2008-03-30

"Samotność" Stanisław Srokowski

Czynię pewnie rzecz bez precedensu, ale porywam się na recenzję książki po przeczytaniu zaledwie stu dwudziestu czterech jej stron. Spoglądam i widzę, że tomisko ma ich aż 336, ale żadna siła na ziemi nie zmusi mnie do przeczytania kolejnych. Ja Srokowskiemu bardzo serdecznie dziękuję za tak duszną, tak męczącą i tak osobliwie nudną prozę, pozwalając sobie na jej krytykę tylko na podstawie tego, przez co z podziwu godną determinacją przebrnąłem w ciągu dwóch traumatycznych dni poświęconych na lekturę. Jeżeli ktoś będzie w stanie ocenić tę książkę w całości, doczytać do końca ostatni rozdział i nie zasnąć po drodze; jeśli tylko ktoś odważy się o tej książce napisać po przeczytaniu wszystkich jej stron, ja temu komuś serdecznie podziękuję za oświecenie w kwestii tego, co w tej powieści może być godnego uwagi. Jeżeli jest to – jak wskazuje tytuł – literacki obraz samotności, to współczuję wszystkim samotnikom i współczuję także autorowi, że wypluł z siebie aż tyle demonicznych zdań o niczym.

No to teraz parę słów o tym, co przeczytałem do miejsca, w którym postanowiłem się poddać. Bohaterem jest neurotyk, zamknięty w skomplikowanym świecie własnych doznań, mierzący się codziennie z bezsennością i widmami z przeszłości, które atakują go i męczą (jego i czytelnika przede wszystkim). Wydawać by się mogło, iż jest „Samotność” czymś na kształt onirycznego pamiętnika, ale pamiętnik ów tak jest pełen egzaltacji, tak puszy się przed czytelnikiem, tak dokuczliwie buduje napięcie wynikające z każdego kolejnego kalekiego zdania, że nie sposób tych osobistych wynurzeń śledzić dłużej, bo grzęźnie się w nich dokładnie tak, jak Anastazy grzęźnie w bagnie swojej chorej jaźni.

Pozwoliłem sobie wybrać jakiś reprezentatywny fragment pseudo – poetyckiego pustosłowia, jakim autor zapycha kolejne rozdziały. I co my tu mamy? A na przykład coś takiego: „Ogromny, pomarańczowosiny pająk nieba powoli zsuwał się na długich, cieniutkich nóżkach po zeschłych konarach przestrzeni i oplatał niewidzialnymi nićmi znużony i pełen złowieszczych snów świat”. Konia z rzędem temu, kto przy pierwszym odczytaniu tej wizji zrozumie, do czego autor zmierza i co chce oddać nagromadzeniem pretensjonalnych metafor. Ich częstotliwość na każdej stronie jest zatrważająca i bolesna. Nie sposób tego czytać. Po prostu się nie da. Dochodzą do tego jeszcze skomplikowane zabiegi animizacji – bliscy Anastazego zamieniają się w ptaki, zwierzęta, owady, przychodzą i odchodzą, zamieniając jego świat w swoiste piekło, a proces czytania w okrutną mękę.

Gdzieś tam w oddali wciąż czai się śmierć. Wspomina bowiem nasz bohater własną matkę, jej przedśmiertny danse macabre, proces umierania i przygotowania doń. Matka pojawia się obsesyjnie w jego myślach co chwilę i przypuszczalnie na kolejnych, niemożliwych do zmęczenia przeze mnie stronach, powracać będzie ponownie i narzucać sposób postrzegania tego, co teraz poprzez pryzmat tego, co było. Dołóżmy do tego jeszcze naturalistyczny opis zmasakrowanego w wypadku ojca, który leży w trumnie oraz żonę, która porównywana jest w swej nieokiełznanej seksualności do goniącej się suki i mamy obraz jak z koszmaru. Obraz człowieka, który nie umie żyć, bo życie jest dla niego kompulsywnym ocieraniem się o absurd doświadczania. Anastazy wchodzi w milczący dialog z sąsiadem za ścianą. Ich wzajemne relacje wyznacza rytm chodzenia do ubikacji, palenia papierosów, charkania i smarkania, kaszlu i wypluwania plwocin… Już wystarczy, dość, koniec. Nie wiem, co obaj panowie porabiają w dalszej części powieści i nie chcę wiedzieć.

