2020-02-10

„Święte słowo” Sigríður Hagalín Björnsdóttir

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Data wydania: 29 stycznia 2020

Liczba stron: 336

Przekład: Jacek Godek

Oprawa: twarda

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Zapisane wyobcowanie

Napisać książkę o tym, że pismo i czytanie mogą być przekleństwem w państwie, w którym znakomita większość obywateli czyta i równie duża pisze (w sensie tworzenia), to z pewnością dowód dużej odwagi w pokazaniu jakiegoś oryginalnego sposobu myślenia. Kiedy myślę o pierwszej książce Sigríður Hagalín Björnsdóttir, czyli „Wyspie”, i zestawiam ją ze „Świętym słowem”, odnoszę przede wszystkim wrażenie, że autorka chce być oryginalna nieco na siłę. O ile w „Wyspie” sam pomysł na postapokaliptyczną fabułę był kalką, pod którą jednak autorka ukryła wiele ważnych, ale przede wszystkim nowatorskich przemyśleń, o tyle w tej powieści właśnie ogólny jej zarys jest interesujący, bo inny od wszystkiego, co napisano, natomiast w szczegółach fabuła ociera się już o wiele truizmów i przyznam szczerze, że dużo ciekawiej czyta się „Święte słowo” jako zwyczajną powieść obyczajową o bliskości, macierzyństwie i niestandardowych modelach rodziny z pewnym feministycznym sznytem (główny bohater znajduje się pod silnym wpływem kobiet, a jego jedyna fascynacja męskością, ojcem, ulegnie rozpadowi). Tymczasem Björnsdóttir chce iść w inną stronę, co niekoniecznie przekonująco się udaje.

Przede wszystkim chodzi o ironiczną grę autotematyczną, kiedy autorka kwestionuje zasadność pisma, komunikując się z nami oczywiście poprzez literaturę. Pomysł zmierzenia się z tym, czym w dzisiejszych czasach jest rewolucyjny niegdyś wynalazek pisma, sam w sobie jest bardzo ciekawy, bo okazuje się, że utyskiwaniom na coraz mniejsze zainteresowanie słowem pisanym w dzisiejszych czasach może towarzyszyć refleksja o tym, że pisanie i czytanie to dla człowieka jednak czynności zbędne, wręcz nienaturalne. Nie wiem, czy pomaga tutaj podparcie się Platonem lub sumeryjską boginią Isztar, w każdym razie jest co najmniej dziwnie i co najmniej nieprzekonująco. Już sam fakt piętnowania czytania jako formy eskapizmu może rodzić sprzeciw oraz wzbudzać wątpliwości. Zwłaszcza gdy widzi się, jak groteskowo są przedstawione motywacje oraz działania bohaterki, która wrastała w samotność i wyobcowanie, pochłaniając książki i komunikując się jedynie za pomocą przeczytanych w nich kwestii, a potem chce się z tego wydobyć. Przypomina mi się kwestia wypowiadana przez jednego z bohaterów filmu Richarda Attenborough, która dość mocno zapadła mi w pamięć. Słyszymy w tym filmie, że często czytamy po to, by zapomnieć, że jesteśmy samotni. Björnsdóttir chce iść drogą tej sugestii, jednak trudno określić, czy jej fantazje pisarskie należy traktować serio, czy jako element oryginalności jej pisarstwa – a pamiętajmy, że aby w czytającej i piszącej na potęgę Islandii czymś się wyróżnić, musi być to jakaś wartość specyficzna.

Tak czy owak jedna z bohaterek książki niezmiernie cierpi z tego powodu, że jej skłonność do czytania i życia światami przedstawionymi za pomocą pisma nie pozwala odnaleźć się w tak zwanym prawdziwym życiu. Tym życiu, w którym mówimy, oglądamy i komunikujemy się w każdy możliwy sposób, lecz nie ten związany z pismem. Jest on bowiem poddany specyficznemu ostracyzmowi. Jako dowód Björnsdóttir proponuje pełną miałkiej banalności analizę funkcjonowania tak zwanych mediów społecznościowych i osiągania przez nie celów. Ujmując rzecz krótko, „Święte słowo” chce zaznaczyć, że już w starożytności znalazł się ktoś, kto zasugerował, że zapisywanie czegokolwiek i odczytywanie tego potem jest zgubne, doprowadza do utraty samodzielnego myślenia. Że ten ktoś mógł mieć rację, a my błąkamy się po omacku pośród tego, co napisane.

