2009-02-09

"Porwanie sabinek" Jacek Inglot

Wyrażanie goryczy, rozczarowania i złości wobec zdarzeń minionych nigdy nie pozwala na to, by opowiedzieć o tych zdarzeniach w sposób obiektywny. Książka Jacka Inglota obiektywna nie jest, ale z pewnością trafnie diagnozuje problematykę konfrontacji ideałów z rzeczywistością i interesująco obrazuje rozdźwięk, jaki tworzy się między ideą a czynem w państwie, którego wyzwalanie było świadectwem fałszu własnych poczynań. Na kartach „Porwania sabinek” mamy do czynienia z kiepską powieścią sensacyjną i dosyć dobrą opowieścią rozrachunkową. Mój problem w pisaniu o tej książce polega na tym, iż nie czuję się do końca przekonany przez autora do jego racji i nie jestem w stanie w pełni zaakceptować jego bohatera, którego Inglot próbuje nakreślić wyrazistą kreską, ale wszystko z czasem rozpływa się w swoistej mgle, jaka ma kluczowe znaczenie dla interpretacji powieści.

Anonimowy bohater książki kiedyś dzielnie walczył z komunistycznym reżimem i wierzył, że podejmowane przez niego działania mogą zmienić Polskę na lepszą. Kiedy zmiana nadeszła, mężczyzna dość szybko zaczął się orientować, iż nie o taki kraj mu chodziło, że wolność przerodziła się w rozpaczliwy hedonizm życia społecznego, że w wywalczonej nowej rzeczywistości nie ma miejsca dla niego i jego młodzieńczych ideałów. Rozgoryczony i popadający w odrętwienie, postanawia wziąć udział w niecnym procederze wywozu młodych dziewcząt do zachodnioeuropejskich domów uciech i odtąd jego sposobem zarabiania na siebie są kursy z kolejnymi kandydatkami do pracy w burdelu, które nieświadome zagrożenia wsiadają do jego samochodu z nadzieją odmiany losu za zachodnią granicą.

Obojętność wobec zadania, jakie bohater wykonuje, łamie jedna z „sabinek”, bezpretensjonalna i szczera Marta. Dziewczyna od początku wydaje się przewoźnikowi inna od pozostałych głupich gąsek, które przewoził. Dość szybko będzie można się zorientować, iż tym razem zadanie nie zostanie wykonane tak, jak należy, a los Marty dramatycznie połączy się z losem mężczyzny. „Marta wydawała się inna… i to nie tylko dlatego, że opowiedziała mi swoją historię miłosną. Była na swój sposób… prawdziwa. Jak ludzie z czasów za mgłą”. Chociaż bardzo łatwo domyśleć się tego, jak rozwijać się będzie ta samochodowa znajomość, Inglot nie popada w banał, a finałowe rozstrzygnięcie może zafrapować niedopowiedzeniem. Przenikając barierę mgły, która latami pochłaniała zdarzenia, myśli, uczucia i ludzi ważnych dla bohatera, Marta zmusza swego kierowcę do myślenia nie o tym, co było, lecz o tym, co jest. Rodzi się dramatyczny konflikt i pojawia zamęt. Okazuje się także, iż wypieranie wspomnień jest w tej opowieści paradoksalnie coraz silniejszym nakreślaniem ich ulotnych kształtów.

Trzon konstrukcyjny powieści stanowią rozmyślania o paradoksie nowych czasów i o bolesnym żegnaniu się z ideałami. Nakreślony dość wyraźnie czas rodzącej się „Solidarności” jest jednocześnie czasem duchowego rozkwitania bohatera. To, co dzieje się po 1989 roku idzie w parze z jego duchowym zamieraniem. Otaczają go ludzie cyniczni i on sam cynizmem broni się przed światem. Rozczarowania przynoszą emocjonalną pustkę, a ta – wyzbycie się wszystkich zasad. Jest to o tyle trudne, że bohater Inglota to indywidualista, który mocno ubolewa przede wszystkim nad jednym symptomem zmiany rzeczywistości: „Pewnego dnia uświadomiłem sobie z przerażającą jasnością, że w nowych czasach przede wszystkim należało się wykastrować z własnego zdania – bo własne zdanie to najbardziej niebezpieczna właściwość, jaką można obecnie mieć”. Kastracja emocjonalna, jakiej dokonuje sam na sobie, jest przerażająco precyzyjna, ale… niedokładna. Łatwo bowiem zorientować się, iż pustka, o jakiej stale wspomina bohater, nie jest prawdziwa. Mężczyznę wyrywa z niej stałe pojawianie się widma nieżyjącego przyjaciela i mocny związek emocjonalny z idealizmem Kordiana, z którym przez wiele lat się identyfikował.

Aby zrozumieć motywy działania bohaterów Inglota, należy zadać sobie pytanie o to, w jaki sposób postrzegają oni związek przeszłości z teraźniejszością i jak widzą swoją własną przyszłość. Z problemami boryka się bowiem nie tylko przewoźnik „sabinek”. Wielowarstwowość tej powieści zmusza do ciągłej konfrontacji jego punktu widzenia z tym, jak świat postrzegają inni. Z tej konfrontacji rodzi się napięcie, a w efekcie nieco przegadana opowieść o złudzie i pragnieniu jej unicestwienia.

Współczesna proza polska sięga po romantyczne wzorce, by pokazać ich anachroniczność, by wykpić i wyszydzić, ośmieszyć i zakwestionować. Inglot w przekonujący sposób udowadnia, iż dylematy wspomnianego już bohatera Słowackiego mogą być nadal żywe i mogą nadal budzić niepokój. Dość wyraźnych odniesień do kanonu lekturowego jest w „Porwaniu Sabinek” sporo. Poza Słowackim mamy Andrzejewskiego, Borowskiego, Gałczyńskiego i niepokojąco w finale brzmiącego Herberta. Mamy także znaczącą przypowieść o ksylofancie, który niecnie wykorzystał wieloznaczność takich pojęć jak „sprawiedliwość” i „solidarność”.

„Porwanie sabinek” to opowieść bardzo niejednoznaczna i dość oczywista w swej wymowie. Ten paradoks wynika z faktu, że snute są tu rozważania niezwykle osobiste, ale umieszczane w kontekście szeroko rozumianych uwarunkowań społecznych i historycznych. A Historia, z jaką mierzy się Inglot, nie daje mu powodów, by ukazywać ją obiektywnie.

Muszę odradzić lekturę purystom językowym, ale jakże tu nie zakląć, kiedy pewne oczywiste paradoksy dziejów wciąż rozgrywają się na naszych oczach i w nas samych. Mimo ambiwalentnych uczuć po lekturze, jestem winien autorowi podziękowanie przede wszystkim za soczystą, żywą i zmuszającą do zadania sobie samemu wielu pytań opowieść.

Wydawnictwo Otwarte, 2008

Brak komentarzy: