2008-12-23

"Zlew" Paweł Oksanowicz

Sposób na literaturę według Oksanowicza? Bohater – kontestator, autoironiczny intrygant i jednocześnie bumelant. Rzeczywistość wroga temu bohaterowi, pełna absurdalnych sytuacji, karykaturalnie przecinana nożem purnonsensu, zmienna i nieprzewidywalna. Dodatkowo połączona ze światem wirtualnym, z którego przedostają się do niej trzy kobiety fatalne. Do tego niezliczona ilość dialogów rodem z najgorszych amerykańskich sitcomów i ustawiczne napięcie fabularne, w którym utkwi czytelnik, zadając sobie wciąż to samo pytanie: co jeszcze nawymyśla autor na kolejnych stronach? Tytuł książki jest dwuznaczny. Oto bowiem obserwujemy, jak dziennikarz wypina się na rzeczywistość, którą przecież sam zatruwa medialną papką, jakiej jest współtwórcą. Taki paraliteracki zlew. Wykpienie, wyszydzenie, wyśmianie i postawienie ostatniej kropki. W dosłownym znaczeniu tytuł prowadzić będzie do pewnej zagadki, która jest tak samo "frapująca", jak kolejne perypetie przypominającego herosa z gier komputerowych Franka Gałgana. Jakkolwiek patrzeć na samą książkę, jest po prostu męcząca. Nie trafia ani formą, ani treścią w nic, co tak naprawdę próbuje ośmieszyć, zakwestionować. Można zdecydować się na zlew i nie czytać Oksanowicza. Napiszę jednak o tym, co tam mimo wszystko można wyczytać, jeżeli ktoś zdecyduje się na to ryzyko.

Nazwisko mówiące bohatera – Gałgan – ma mu już na wstępie zapewnić sympatię czytającego, bo choć człek nie jest wolny od wad, to jednak nie jego winą jest to, że dłużej nie może pracować w wykorzystującej pracowników firmie, że zostawiła go żona i płacić jej musi teraz alimenty, że stworzone przez niego wirtualne kwiatuszki rozpełzają się po rzeczywistym świecie i udowadniają, iż siła kobieca znacznie przewyższa tę męską. Gałgan swoimi myślami i zachowaniem będzie udowadniał wszem wobec, że to świat jest niesprawiedliwy, ludzie okropni, że dusi się w skostniałych formach i domaga się wyjścia poza nie, choćby miało się to wiązać z rewolucją w jego dotychczasowym życiu. Franek Gałgan jest takim postmodernistycznym outsiderem, który wszystko kwestionuje, ale niczego nie proponuje w zamian: „Nic na to nie poradzę, że mam inne wymagania i potrzeby niż większość. Żadna forma społeczna mi nie odpowiada”. „Zlew” będzie zatem świadectwem tego, jak odejście od nadanych w społeczeństwie ról może rujnować ludzką psychikę.

Wróćmy do wirtualnych kwiatuszków bohatera. Nasturcja, Hortensja i Forsycja planowo mają zostać tylko internetowymi pięknościami, służącymi zaspokojeniu potrzeb Frania i kompensowaniu jego licznych kompleksów. Okazuje się, że dziewczyny zbuntują się przeciwko swemu demiurgowi i mocno dopieką mu w realnym świecie. Trudno jednak uznać to, co otacza Gałgana na co dzień za świat realny. „Zlew” prezentuje nam miejską codzienność jako piekielną makabreskę, w której role odgrywać będą groteskowe kukiełki, w większości stanowiące zagrożenie do pokonania dla głównego bohatera. W wyjaśnianiu motywów postępowania buntowniczych piękności wikłać się będziemy tak bardzo, jak bardzo sam Gałgan gubi się w przypuszczeniach dotyczących tego, co może znaczyć ten „internetowy wyciek”. Poszukując swych zgub, poprowadzi nas przez świat szaleńczych hiperbol i groteskowych obrazków, które nie pozwolą na traktowanie jego losów z całkowitą powagą.

Czego to w „Zlewie” nie ma! Wyjaśnienie, w jaki sposób można skutecznie pokonać nieproszonych gości widelcem. Recytowanie fragmentów „Romea i Julii” zwiędłym kwiatkom. Dzika szarża społeczna Metabolitów Dnia Ósmego. Dwie godziny upychania ludzi w metrze jako kara za niezapłacony posiłek w restauracji. I do tego jeszcze nowoczesny taniec ze śmiercią, która zmartwychwstaje i jako odmłodzona seksbomba wodzi na pokuszenie biednego Gałgana. Jeśli to, o czym wspominam to już zbyt wiele dla przemęczonej wyobraźni, ostrzegam jawnie, iż jest to nikła część absurdów, jakie znaleźć można na kartach „Zlewu”. Feeria migotliwych zdarzeń jest tak intensywna, że przeżycie lektury tej książki może jedynie przyprawić o ból głowy.

Największym mankamentem tej pozycji jest niechlujna polszczyzna, której znajomości autorowi pozazdrościć na pewno nie można. Nie mniej niechlujne jest wydanie; liczne literówki i okładka, która natychmiast zniechęca do sięgnięcia po książkę. Musiał się Oksanowicz „literacko” wyżyć, ale żeby to wszystko publikować i jeszcze temu patronować medialnie (niejedno logo zdobi tył okładki)? Doprawdy nie rozumiem. Ani to nie jest śmieszne, ani też w jakikolwiek sposób odkrywcze… ot, buntownicze pokrzykiwania pod adresem popkultury. Tym bardziej fałszywe, że wychodzące spod pióra kogoś, kto z popkultury żyje.

Wydawnictwo Replika, 2008

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Zgadzam się z Panem "Zlew" powinien nosić tytuł "Dno";), ale wcześniejsza książka tego całego pana Oksanowicza, jest również masakrą literacką...no ale cóż, widocznie masy tego oczekują?!

Anonimowy pisze...

Nikt nie może oczekiwać takich wypocin,ten pan powinien miec zakaz publikacji i pracy w mediach.Wystarczy obejrzec go na wideo i wszystko wiadomo:chora psychika!

Anonimowy pisze...

Nie jestem książkowym molem, natomiast lubię od czasu do czasu coś przeczytać - książki dobieram ostrożnie. Do "Zlewu" przyciągnął mnie motyw męskiego punktu widzenia. Ostatecznie książka nie była warta mojego czasu, była bezcelowa. Odradzam.