Takim to myśleniem kieruje się Einar, brat zagubionej życiowo w książkach Eddy. W przeciwieństwie do siostry Einar od zawsze czuł opór wobec liter, ale bardzo chętnie słuchał o tym, o czym przeczytała siostra. To wcale nie eskapizm Eddy chowającej się za woluminami jest tu najbardziej wyrazisty, ale właśnie izolacja Einara. Wbrew przesłaniu powieści to Einar przechodzi ścieżkę najbardziej dramatycznego wyobcowania, za którym kryje się przede wszystkim potrzeba bycia z samym sobą, ewentualnie ze światem natury, który w Islandii jest oczywiście bardziej święty niż jakiekolwiek słowo. I tu rozmywa się trochę azymut. Nie wiem, jak potraktować opowieść Björnsdóttir – całkiem serio i przeanalizować szereg nielogiczności w postępowaniu bohaterów, żeby podpiąć to pod tezę, czy z przymrużeniem oka, bardziej jako intelektualną grę z czytelnikiem. Jakkolwiek odbierać „Święte słowo”, Björnsdóttir stawia przed czytelnikiem po raz kolejny wyzwanie. Może nawet bardziej skomplikowane niż odbiór debiutanckiej „Wyspy”. A może to komplikowanie, które ma jedynie charakter literackiego performance’u.

Lecz poza wszystkim to niezła literatura obyczajowa. Einar i Edda są specyficznym rodzeństwem. Dziećmi kobiet, które zmanipulował przed laty ten sam mężczyzna. Kobiet, które zawarły przymierze i wbrew niestałości kochanka postanowiły wspólnie zbudować dla siebie i własnych dzieci wspaniałe życie. O iluzoryczności tego życia przekonujemy się na kilka sposobów. Matki bohaterów zbliża pewna toksyczna relacja. Potem okazuje się – gdy poznajemy monolog jednej z nich – że w relacjach kobiet zagnieżdżały się negatywne emocje, a teraz pozostaje już tylko niedopowiedzenie. W tych dziwnych stosunkach Edda i Einar chcieli dać sobie jak najwięcej. Odciąć się od skomplikowanej rzeczywistości, ale jednocześnie stworzyć własną. I tu historia jest rzeczywiście zajmująca, bo Björnsdóttir postawiła na wiarygodność każdej z tych postaci, w związku z czym otrzymujemy kawał fascynującej rodzinnej psychodramy i opowieść o pamiętaniu własnego życia.

Ale najważniejsze są chyba słowa Julii, jednej z porzuconych kochanek: „Człowiek niczego się nigdy nie uczy z cudzego doświadczenia”. To ironiczny komentarz do pochłanianych przez jej córkę stron, które ożywają w świadomości, ale także do postaw życiowych Einara i Eddy. Te słowa w pewien sposób uwiarygodniają tezę powieści, że pismo daje wtórność, a ludzkie przyjmowanie do siebie świata zawsze ma charakter indywidualny. Sama Julia jednak zarysowana jest jako ta zarządzająca, narzucająca innym swoje zdanie, taki „stary generał”, jak nazywa ją w powieści jej przyjaciółka Ragnheidur. Dlatego myślę, że nowa powieść Sigríður Hagalín Björnsdóttir jest przede wszystkim próbą odpowiedzi na pytanie, na ile właściwie i zasadnie poznajemy świat z innych perspektyw. Na ile słuszne jest odcinanie się od rad i doświadczeń innych, a na ile sensowne jest uwierzenie w to, czego uczestnikiem był ktoś inny, aby nie popełnić jego błędu lub zrozumieć, że nie zawsze życiową mądrość należy uzyskiwać dzięki własnym próbom czy błędom. Jest w tej książce tak wiele tropów i niejednoznacznych odsłon, że przede wszystkim zwycięża ciekawość. „Święte słowo” będzie nietuzinkową literaturą, ale nie jest to dla mnie jakoś zapadające w pamięć dokonanie literackie.

Brak komentarzy: