Wydawca: ArtRage
Data wydania: 7 listopada 2022
Liczba stron: 280
Przekład: Karolina Drozdowska
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 44 zł
Tytuł recenzji: W napięciu
Bezdzietność z wyboru. Temat z dziwnych powodów mało atrakcyjny literacko, wciąż w literaturze nieobecny. Przynajmniej w polskiej. „Mam trzydzieści pięć lat. Nie chcę mieć dzieci”. Co by się działo, gdyby taką deklarację złożyła bohaterka rodzimej powieści? Pewnie by zawrzało. Niekoniecznie z powodu tego, że żyjemy w kraju ekspansywnej prorodzinnej polityki rządowej. Tymczasem te słowa wypowiada nie Polka, lecz Norweżka. To zbliża do tej powieści najbardziej, bo okazuje się, że Linn Strømsborg portretuje kobietę, która ceni sobie bycie ze sobą, lecz staje się ono w pewnym momencie dla niej dyskomfortowe w jednym z krajów nordyckich – najnowocześniejszych społeczeństw, w których nikt nikomu nie zagląda do domu, łóżka czy metryki. A tym bardziej nie będzie pytał o to, kiedy ktoś zamierza się rozmnożyć. A tu te pytania padną. Na płaszczyźnie najbliższych relacji, w których bohaterka tej książki powinna się czuć najpewniej i najlepiej. Jest to zatem powieść intrygująca zarówno z punktu widzenia społecznego i geograficznego adresu, ale także – i to przede wszystkim – jako narracja, w której nie chodzi chyba o to, czy ktoś powinien lub nie powinien mieć dzieci, lecz bardziej o uniwersalne w każdym społeczeństwie przekonanie, co ma gwarantować poczucie bezpieczeństwa oraz życiową harmonię. Czy siłą „Nigdy nigdy nigdy” jest jej teza, czy warsztat? Obawiam się, że to pierwsze, jednak nie jest to bezwartościowa przygoda czytelnicza. Strømsborg jest najmocniejsza w partiach dialogowych, w opowiadaniu o emocjach swojej bohaterki jest już niezbyt dobra, a w ogólnym wnioskowaniu o filozofii bezdzietności bardzo mocno ociera się momentami o banały.
Tak, argumentacja uzasadniająca niechęć do macierzyństwa jest w tej powieści dość oczywista. W tym aspekcie nie ma żadnego drapieżnego literacko miejsca. Nie ma momentów, w których Strømsborg zaproponuje naprawdę wyjątkowe ujęcie niechęci do oczekiwań społecznych, która definiuje tu kobiecą tożsamość. I nie w takim kontekście warto się przyglądać „Nigdy nigdy nigdy”. Bardzo dobrze bowiem wypada ta powieść jako historia fundamentalnych relacji z bliskimi ludźmi, które trzeba przewartościować i być może inaczej zdefiniować, ale nie będzie szła za tym rewolucja rezygnacji. Nie. Bohaterka Strømsborg przestaje rozumieć samą siebie, a matnię tworzą ci, którzy pozornie powinni wspierać kobietę w każdym życiowym wyborze. I wspierają. Bo tu chodzi o coś innego. O to, w jaki sposób życiowa deklaracja kształtuje sposób patrzenia na otoczenie, które wybiera inaczej niż protagonistka. A ten wybór nie jest łatwy do zaakceptowania, jeśli do końca nie jest się przekonanym o jego słuszności. Zatem deklaracja nieposiadania dzieci staje się tu kruchym lustrem, w które bohaterka sama uderza, wciąż na nowo usiłując ujrzeć w niej siebie taką, jaką chciałaby być. A chce być szczęśliwa. Bez dziecka. Pośród tych ludzi, którzy zawsze byli dla niej najważniejsi. Bo będzie to opowieść o matce, przyjaciółce i partnerze. Oni wszyscy wywołują wspomniany wyżej dyskomfort psychiczny bohaterki. Czy ktoś ją w jakikolwiek wyklucza lub piętnuje? Nie. Najtrudniejsza do pokonania jest droga do zrozumienia samej siebie przez zasadniczy wybór, siebie w opozycji do tego wyboru i siebie szanującej przede wszystkim poglądy innych.