Jestem zdumiony i przerażony. Zdumienie wywołuje we mnie fakt, iż doświadczony pisarz sprzedaje czytelnikowi książkę tak męczącą, szarą i nijaką. Przerażenie zaś spowodowane jest tym, iż nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się nie dokończyć książki, a czytałem rozmaite quasi literackie dyrdymały. I taki bunt we mnie wzbiera, kiedy czytam notę na okładce „Samotności”. To nie może być żadne wnikliwe studium lęków i obsesji współczesnego człowieka. To studium delirycznej rozmowy z samym sobą, jaką snuje Srokowski. Nie sposób jest stanąć naprzeciw tego monologu. Tej książce i temu autorowi z pewnością grozi samotność. Bardzo mi przykro, ale zostawiam tę opowieść samej sobie.

Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2008

10 komentarzy:

AniaP pisze...

:D
uwielbiam Twoje recenzje
rzadko o tym piszę, wszystkie czytam
pozdrawiam!
Anka

Jarosław Czechowicz pisze...

Miło Cię gościć w komentarzach :-) Choć z tego co widzę, gościsz tutaj stale.

AniaP pisze...

ściągam notki przez RSS, więc niekoniecznie włażę do środka

tak czy siak, czytać Cię warto :)

Anonimowy pisze...

Podobną książkę wydał niedawno Santorski, pt. Królowa Tiramisu Bohdana Sławińskiego, po prostu męka pańska i szatańska, poetyckie pustosłowie, skrajny egotyzm autora silącego się na sprzedanie wątków autobiograficznych i męczący popis cytatów. pozdr, Natalia

Anonimowy pisze...

gdzie srokowski?, gdzie sławiński?, Podobni? Do czego? Ten pierwszy wydał kiedyś "chrobaczki" na postmodernistycznym bezrybiu - więc za kiedyś byłbym ostrozniejszy z krytyką, tej nowej nie czytałem. A Sławińskiego "królowa tiramisu" to debiut - zresztą świetny i "świeży". Ja bym to nazwał "rewolucją liryczną" (mam nadzieję, ze sie nie pomyle - nigdy nic nie wiadomo przy pierwszej pwoieści...), pomieszaniem ironii i wrażliwości. Egotyzm? - bzdura. To już bym zarzucił raczej obsesyjność i wpisywanie ksiazki w cudze teksty. Ale w sumie wszystko jedno - ważne, że tekst gra. Po co sie zaraz tak uprzedzać? pozdro.
mablong

Anonimowy pisze...

autor recenzji, co wiedzą w środowisku wszyscy, ma drewniane ucho na dobrą prozę i na dodatek pozbawiony jest poczucia humoru. straszny ponurak, bez wrażliwości na subtelniejsze tony i głębsze racje, więc nic dziwnego, że ani be, ani me, ani kukuryku nie pojmuje z ważnych i pięknych ksiązek; do siekiery, rąbajło.

Anonimowy pisze...

Panie Jareczku, Posiada Pan dar ostrej riposty, zręcznie żąngluje Pan słowem. To bardzo cenne i dość rzadkie umiejętności. Szkoda tylko,że na literaturze się Pan nie zna i zapewne dlatego jej Pan nie lubi...

Anonimowy pisze...

Znów mi ta lektura bardzo się podobała.Przeczytałam ją do samego końca.Nie czytałam jej jak każdą inną książkę,włączyłam swoją wyobraźnie.Myślę że kto nigdy nie czuł się tak bardzo samotny nie zrozumie tej książki.Autor chciał pokazać w niej jaka czasem bywa starość...znam wiele podobnych przypadków ,gdzie pewny Pan miał pięcioro dzieci,których wychował a gdy się zestarzał został zupełnie sam,czuł się bardzo samotny tak jak bohater powieści.Wymyślał różne historie ,postacie aby tą pustkę,codzienną ciszę zapełnić.Ja uważam że warto przeczytać tą książkę do samego końca.Po przeczytaniu jej wiele zrozumiałam i zmądrzałam.Pozdrawiam serdecznie;]

Justyna Hinz pisze...

Uwielbiam tę książkę i przeczytałam ją do końca nie raz :)
No cóż, nie jest to łatwa proza, nie jest dla każdego... Srokowski jest taki Schulzowski... o ile mogę użyć takiego sformułowania. Oniryczny, tajemniczy i nie do końca zrozumiały - ale w tym właśnie jego urok.

karolszk pisze...

Piękna recenzja! Przeczytałem ją z przyjemnością... :-) Przestrzega przed literacką miną...