2008-01-29

"Foe" John Maxwell Coetzee

„Foe” to specyficzna powieść autotematyczna. Coetzee podejmuje w niej grę zarówno z samym sobą, jak i z czytelnikami. Napięcie narracyjne wzmacnia nie tylko wartka akcja, ale także stopniowane pytania, na które ani bohaterowie, ani czytający nie są w stanie odnaleźć odpowiedzi. Bardzo szybko zorientować się można, iż autor igra z XVIII - wieczną znaną powieścią i jej równie dobrze znanym autorem. Cel jest dość jasny i sprecyzowany, albowiem jest „Foe” pięknym traktatem mówiącym o wielkości pisania, o istocie tworzenia postaci, zdarzeń i emocji oraz o wyższości pisania nad mową i werbalnym wyrażaniem tego, co na kartce papieru nabiera nowego, większego znaczenia.

Na początku poznamy tylko trzy osoby dramatu – będzie to mieszkający od lat na bezludnej wyspie Kruzo, jego sługa Piętaszek oraz Susan Barton, kobieta – rozbitek, wkradająca się w uporządkowane i pełne harmonii życie tych dwojga zagubionych z dala od cywilizacji. Czy skądś to wszystko znamy? Oczywiście, książka jest ciekawą trawestacją „Robinsona Crusoe”, do której podobieństwo podkreśla także język postaci (któż obecnie używa takich spójników jak „atoli” czy „aliści”?). Na bazie historii spisanej przed wiekami powstaje jednak nowa opowieść, bowiem w centrum zainteresowania czytelnika staje postać Susan. Kobieta próbuje zrozumieć osamotnionego Kruzo, ale nie pojmuje, iż człowiek ten stał się z czasem całkowitym abnegatem, nie oczekuje odnalezienia i powrotu do cywilizacji, oswoił swą samotność i otoczenie wyspy. Tam, gdzie Susan czuje się jak w więzieniu, on oddycha pełną piersią, tłumacząc jej: „Proszę, pani, zapamiętaj jedno: nie każdy człowiek naznaczony piętnem rozbitka jest rozbitkiem w głębi serca”. Symboliczna śmierć Kruzo po opuszczeniu wyspy także znacząco podkreśla fakt, iż mamy tu do czynienia z bohaterem tragicznym – zakorzenionym na gruncie mu obcym i pozornie nieprzyjaznym.

Susan przejmie z czasem opiekę nad zagubionym Piętaszkiem. On z kolei, prawdopodobnie okaleczony przez swych oprawców, nie jest w stanie wypowiedzieć ani słowa i swoje emocje wyraża jedynie poprzez taniec i grę na flecie. Jego milczenie będzie wymowne i znaczące, niemy czarnoskóry także spełni w powieści rolę swoistego symbolu, a mówić za niego będzie Susan. To ona, opiekując się nim, złoży jednocześnie wielki humanistyczny pokłon w stronę tych wszystkich, którzy nie są w stanie prosić, wyjaśniać, żądać. Ona też będzie największą zagadką opowieści, albowiem okaże się z czasem, iż nie chodzi w „Foe” jedynie o snutą przez nią na początku opowieść. Na kartach powieści pojawi się kolejna osoba, nadająca wydarzeniom dramatyzmu i wikłająca sposób narracji. To tytułowy pan Foe, pisarz i obserwator, którego związek z postacią Susan stawać się będzie coraz bardziej zawikłany. Ona mówi o sobie: „Jestem uosobieniem losu, panie Foe. Jestem tym dobrym trafem, którego zawsze się spodziewamy”. On być może stanie się kreatorem tego losu, ale rozwiązanie zagadki narracji w tej recenzji zepsułoby przyjemność czytania książki.

Coetzee poruszy w „Foe” wiele problemów. To książka o wpływie inspiracji na wyobraźnię twórczą, o logice skojarzeń pisarskich, konsekwencjach oddawania świata przedstawionego w ręce bohaterów. To także książka o wielkości pisarstwa samego w sobie, o jego nieodłącznym powiązaniu z życiem, o podróży jaką odbywa bez przerwy świadomość twórcy, błąkając się między tym, o czym pisze, a tym, co na to pisanie wpływa. Wdzięczny i mądry dialog, jaki nawiąże współczesny twórca z angielskim XVIII - wiecznym pisarzem.

Zazwyczaj książki Coetzee’go należy „smakować”, jego proza jest dostojna i – na przykład w „Wieku żelaza” – niesie w sobie zbyt przygnębiający ładunek emocjonalny, by uporać się z nim podczas szybkiej lektury. „Foe” pochłania się w ciągu jednego wieczora. Zagadka narracyjna i konceptualna powieści dość szybko przestanie być zagadką, ale i tak książka pasjonuje aż do ostatnich stron. Figlarna, odrobinę ironiczna, ale pełna prawdy i mądrości opowieść, która stanie się bliska każdemu, kto lubi literacką niejednoznaczność i autoironiczny uśmiech twórcy.

Wydawnictwo Znak, 2007

1 komentarz:

Peppa pisze...

Wiem, że poniewczasie, ale trafiłam na tą stronę przypadkiem i mam pewną uwagę. Może okazać się przydatna, a w każdym razie uważam, że Coetzee zasługuje na małe sprostowanie.

Otóż język oryginału nie jest w najmniejszym stopniu stylizowany na archaiczny. W żadnym momencie narracji. Wręcz przeciwnie: jest bardzo prosty i przejrzysty; elegancki, ale "uniwersalny" w brzmieniu - jakby nie związany z żadną konkretną epoką.

Język polskiego tłumaczenia (nie czytałam, ale tak wynika z tego, co napisałeś) jest więc pomysłem (czy wręcz wymysłem) polskiego tłumacza.