Najlepiej czyta się tę książkę, koncentrując się na fabularnych marginesach. Dla mnie na przykład najbardziej frapujący są tu starsi Norwegowie, którzy wychowali czwórkę dzieci, a potem zaszyli się z dala od nich w dalekiej Hiszpanii. Matka głównej bohaterki należy do tej czwórki. Jest w niej wiele ambiwalentnych uczuć związanych ze wspomnieniem rodziców, ale też z tym, jacy są dzisiaj, co uczynili priorytetami, jak traktują własną córkę, która jako jedyna odwiedza ich i doświadcza poczucia odrzucenia. To ci ludzie w kontekście zasadniczego problemu „Nigdy nigdy nigdy” są w moim odczuciu najciekawsi. Bo główna bohaterka każdy dylemat ujawni i z każdym będzie starała się rozprawić, a momentami stanie się w tym przewidywalna i odrobinę nużąca. Tu mamy postawę pełną asertywności oraz swoistej tajemnicy. Ludzie tworzący oczekiwaną przez społeczność liczną rodzinę w końcu decydują się na wolność – na samych siebie. Zresztą o poszukiwaniu tej wolności osobistej Strømsborg opowiada tutaj bardzo dużo, tworząc przy okazji ciekawe symboliczne sceny – jak choćby ta z trampoliną, którą wykorzystuje okazująca pełnię radości życia bohaterka i namawia do tego obcą jej kobietę, bo ta zrezygnowała kiedyś z poszukiwania tej radości właśnie tam.
Zatem żyjąca w liberalnym i tolerancyjnym społeczeństwie Norweżka ma problem sama ze sobą, bo nie chce mieć dzieci. To przekonanie zderza się tu oczywiście z przekonaniami najbliższych, ale chodzi głównie o pokazywanie napięć (oraz ich niwelowania) w portretowaniu samej siebie zderzającej się z przekonaniem innych o istocie macierzyństwa odbieranym czasem jako inwazyjne. I tak wieloletni partner nie jest do końca pewien, czy chce dalszego związku na ściśle określonych warunkach. Bo być może chciałby być ojcem. Zresztą bohaterka też deklaruje, że gdyby musiała, wolałaby być tatą, nie mamą. To wbrew pozorom ani zabawne, ani marginalne i warto o tym przekonaniu dłużej pomyśleć. Tymczasem rozpada się poczucie pewności przyjaźni, kiedy przyjaciółka zachodzi w ciążę, rodzi i z pojawieniem się na świecie córki przechodzi trudną dla samej siebie metamorfozę. Jest w końcu matka, po latach odczuwająca bolesny dystans wobec swoich rodziców, nie do końca przekonana, czy wybór bezdzietności jej córki jest naprawdę słuszny.
Tyle tylko że decyzja już została podjęta. Wahania i wynikające z niepokoju problemy mają trochę inne podłoże. Bohaterka Linn Strømsborg bardzo dobrze funkcjonuje społecznie i nie jest narażona na ostracyzm. Musi jedynie zrozumieć, czym się różni od innych, jaka jest istota tej różnicy i czy różnienie się ma mieć na nią jakiś negatywny wpływ. „Nigdy nigdy nigdy” to pełna pasji i wątpliwości opowieść o kobiecie, która z jednej strony jest pełna goryczy z powodu tego, że świat jej przyjaciół dokonał niezrozumiałych dla niej wyborów i w tych wyborach stał się odległy. Z drugiej jednak – opowieść o tym, co to znaczy zbliżyć się mimo dzielących różnic, a przede wszystkim o pracy nad kompromisem w związku. Równocześnie Strømsborg opowiada o poczuciu swoistego wyobcowania i pewnej egzystencjalnej samotności, gdyż jej bohaterka usiłuje znaleźć bliżej lub dalej wzorce udowadniające jej, że podjęty wybór jest słuszny. Że nie musi się z niego tłumaczyć. Także albo przede wszystkim przed samą sobą. Jest tu jednak dużo więcej. Sporo stawianych między wierszami pytań o to, czy naprawdę mamy się zamykać w swych odrębnych światach definiowanych jako rodzina, czy rzeczywiście zawsze ktoś nas musi trzymać za rękę i czy w wolności możemy być sami, na swoich zasadach, oderwani od wzorców oraz oczekiwań. Wszystko zamyka się zgrabnie w mało literackim, lecz sugestywnym w sferze emocji oraz przeżyć obrazie kobiety, która być może wypowiada tu opinie, jakich niejedna kobieta w Polsce nie śmiałaby głośno wyrazić, choć jest to część jej tożsamości oraz pragnień. Z pewnością jedna z ciekawszych w wymiarze socjologicznym powieści, jakie otrzymaliśmy w tym roku.
1 komentarz:
Może się za nią zabiorę
Prześlij komentarz