Brudny, pozornie odstręczający i jednocześnie barwny bohater? Był już taki w polskiej literaturze? Pewnie, że był i choć miał problemy nieco inne niż bohater Opłockiego, potrafił barwnie o świecie opowiadać. Słodki Śmieć z „Zielonego księżyca” jest tak samo odpychający jak Bombel Mirosława Nahacza, ale w enigmatycznym P. nie ma ani odrobiny uroku bohatera tragicznie zmarłego pisarza. No dobrze, skoro konstrukcja outsidera, który wegetuje sobie w niezwykle wytrzymałym na ataki z zewnątrz namiocie przy pewnym hipermarkecie nie udała się autorowi, to może fabuła jest ciekawa? I tutaj także potykamy się i rozczarowujemy, bo wpisująca się w nurt zaangażowanej twórczości atakującej przejawy bezmyślności oraz konsumpcjonizmu opowiastka nie jest niczym nowatorskim ani ciekawym. Powodów, dla których nie warto marnować wieczoru na lekturę powieści Przemka Opłockiego, jest wiele. Postaram się nakreślić to, co szczególnie irytuje w tej książce.
Przede wszystkim narrator. Mężczyzna ma za sobą bogatą przeszłość. Dowiadujemy się, że walczył z komunistycznymi władzami, że imał się szybkiej jazdy na łyżwach, że wędrował autostopem po Bałkanach, a nawet odwiedził Afrykę. W życiu P. działo się wiele i było to życie bardzo intensywne, ale w pewnym momencie bohater zwyczajnie je sobie odpuścił i rozpoczął koczownicze życie przy parkingu obok marketu o manierycznie krzykliwej nazwie Oszczędź Grosza. Słodki Śmieć ma się za przedstawiciela dysegzystencjalistów. Co to za postacie? „To ludzie, którzy dostają zwolnienie z życia, bo nie wiedzą, co z nim zrobić”. Okazuje się, że P. sam dał sobie takie zwolnienie i trudno powiedzieć, co skłoniło go do żebraczego trybu życia. I teraz zasadnicza sprzeczność tej książki. Słodki Śmieć żyje na marginesie, ale w symbiozie z miejscem, które Opłocki ośmiesza i krytykuje. Hipermarket sterujący klientami za pomocą promocji i jego zdeterminowany szef, ideowy przeciwnik głównego bohatera, to wrogowie. Nasz bynajmniej nie słodki Śmieć ironizuje i kpi z przejawów życia społecznego symbolizowanych przez maszynerię marketu. Tyle tylko, że sam jest pasożytem wykorzystującym dobra tego miejsca, bo darmowego pożywienia i napojów otrzymuje pod dostatkiem od zniecierpliwionych klientów, których nagabuje na parkingu. Bunt i kontestacja rzeczywistości przez P. są zatem nie tyle nieprzekonujące, co zwyczajnie naiwne i infantylne. W dodatku okraszone porcją wątpliwej jakości humoru, którego przykładem może być następująca wypowiedź: „Pozwalam rozwinąć się brudowi, serwując mu darmowe wakacje na mym ciele. Po co mu Majorka?”.
P. mieszka we wspomnianym już niezwykłym namiocie i jeździ po parkingu na deskorolce. Wyjaśnienie tej czynności jest i śmieszne, i pretensjonalne. „Jeżdżę, a właściwie pływam na desce, moim okręcie. Parking to ocean. Klienci to fregaty, frachtowce i inne statki kupieckie…”. Taaa… W tej morskiej symbolice drugiego sortu mamy także zbłąkanych żeglarzy odnajdujących spokojną przystań, a są nimi ludzie, którzy z sobie tylko wiadomych powodów decydują się na życiowe zwierzenia i snują opowieści sztampowe, ckliwe i papierowe. Do P. próbują dotrzeć inni ludzie, ale on sam nie pozwala sobie na wejście w jakiekolwiek bliskie relacje. „Nauczyłem się żyć w samotności i przebywanie z kimkolwiek dłużej niż pięć minut przychodzi mi tak trudno jak budowa autostrad w naszym przepięknym kraju”. Pozostaje mu bezpieczne obcowanie z kotem-przybłędą i rozmowy, jakie z nim prowadzi. Motywów postępowania naszego parkingowego menela możemy się domyślać, ale najbardziej zaskakują jednak naiwność i stereotypowość zarówno jego zachowań, jak i myśli o otaczającym świecie.
Do całej tej kontestacyjnej opowiastki doklejony jest tytułowy księżyc zmieniający barwę i prawie że beckettowskie czekanie. Czekając na Kuni Szawę, P. dokonuje rozrachunku ze swoim życiem i jednocześnie daje wyraz rozczarowaniu nim, w niewybredny i mało wyszukany sposób ironizując na temat prawie wszystkiego, co widzi i słyszy wokół siebie. Wydaje mi się, że Opłocki chciał nam zaprezentować i egzystencjalną opowieść o losie, przeznaczeniu oraz życiowych priorytetach, i powieść socjologiczną, i zjadliwą satyrę na zdobycze kapitalizmu, i jeszcze moralitetową opowieść o wędrowaniu i zdobywaniu wiedzy o samym sobie. Może autor chciał zbyt wiele. Może zwyczajnie nie potrafi pisać. Może za dużo w tej opowiastce natrętnego dydaktyzmu, a może po prostu inspiracja losami bezdomnego Polaka żyjącego na obrzeżach angielskiego Wolverhampton skłoniła autora do napisania kiepskiej powieści, dla której przypadkiem udało się znaleźć wydawcę.
Wydawnictwo Area, 2010
Przede wszystkim narrator. Mężczyzna ma za sobą bogatą przeszłość. Dowiadujemy się, że walczył z komunistycznymi władzami, że imał się szybkiej jazdy na łyżwach, że wędrował autostopem po Bałkanach, a nawet odwiedził Afrykę. W życiu P. działo się wiele i było to życie bardzo intensywne, ale w pewnym momencie bohater zwyczajnie je sobie odpuścił i rozpoczął koczownicze życie przy parkingu obok marketu o manierycznie krzykliwej nazwie Oszczędź Grosza. Słodki Śmieć ma się za przedstawiciela dysegzystencjalistów. Co to za postacie? „To ludzie, którzy dostają zwolnienie z życia, bo nie wiedzą, co z nim zrobić”. Okazuje się, że P. sam dał sobie takie zwolnienie i trudno powiedzieć, co skłoniło go do żebraczego trybu życia. I teraz zasadnicza sprzeczność tej książki. Słodki Śmieć żyje na marginesie, ale w symbiozie z miejscem, które Opłocki ośmiesza i krytykuje. Hipermarket sterujący klientami za pomocą promocji i jego zdeterminowany szef, ideowy przeciwnik głównego bohatera, to wrogowie. Nasz bynajmniej nie słodki Śmieć ironizuje i kpi z przejawów życia społecznego symbolizowanych przez maszynerię marketu. Tyle tylko, że sam jest pasożytem wykorzystującym dobra tego miejsca, bo darmowego pożywienia i napojów otrzymuje pod dostatkiem od zniecierpliwionych klientów, których nagabuje na parkingu. Bunt i kontestacja rzeczywistości przez P. są zatem nie tyle nieprzekonujące, co zwyczajnie naiwne i infantylne. W dodatku okraszone porcją wątpliwej jakości humoru, którego przykładem może być następująca wypowiedź: „Pozwalam rozwinąć się brudowi, serwując mu darmowe wakacje na mym ciele. Po co mu Majorka?”.
P. mieszka we wspomnianym już niezwykłym namiocie i jeździ po parkingu na deskorolce. Wyjaśnienie tej czynności jest i śmieszne, i pretensjonalne. „Jeżdżę, a właściwie pływam na desce, moim okręcie. Parking to ocean. Klienci to fregaty, frachtowce i inne statki kupieckie…”. Taaa… W tej morskiej symbolice drugiego sortu mamy także zbłąkanych żeglarzy odnajdujących spokojną przystań, a są nimi ludzie, którzy z sobie tylko wiadomych powodów decydują się na życiowe zwierzenia i snują opowieści sztampowe, ckliwe i papierowe. Do P. próbują dotrzeć inni ludzie, ale on sam nie pozwala sobie na wejście w jakiekolwiek bliskie relacje. „Nauczyłem się żyć w samotności i przebywanie z kimkolwiek dłużej niż pięć minut przychodzi mi tak trudno jak budowa autostrad w naszym przepięknym kraju”. Pozostaje mu bezpieczne obcowanie z kotem-przybłędą i rozmowy, jakie z nim prowadzi. Motywów postępowania naszego parkingowego menela możemy się domyślać, ale najbardziej zaskakują jednak naiwność i stereotypowość zarówno jego zachowań, jak i myśli o otaczającym świecie.
Do całej tej kontestacyjnej opowiastki doklejony jest tytułowy księżyc zmieniający barwę i prawie że beckettowskie czekanie. Czekając na Kuni Szawę, P. dokonuje rozrachunku ze swoim życiem i jednocześnie daje wyraz rozczarowaniu nim, w niewybredny i mało wyszukany sposób ironizując na temat prawie wszystkiego, co widzi i słyszy wokół siebie. Wydaje mi się, że Opłocki chciał nam zaprezentować i egzystencjalną opowieść o losie, przeznaczeniu oraz życiowych priorytetach, i powieść socjologiczną, i zjadliwą satyrę na zdobycze kapitalizmu, i jeszcze moralitetową opowieść o wędrowaniu i zdobywaniu wiedzy o samym sobie. Może autor chciał zbyt wiele. Może zwyczajnie nie potrafi pisać. Może za dużo w tej opowiastce natrętnego dydaktyzmu, a może po prostu inspiracja losami bezdomnego Polaka żyjącego na obrzeżach angielskiego Wolverhampton skłoniła autora do napisania kiepskiej powieści, dla której przypadkiem udało się znaleźć wydawcę.
Wydawnictwo Area, 2010
1 komentarz:
"pozornie odstręczający i jednocześnie barwny bohater"
czy to nie z powodu mody na serial Dr House teraz wszyscy bohaterowie "powinni być" pozornie niesympatyczni? ;)
Prześlij komentarz