2021-03-24

„Mireczek. Patoopowieść o moim ojcu” Aleksandra Zbroja

 

Wydawca: Agora

Data wydania: 24 marca 2021

Liczba stron: 264

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Obecna nieobecność

Takie książki jak ta nie są przejawem ekshibicjonizmu. Marcin Wicha czy Mira Marcinów napisali o swoich matkach nie dlatego, że nie pomogły im gabinety terapeutyczne. Inga Iwasiów czy Aleksandra Zbroja nie żegnają się ze swymi ojcami publicznie, bo bardzo chcą się podzielić rozpaczą. Sam również nie napisałem „Toksyczności”, by ujawniać światu, jak mi było źle, choć nie odważyłem się z różnych powodów sięgnąć po to mocne „ja” z książek, które mam na myśli. Moim zdaniem literatury o żałobie nie pisze się po to, aby ją zagłuszyć, ale by lepiej zrozumieć. Nie po to, by punktować zdarzenia z życia, ale by pokazać, że relacja z nieobecną matką czy nieobecnym ojcem naznacza każdego z nas na zawsze. Że być może po ich śmierci uczymy się żyć naprawdę. I takie książki są świadectwem, sugestią dla czytelnika, aby zwrócił się ku sobie, rozpoznał samego siebie w relacji z rodzicem. A potem być może naprawił to, co warte jest naprawy, aby nie pozostać nagle w smutku i tych wszystkich niewypowiedzianych i koniecznych do wypowiedzenia słowach, które nigdy nie wybrzmią. Tak, doskonale rozumiem motywacje Zbroi, Wichy, Marcinów i jeszcze kilku osób, które w ostatnich latach podzieliły się literacko swoją żałobą. Takie książki są świadectwem tego, jak wiele pomijamy, tracimy, gubimy, potrafimy zaniedbać, kiedy życie toczy się dynamicznie. Myślę, że uczą one pokory względem samego siebie i dlatego są ważne. Pozwalają na autodiagnozę lepszą niż u najlepszego terapeuty. Odsłoniętą i dla każdego. Bo z takiego pisania absolutnie każdy może wziąć dla siebie niepokój, ale i nadzieję. Między innymi o tych dwóch sprawach jest „Mireczek”. O niepokoju wynikającym z tego, że nie znało się bliskiej osoby, i o nadziei, że jej nieobecność przestanie być bolesna, kiedy zacznie się rozumieć, ku czemu teraz prowadzi.

„Mireczek” zasadniczo rozpina się gdzieś między pojęciami takimi jak obecność i nieobecność. Zbroja rozpoczyna od odejścia ojca. Tego ostatecznego, bo poza tym odchodził od niej wielokrotnie, całe jego życie było odchodzeniem bez ważnych powrotów, wciąż na nowo wybierał ucieczki zamiast współistnienia. „Całe życie latawiec” – to zdanie brzmi najmocniej i najbardziej przejmująco. Z jednej strony chce uchwycić czas, który trudno objąć myślami i zrozumieć. Z drugiej – nonszalancko korzysta z kolokwializmu. Jakby za nieustannym znikaniem ojca szła pobłażliwość, bo on tak miał.

Miał tendencję do tego, by za nic i za nikogo nie brać odpowiedzialności. To najbardziej smuci i zdumiewa córkę przybywającą na pogrzeb tego, który nigdy nie był ojcem, a teraz ominęło go także bycie dziadkiem. I spore znaczenie ma tu partykuła przecząca, bo „Mireczek” od momentu opisu śmierci do chwili, w której zmarły jest dopiero przed pierwszym ujrzeniem świata, będzie opowieścią o nietęsknocie i niemiłości oraz o nieojcu, który paradoksalnie zaczął być obecny w świadomości córki dopiero wówczas, gdy odszedł na zawsze i zniknął ostatecznie. Zbroja podejmuje się dwóch rekonstrukcji zdarzeń. Stara się śledzić losy ojca od jego maleńkości, ale także przyglądać się sobie jako córce z wiecznym deficytem ojcowskiej miłości. Dwa kierunki rozważań prowadzą do jednego punktu: do diagnozy smutku i wyobcowania, z którymi oboje się mierzą. Córka boleśniej, bo pośród wielu pytań bez odpowiedzi i jest on, celowo nazywany deminutywem, może wieczny chłopiec, a może zawsze nieporadny mężczyzna, z którym coś przecież musiało się stać, że wybrał nałóg alkoholowy i nieodpowiedzialność za siebie i innych. Zbroja staje wciąż na nowo przed dwoma rozpaczliwie brzmiącymi pytaniami. Kim naprawdę był Mirosław Zbroja i kim jest Aleksandra Zbroja ze wszystkim tym, co jej pozostawił w mentalnym spadku. Z wiecznym oczekiwaniem na czułość, zainteresowanie. Z wieczną tęsknotą małej dziewczynki, która długo nie chciała uwierzyć w to, że jej ojciec jest zwyczajnym chujem. Ta książka chce odczarować odium wulgaryzmu ujawniającego się w zakończeniu. Ale jest również opowieścią o tym, że bezradność zwykle idzie w parze ze złością. Że mamy prawo odczuwać jedno i drugie, kiedy zostanie nam odebrane elementarne poczucie bezpieczeństwa.

Ojciec potrafił dać szczęście. Nawet tym, że wręczał śmieszną kinder niespodziankę, bo nic innego nie mógł podarować. Ojciec mógłby dać choć namiastkę pewności tego szczęścia, gdyby po prostu był. Ale kiedy był, chciało się, by zniknął. Kiedy znikał, pojawiało się mnóstwo emocji, które Aleksandra Zbroja chce w tej poruszającej książce nazwać, ale nie mówi o nich wprost, woli stawiać hipotezy, fantazjować z bolesną świadomością tego, że nic już nie będzie można zmienić.

W obliczu ostatecznego końca toksycznej relacji rysuje się obraz tego, że zły rodzic pozostaje w świadomości intensywniej i dosadniej w chwili, kiedy ostatecznie się z nim żegnamy. „Mireczek” to nie świadectwo pożegnania. Raczej opowieść o tym, jak bardzo wyobcowanie wdzierało się do wnętrza porzuconej córki i pewnie świadomego porzucenia ojca. Mocno wybrzmiewa tutaj symbolika drzwi, które dzielą Mireczka od Oli. On wiecznie na zewnątrz domu, ona w pozornie bezpiecznej przestrzeni wewnętrznej. Oboje tworzą definicję miejsca, ale on jakby chciał ją zacierać, kwestionować. Tymczasem upływ czasu powoduje, że drzwi jest coraz więcej. W tej książce Zbroja stara się z pewnością siebie, ale i niebywałą odwagą otwierać kolejne drzwi, zaglądać w kolejne przestrzenie, ale przede wszystkim pytać o tożsamość ojca. Bo między swoimi wiecznymi nieobecnościami i opresyjną obecnością był przecież kimś, był człowiekiem.

„Mireczek” to również autorska rozprawa z tożsamością polskiego alkoholika. Dużo w tej książce jest na temat samej istoty zawłaszczania przez nałóg. Rozpoczyna się od egzystencjalnych pytań retorycznych: „Co to za potężna siła gna człowieka w poprzek samego życia? Naprawdę tyle w tej wódce jest? Lepszego niż bycie tu z nami? I w ogóle bycie?”. Ale potem Zbroja chce głębiej wejść w problem uzależnienia od alkoholu. Między naukowymi definicjami a bezradnością zagubienia dziecka, które wiecznie będzie niosło w sobie stygmat nałogu rodzica, kryje się bardzo wnikliwa analiza samej siebie. Bo „Mireczek” to opowieść o nieobecnym, o krzywdzicielu i o smutku opuszczenia przez niego, ale przede wszystkim historia budowania silnej tożsamości w opozycji do strachu i przekonania, że gdzieś genetycznie może tkwić ta destrukcyjna potrzeba oferowania najbliższej osobie piekła rozpaczy.

„Mireczek” to także kompozycyjnie bardzo dobra książka. Świadomie założony chaos w strukturze ma odzwierciedlać kompulsywność działań pośród emocji. Te wszystkie próby uzyskiwania odpowiedzi na pytania, które na zawsze pozostaną tylko pytaniami, idą w parze z ogromnym ładunkiem przeżyć nakładających się na siebie i mieszających w bolesnym tyglu, wcale niegotowych na zmierzenie się ze zdrowym rozsądkiem albo wyciszeniem. Świetne są też krótkie rozdziały, w których zdania brzmią mocniej, dosadniej. Od początku do końca jest to narracja pytań bez odpowiedzi, ale jednocześnie książka o tym, że można udźwignąć bezradność, jeśli umie się okiełznać gniew i szukać dróg wybaczania. Zbroja zrekonstruowała sobie swojego Mireczka z domysłów i fantazji. Ale zaproponowała nam także – poza osobistym wymiarem – przejmującą opowieść o tym, że nieobecność drugiego człowieka może nas przytłaczać w bardzo wielu wymiarach. I o tym, że może być rozpaczą. Tylko że to w moim odczuciu nie jest książka o rozpaczy, lecz o sile samostanowienia i próbie pożegnania się. Aleksandra Zbroja przejmuje i mądrze opowiada o tym, że relacja z najbliższą nam osobą pozostanie najsilniejsza bez względu na obecności czy nieobecności.

Brak komentarzy: