2007-12-19

"Rynek w Smyrnie" Jacek Dehnel


Pewnie narażę się na ostracyzm, ale muszę to na wstępie wyznać – nie czytałem „Lali”, nie znam „Lali” i nie sięgnąłem po „Lalę”, chociaż czeka na półce i jakoś usiąść nad nią nie mogę. Udało mi się jednak przeczytać opowiadania Jacka Dehnela i uważam, że swoją przygodę z tym pisarzem rozpocząłem w sposób właściwy, albowiem sześć tekstów składających się na pięknie wydany „Rynek w Smyrnie” to wcześniejsze, niż głośna powieść dokonania autora, a tym samym prawdziwsze świadectwo jego literackiego dorastania. Świadectwo frapujące, ale i nie bez rys. Nie mogę wystawić cenzurki z wyróżnieniem, a tym samym nie owładnęła mnie chęć przeczytania „Lali”, która chyba nadal poczeka na poświęcenie jej wieczora lub dwóch.

Wszystko zaczyna się przepięknie i urzekająco – wielki mam żal, że taki piękny początek nie zapowie dość marnego końca. „Patrząc na Stromboli” - tekst otwierający zbiór - jest przejmującą impresjonistyczną opowieścią, w której sielankowość wdziera się stopniowo cień, by bolesnym sztyletem przeciąć napięcie narracyjne w finale. Małomiasteczkowa, włoska senność ukrywa swe drugie znaczenie, a stałość tytułowej wyspy i wulkanu wspaniale kontrastuje z ulotnością opisywanych chwil i emocji. Ujmuje w tym opowiadaniu dbałość o detale i fakt, że wszystko można posmakować, poczuć, prawie że dotknąć. Czuję do tej pory na języku ukłucie dzikiego owocu opuncji, smak bergamotki, nadal widzę jak bohaterowie spożywają skromne śniadanie na schodkach, dostrzegam antyczną rzeźbę ciała autochtona, któremu się przyglądają… Taka plastyczna proza ma niezwykłą moc pozostawania na zawsze. Dlaczego nie odłożyłem „Rynku w Smyrnie” po tym pierwszym tekście, aby zapamiętać Dehnela jako genialnego demiurga słowa i nastroju?

Drugie, tytułowe opowiadanie pozwala nam poznać, w jaki sposób współcześnie odżyje średniowieczny moralitet. To danse macabre z szeregiem ukrytych znaczeń w tle, ironiczna i inteligentna korespondencja z zacytowanym w motcie fragmentem opowieści wschodniej. Chociaż pointa „spotkania” nuworysza ze Śmiercią wydaje się przewidywalna, jest jednak przedstawiona z gracją i ze smakiem. Brakuje już jednak w tym tekście tej dokładności i precyzji opisu, jaka towarzyszyła wcześniejszemu opowiadaniu.

W kolejnym „akcie” prozatorskiej dramy wyznaniowej Dehnela (bo w pewien sposób można tak traktować całość) przeczytamy przewrotną opowieść o zderzeniu sacrum i profanum. Tytułowy Olaf Farbiarczyk to niedoszły ksiądz, jaki trafi pod strzechę włoskiego domu uciech, który ozdabiać będzie swoimi malowidłami. Nie jest to jedyny ślad, jaki po sobie tam zostawi. Tymczasem tekst ten nie pozostawia już większego śladu w czytającym. Ot, zgrabny i spójny, nic ponad to. Dalej jest już znacznie gorzej. Opowiadanie „Sanctus sanctus sanctus” przedstawia nam losy człowieka, który zło czyniąc i tak zbawionym został. I to wszystko, co można o tym tekście powiedzieć. Pewnie więcej mogłaby wyznać kobieta, której został zadedykowany. To może tak dedykować opowiadania i wysyłać je tym, dla których zostały napisane i tylko im? Bo czasami chyba najlepiej wykonać taki krok. Dla mnie ten tekścik jest w książkę po prostu wepchany na siłę.

Piąta odsłona teatru marzeń Dehnela ma pewien ciekawy koncept, ale narracyjnie rozsypuje się i rozkłada. Symultaniczne dzieje Michaela i Michała, Żyda skrywającego swą tożsamość w Wiedniu i polskiego Żyda próbującego wydostać się z getta. Michael odnajdzie wolność w obłędzie, Michał w wydostaniu się na stronę aryjską. Przekombinowane i niepotrzebnie utrudnione percepcyjne pisarstwo.

Na koniec „Filc”, będący swoistym preludium do „Lali” (co nieco o powieści słyszałem, więc mogę wydać taki sąd). Śmierć wiekowej ciotki staje się punktem wyjścia do opowieści rodzinnych. Opowiadanie składa hołd przemijaniu, „filcowaniu się” przedmiotów, ludzi i wartości, które w tym tekście jednak pozostają żywe, niemniej jednak jest to po prostu nużący kalejdoskop wad, zalet, anegdot, opowieści, żartów, przypowiastek i historyjek obyczajowych z całym zastępem ciotek w tle. Być może wielkość powieści Dehnela opiera się na wskrzeszaniu rodzinnych cnót i wywabianiu plam na sepiowych fotografiach, które młody prozaik współcześnie koloruje… Może i jest to atrakcyjne, ale… do mnie po prostu nie przemawia.

Po lekturze „Rynku w Smyrnie” muszę odpocząć od Dehnela. Albo raz jeszcze przeczytać pierwsze opowiadanie, aby na dobre nie zrazić się do „Lali”, która nadal poczeka sobie na mnie cierpliwie. Mam nadzieję, że nie będzie czekać na Godota…

Wydawnictwo W.A.B., 2007

5 komentarzy:

molloy pisze...

Niestety pisanei pana Dehnela w ogóle mi nie odpowiada. Puste w srodku z ładniutką oprawką zapowiadająca wielkie bum.

Anonimowy pisze...

Właśnie zasiadam do tej książeczki..zobaczymy..
Dzięki panu panie Jarku odkryłem "archipelagi" W.A.B-u a to wszystko dzięki podajowej recenzji "Mojr" Marka Sobóla..
Pozdrawiam

SeV

Anonimowy pisze...

No niestety..
Też na dłuższy czas odpoczywam od Pana Dehnela...
"Rynek w Smyrnie" jest chyba trzcią książką którą sobie "odpuściłem" w życiu...
Czyli z pańską recenzją się zgadzam w 100 %
SeV

Jarosław Czechowicz pisze...

Nie chciałem na pewno za bardzo sugerować czytelników moją recenzją, ale... jak Pan widzi, wychodzi na moje. Chociaż ja przeczytałem cały zbiorek z uwagą. Miłych wrażeń z Archipelagami życzę :-)

monotema pisze...

To nie jedyna taka recenzja na blogowisku. Moje podejście do Dehnela zakończyło się fiaskiem. "Lalę" zaczęłam czytać, ale szybko porzuciłam. Może jeszcze kiedyś zrobię drugie podejście