko koncentruje się tu przede wszystkim na kształtowanych relacjach z przyjacielem, dzięki któremu mógł rozumieć skomplikowany świat wokół – nawet wówczas, kiedy kumpel wyjaśniał mu wszystko w pokrętnej logice buntownika i chłopca przekonanego o tym, że prawie wszyscy ludzie są źli. Lewiatanowi odpowiada jednak cały szereg uprzedzeń Kapii. Co więcej – na nich i na gruncie własnej nieposkromionej fantazji obaj kreują inne oblicze Loszonca, chcą tam być i mieszkać na swoich chłopięcych zasadach. Balko podkreśla to swoją buńczuczną, nonszalancką frazą, ale potrafi być też liryczny. Ta przyjaźń ma surowe, ale i bardzo głębokie oblicze. Kształtuje się wraz z porządkowaniem wspomnień. A może wbrew nim, bo relacja chłopców nie poddaje się logice i porządkowi upływu czasu. Powieść prezentuje się naprawdę nieźle w tych fragmentach, w których słowacki autor oddaje magię i niezwykłość dziecięcych doznań chłopaka będącego nadwrażliwcem. Ujmującego rzeczywistość w swoje charakterystyczne ramy jej postrzegania. Wówczas „Wtedy w Loszoncu” iskrzy, bardzo przykuwa uwagę. A potem można dojść do wniosku, że w obręb bardzo skromnej objętościowo prozy wkracza zbyt wiele sposobów oraz technik opowiadania o imago mundi.

Czytelna scena palenia zabawek definiuje czas, w jakim musi się po latach znaleźć dzięki pamięci i zapiskom dorosły już mężczyzna. Prawdziwy narrator podkreślający, co nadal jest ważne, co niezmienne. Ta sentymentalna podróż, w której retrospekcje mieszają się z poetycką, a czasem buńczuczną wyobraźnią, stara się pokazać, czym jest dom, z którego wyrastamy i który staje się dla nas miejscem pierwszym, przestrzenią najważniejszych doświadczeń. Te doświadczenia przybierają oczywiście różny kształt i bardzo różnorodnie są nazywane. Warto zwrócić uwagę, że pośród ekscentrycznych postaci, nieprawdopodobnych zdarzeń czy kierowania nas ku drobiazgom, o jakich w dzieciństwie tak często się pamięta, Peter Balko chce przede wszystkim opowiedzieć o własnej tożsamości. O tym, jak dojrzewa i wydobywa się ze wspomnień. Ale też o rzeczach i sprawach, które zawsze są w życiu najważniejsze, tylko potem jakoś tracą wyraźne kontury, rozmywają się w prozie życia, nie są punktami wyjścia ani odniesienia.

Koncepcja tej powieści w moim odczuciu jest po prostu mocno przekombinowana. Opowiada o kwestiach wymienionych wyżej, ale w bardzo różny sposób. Cały czas myślę, czy ta konstrukcyjna niespójność została dobrze przez autora przemyślana, bo jeśli tak – po prostu się w tym nie odnalazłem i nie warto utyskiwać na to, jak formalnie ta książka jest zbudowana. Można natomiast odnieść wrażenie – myślę, że nie będzie ono moim subiektywnym – iż jest się tu trochę atakowanym. Dlaczego? Wiemy, że autor świetnie radzi sobie z językiem, potrafi być autoironiczny, sentymentalny i jednocześnie prowokacyjny. Trochę jest tak, jakby Balko w jednej krótkiej powieści chciał pokazać cały swój pisarski potencjał. Napuszył się przed czytelnikiem i za pomocą fragmentów pokazał swoje możliwości frazy i języka. Wychodzi z tego jednak rozczarowujący chaos. Szkoda, bo sama historia ma też znamiona uniwersalnej opowieści przede wszystkim o doświadczaniu utrat i o tym, jak w życiu zastąpić sobie pustkę. Powieść o pamięci, która łudzi i inspiruje, jest dla mnie jednocześnie książką zagadką. Przyznam, że chwilami znalazłem się gdzieś na obrzeżach tej historii jak sam Loszonc i jego przestrzeń zostają wypierane przez narratora na niezwykłe peryferia. Dlatego po prostu nie uwierzyłem tej powieści.

Brak komentarzy: