Wydawca: Wielka
Litera
Data wydania: 26 lutego 2020
Liczba stron: 272
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 34,90 zł
Tytuł recenzji: Pamięć i wyobraźnia
W czasie popularności narracji
o więzach rodzinnych warto przeczytać dobrą powieść autobiograficzną, która
pokazuje, że te więzi to nie tylko przeżyte emocje, trudne sytuacje i
wypowiedziane lub niewypowiedziane pretensje, ale także fantazja czyniąca fakty
rozmytymi wizjami i dodatkowo wikłająca trudne relacje. Bo bycie rodziną zawsze
jest trudne, a książka Piotra Bratkowskiego jest świetna, gdyż nie ma w niej
autorskiego egocentryzmu, nie ma także potrzeby wydobywania z czasu przeszłego
jakichkolwiek zdarzeń i postaci po to tylko, by było to literacko atrakcyjne. „Mieszkam
w domu, w którym wszyscy umarli” to przemyślana, spójna, lecz jednocześnie
zaskakująca opowieść o własnej tożsamości. O tym, jak wiele fascynacji,
dostrzeżonych paradoksów, prób opisu intensywności życia, ale przede wszystkim
pokory wobec nieżyjących członków rodziny może się ujawnić wówczas, gdy część
historii zostanie połączona z działaniem wyobraźni. Piotr Bratkowski pisze:
„Niech wyobraźnia hula”. Ta książka jest świadectwem tego, co możemy powiedzieć
o samym sobie przez pryzmat swoich relacji z bliskimi w taki sposób, że
wszystkie uniwersalne doświadczenia nazwać na nowo. Uczynić zagadkowymi.
Skrócić dystans między tym, jak należy mówić o zmarłych, a tym, jak chce się o
nich opowiadać, gdy wciąż są żywi w pamięci.
Nieprzypadkowo opowieść
rozpoczyna się od symbolicznej sceny zmartwychwstania ojca autora. Widać, że
jest to postać najważniejsza, ale Piotr Bratkowski nie koncentruje się na
metodycznych opisach trudnych, właściwie bardzo toksycznych relacji z ojcem. Wyciąga
z pamięci te fragmenty przeszłości, które naznaczają na zawsze, jednak dodaje
do tego także nieokiełznany nurt wyobrażania sobie, dumania nad zagadkami ojca.
Nad tym, co w relacji z nim było przede wszystkim nieoczywiste. Ta śmierć
przyszła nagle. Ojciec całe życie utyskiwał na zdrowie, był chory na
wszystko, w końcu zachorował na śmierć właśnie. Bratkowski wie, jak połączyć
nietuzinkowy dowcip, czarny humor i głęboko egzystencjalny ton opowieści o prywatnej
żałobie. Doskonale widać to w tym, jak opowiada o pierwszym ze zmarłych z domu
na Żoliborzu. A potem pojawią się inni. Ci, którzy w różny sposób odeszli.
Nowotwór, wypadek. Czasem jakaś łagodniejsza okoliczność, ale to cały czas
śmierć. Ta książka opowiada nie tylko o tym, jak żyć w jej cieniu, lecz także
jak zrozumieć jej bezkompromisowość. Jak w sposób naturalny opowiedzieć smutek
braku, ale jednocześnie zasygnalizować, że śmierć bliskich zawsze pozostawia
bardzo wiele znaków zapytania.
„Mieszkam w domu, w którym
wszyscy umarli” to książka pełna nieoczywistego humoru, a jednocześnie bardzo
poważna. Śmiertelnie poważna, rzec można. Otrzymujemy nietuzinkową historię
inteligenckiej rodziny – Bratkowski interpretuje fakty, ale również mnoży
hipotezy. Pyta o bliskich, zaprzecza sam sobie, kreśli ich sylwetki bardzo
punktowo, stawia czasem niepokojące pytania retoryczne, ale robi to w taki
sposób, że każda myśl wydaje się odkryciem. I myślę, że powagi jest tu dużo
więcej, nawet trochę tuszowanej bezradności i niepewności samego siebie. Bo w
zasadzie los autora jest składową zbiegów okoliczności – czasem dobrych, czasem
złych. Ale największe zawirowania historii są obrazowane chyba przez losy
dziadka i mamy Bratkowskiego. Ludzi, którzy musieli się zmierzyć z niejednym
wyzwaniem, lecz zawsze pozostawiali silni, przedsiębiorczy, nietuzinkowi. Ale
jest też postać babci mierzącej się z problemami z pamięcią, z własną
tożsamością. Okazuje się, że ta opowieść to połączenie tego, co w zmarłych
bliskich godne było podziwu, z tym, co niepokoiło i niepokoi, bo wyzwala różne
fantazje – niektóre mroczne, niektóre bolesne. Wciąż na nowo z każdego
kolejnego zdania wyłania się obraz autorskiej walki między tym, co dosadnie
zapamiętane, a tym, co pamięć robi z trudnymi do zaakceptowania albo
zrozumienia obrazami.
Ta książka jest także
świadectwem odwagi osobistej. Bratkowski śmiało i bezkompromisowo rozlicza się
z władzą, dzisiejszą Polską, swoją (nie)przynależnością narodową i z poczuciem
tkwienia w coraz większym absurdzie. Takim, którego być może nie
zrozumieliby ludzie mieszkający z nim kiedyś i dzielący przestrzeń państwa
skomplikowanego inaczej, mimo wszystko możliwego do zrozumienia. Dzisiaj pozostaje
gorycz, ale poza nią jest coś jeszcze. Publicystyczne fragmenty tej książki
pokazują nam, że autor to nie tylko baczny obserwator rzeczywistości. To czuły
i wrażliwy na niuanse kronikarz rodzinnych absurdów, trudnych relacji i ktoś,
kto zaczyna rozumieć dużo więcej właśnie poprzez śmierć ludzi, którzy nie
dawali się zrozumieć.
To historia o wielokrotnej
żałobie i zwielokrotnionej ciekawości, pragnieniu zrozumienia, kim się jest,
poprzez to, że zrozumie się działania swoich najbliższych. Ludzi doświadczanych
przez los, ale także bardzo charyzmatycznych jednostek, które wciąż na nowo
walczyły ze zbyt prosto wytyczonymi granicami tak zwanego normalnego życia. Ale
to nie tylko opowieść o tych, których kroków nie słychać już w żoliborskim
domu. To pełna specyficznej wrażliwości opowieść o tym, jak pamiętana jest
Warszawa. Miasto, które dało się poznać z każdej strony, różnie walczyło o
uwagę, stale było miejscem tych zdarzeń najważniejszych, choć przecież
doświadczenia egzystencjalne autor zdobywał także w innych miastach. Warszawa
staje się tu jakby dodatkową towarzyszką w nostalgii, której trudno przebić się
przez chwilami obezwładniającą żałobę. To też miejsce, gdzie działy się rzeczy
tragiczne, trudne, niezrozumiałe i absurdalne. Miejsce, w które Piotr
Bratkowski dzięki historii swoich przodków wrósł wyjątkowo mocno.
„Mieszkam w domu, w którym
wszyscy umarli” to niezwykłe połączenie żywotności tego, co minione, z selekcją
bodźców i wrażeń kształtujących dojrzałą tożsamość autora. Piotr Bratkowski nie
unika trudnych dla niego samego tematów. Nadużywanie alkoholu, nietrwałe
związki z kobietami. Poszukiwanie drogi spełnienia i stałe poczucie, że ktoś tę
drogę jakoś wytyczył, choć niekoniecznie chce się po niej kroczyć. Ale ta
książka to przede wszystkim bardzo dynamiczny opis tego, jak różnorodne jest
życie, w którym doświadczyło się skrajnych form relacji z ludźmi, nie tylko
mieszkającymi wspólnie pod jednym dachem, ale tam też wyznaczającymi swoje
intymne rewiry. Bratkowski rozważa to, co – jak się zdaje – nie mogło być
nigdy powiedziane ani nawet pomyślane za życia bliskich mu ludzi. To nie tylko
proza konfesyjna, która ma porządkować i pomagać w odnalezieniu wewnętrznej
równowagi. To głównie historia o tym, że każdy fakt może stać się początkiem
niezwykłej fantazji. I w każdej takiej fantazji kryje się faktyczna
ciekawość, chęć, by uporządkować to, co niejasne, a także nazwać to, co
nienazwane. Autor zachowuje niezwykle cenną harmonię opowiadania o tych jakże
burzliwych kwestiach, w których mnożą się znaki zapytania, niedopowiedzenia,
bolesne sprawy, niezamknięte drzwi. Całość wypada bardzo naturalnie i przykuwa
uwagę, bo mądrze ujawnia, kim jesteśmy w naszych przodkach i kim oni stają się
dla nas po latach, zwłaszcza już nieobecni, silnie zakorzenieni jedynie w
pamięci.
Anegdota w połączeniu z
bolesnym wspomnieniem. Komizm słowny lub sytuacyjny stojący tuż obok tragicznej
bezkompromisowości. Śmierć, poza którą nic już nie ma, i słowa, dzięki którym
można niejedno ożywić. To opowieść o tym, że nigdy nie jesteśmy gotowi
pogodzić się z utratami ludzi, którzy nas ukształtowali, ale także o tym, że
najmocniej kształtować nas mogą właśnie te utraty. Książka pomagająca w
odpowiedzi na pytanie o to, kim jesteśmy ze swoimi wspomnieniami. Kim możemy
się stać, jeśli wspomnienia uzupełnimy wyobraźnią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz