2020-08-03

„San Francisco. Dziki brzeg wolności” Magda Działoszyńska-Kossow


Wydawca: Czarne

Data wydania: 29 lipca 2020

Liczba stron: 296

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Koniec i początek

Każdy na naszym globie wie o istnieniu San Francisco i ogromna większość z nas jest w stanie wskazać to miasto na mapie. Na pewno nie jest tak z polskim Toruniem, a powierzchniowo – jak wspomina autorka – miasta są podobnej wielkości. Jak to się stało, że skrawek ziemi oblewanej od zachodu przez Pacyfik stał się miejscem tak wielkiej różnorodności i sławy? Tak mocno zapisał się w kulturze, że wciąż na nowo kazał definiować pojęcie kultowości? Magda Działoszyńska-Kossow lubi różnorodność i doskonale się w niej czuje. Dzięki temu opowiada San Francisco w specyficzny sposób – z ciągłym zachwytem i zdziwieniem, ale przede wszystkim z uważnością, z jaką traktuje rozmówców. Tych jest bardzo wielu i dlatego ten reportaż tak iskrzy. Rozmawia z  różnymi ludźmi. Z ostatnim kochankiem Allena Ginsberga, ze znanym aktorem Peterem Coyote, ale także z kimś nieznanym, lecz będącym bohaterem – opiekunem narkomanów i bezdomnych, którzy również znaleźli sobie miejsce w tym mieście obietnicy. Egzemplifikacji pojawiającej się w książce tezy o całej Kalifornii – San Francisco to był i jest „poligon doświadczalny ludzkich możliwości”. Znajdziemy się w specyficznej przestrzeni – jak mało która proponuje ryzykowanie, bo możliwość to zawsze cel do osiągnięcia, nie mrzonka czy leniwie snuty plan, który chciałoby się zrealizować w jakiejś mało sprecyzowanej przyszłości.

Dobry reportaż o mieście powinien skusić do tego, by włączyć Google Maps i trochę po nim pospacerować. To zrobiłem z przyjemnością, ale całą resztę – ważniejszą od lokalizacji czy sposobu zurbanizowania miasta – opowiedzieli mi ludzie, którym autorka przysłuchuje się z wyjątkową uwagą. Bo okazuje się, że chce napisać o lokacji, w której mocno wybrzmiewają kontrasty. O mieście, w którego okolicy pracują ludzie oddani technologiom informacyjnym, ludzie wybiegający w przyszłość, funkcjonujący zadaniowo wedle aplikacji i zleceń. I o mieście, w którym łóżkiem bywa twardy asfalt ulicy, a codzienność to próba zapomnienia o tym, co beznadziejne, za pomocą alkoholu czy narkotyków. San Francisco widziane dzisiaj to oczywiście miasto, które zrodziła jego trudna i fascynująca historia. Tej jest tutaj sporo, ale nie za dużo. Działoszyńska-Kossow skupia się na dzisiejszym pulsie miasta. Na tym, jakie jest, bo przeszło to, co przeszło. Na tym, czy nadal może być uznawane za miasto dające więcej obietnic niż rozczarowań.

To w zasadzie książka o tym, jak Stany Zjednoczone doświadczały ważnych przemian kilku dekad minionego stulecia. Jak to, co ogólnie amerykańskie, było nazywane w miejscu, w którym należało się zatrzymać, bo tu Ameryka spotykała się z oceanem, tu koniec stawał się początkiem, a perspektywy zamieniały w działania bądź ich brak. Zatoka zdobyta przez Hiszpanów w 1776 roku to dzisiaj teren dzielnicy finansowej miasta. San Francisco w przeciwieństwie do Nowego Jorku potrafi spać, ale budząc się, jest pełne apetytu na życie. A to rozwijało się na tej małej przestrzeni bardzo dynamicznie. Autorka wspomina czas reaktywacji Czarnych Panter, opowiada o rasizmie, wskazuje czas przybycia do miasta ludzi o homoseksualnej orientacji i stworzenie przez nich społeczności. Jest mowa o bitnikach, epidemii AIDS i o tym, że San Francisco w każdej trudnej dekadzie to cały czas miejsce, z którego nie można było się cofnąć. To taki amerykański koniec świata ze wszystkimi tego konsekwencjami. Miejsce, w którym kumulowały się momenty dramatyczne (morderstwo włodarza), ale też czas, w którym dochodziło do znacznych i widocznych dzisiaj podziałów przy jednocześnie kształtującej się solidarności. San Francisco przyjęło każdego człowieka i każdą ideę, które przybyły z Ameryki z poczuciem stygmatyzowania. Ale kalifornijski luz i przestrzeń do realizacji marzeń nie zawsze dawały możliwość, by poczuć się wolnym i pozostać na tym fascynującym skrawku ziemi.

A ta ziemia daje o sobie znać, by potwierdzić, że życie człowieka musi w San Francisco podlegać specjalnym zasadom. Nie chodzi tylko o trzęsienia ziemi, ale także o klimat. Mgła ma tu szczególne znaczenie. W opowieściach rozmówców Działoszyńskiej-Kossow pojawia się jakby symbolicznie, kiedy mówią o trudnościach, z którymi nie mogli sobie poradzić, bo nie widzieli ich w całości, w koniecznym do zrozumienia kontekście. Teraz w większości są spełnieni, żyją dynamicznie, a czas na rozmowy z autorką wyrywają z napiętego planu dnia. „San Francisco” to zatem reportaż o dynamice życia miasta, które skumulowało w sobie bardzo wiele. Ale zawsze dawało szanse oraz nadzieje.

Ta książka opowiada również o możliwościach końca. Portretowane miasto to miejsce, w którym trzeba zakończyć życiową drogę. Zwykle nie ma możliwości cofnięcia się. Koniec staje się tutaj początkiem. Musi się nim stać, bo każdego spotka tam to, czego nigdzie indziej już nie zazna. Ten koniec ma tu zatem wiele definicji. Zawsze nim był, zwłaszcza w historii ostatnich siedemdziesięciu lat. Magda Działoszyńska-Kossow także dochodzi do pewnej granicy, kiedy przygotowuje rozmowy do tego reportażu. Wiele z nich konfrontuje z sytuacjami, które zmieniają na zawsze. I pokazują tym samym, że San Francisco jest miejscem dynamicznych zmian, jakie nie ustają. Fascynują i pobudzają wyobraźnię. Bo można być tu, kim się chce. Albo doskonale zarabiać w jednej z firm Doliny Krzemowej, albo spędzać czas na ulicach, licząc na datki przechodniów i nie zastanawiając się nad tym, jak będzie wyglądać jutro.

Autorka odwiedza okolice San Francisco nie dlatego, że w samym mieście jest za mało opowieści, ale przede wszystkim po to, by przez okolice pokazać kontekst. Znajdziemy się więc w mieście znanym z produkcji wina, śledzić będziemy w Oakland to, co pozostało z trudnych dla czarnoskórych Amerykanów czasów, i zajrzymy też do siedziby Facebooka – to chyba najbardziej pasjonująca czytelniczo relacja z wyprawy w tej książce. Fascynuje i przeraża jednocześnie. Pokazuje, że w kwestii rozwoju doszliśmy już do etapu, za którym nie kryje się żadna nadzieja na coś nowego. Jesteśmy ze swoimi technicznymi nowinkami odsłonięci jak nigdy w historii. I w tym wszystkim możemy zapominać o tym, jak się ogląda i opowiada miasto.

Dlatego „San Francisco” to bardzo ciekawy reportaż barwnych opowieści, ale też mroczne memento. Być może ta współczesna różnorodność miasta nie będzie niosła ze sobą solidarności i porozumienia. A może San Francisco to wieczny początek czegoś, bo tu wciąż zaczyna się coś nowego i nigdy nie wiemy, w którą stronę ewoluuje. Bardzo ciekawa narracja o tym, jak różni od siebie jesteśmy i jak tę różnorodność możemy wtłoczyć w miejską tkankę. Poza tym świetny przewodnik miejski – można sobie z tą książką pochodzić po San Francisco. Zyskując pewnie bardziej niż na jakiejkolwiek ofercie turystycznej.

2 komentarze:

aga pisze...

Uwielbiam te reportaże z Wydawnictwa Czarnego. Są pięknie wydane i zawsze są to ciekawe historie. Ostatnio trafiłam też na "Auroville" wydane przez Agorę - o utopijnym mieście w Indiach. Polecam

Jarosław Czechowicz pisze...

Czytałem "Auroville", ale tu - niestety - rozczarowanie. Recenzja ukaże się w "Pulsie Wieliczki", wrzucę na Fb zdjęcie.