Wydaje mi się, iż Bartosz Żurawiecki uprawia coś na kształt pisarstwa kompulsywnego. Ot, wpadnie mu do głowy pomysł, dość szybko wrzuci go w jakąś pisarską formę, hermetycznie wręcz zamknie się w świecie homoseksualnych doznań rzutujących na życie codzienne w nieprzyjaznym heteroseksualnym społeczeństwie i będzie starał się nazwać to literaturą zaangażowaną. Kiedy przed laty recenzowałem „Ja, czyli 66 moich miłości”, byłem przekonany, iż mamy do czynienia z pisarzem nie tyle interesująco osadzającym swą twórczość w aspekcie seksualności własnej, co seksualności w ogóle. Tymczasem „Nieobecni” pokazują kiepskie oblicze autora, bo jest to książka nie tylko nieudana, ale też pozbawiona mocy przekazu, a naprawdę miałaby co przekazać światu.
Bohater główny nie ma imienia i ma to być oczywiście znaczące. Znaczące jest także to, że – jak autor powieści – A. przekroczył granicę czterdziestu lat. Poznajemy go sparaliżowanego egzystencjalnymi lękami i nękanego bezsennością, starającego się za wszelką cenę utrzymać porządek swego życia, wykonując wciąż te same, powtarzające się czynności. Zatem pobudka bladym świtem, poranny dyżur w radio, a potem bezproduktywnie spędzana reszta dnia. Prawdopodobnie A. jest w depresji i dość szybko dowiadujemy się, kto za tym stoi. Wieloletni partner A., Dominik, postanowił zerwać z przewidywalnym i nudnym życiem u jego boku i rozpoczął nowy żywot jako polski emigrant w Londynie. Pozostaje po nim widoczny i trwały ślad, jakim jest matka Dominika, z którą A. ma częsty kontakt.
Porzucony, starzejący się gej i jego eksteściowa – doprawdy niezwykły tandem. Będzie jeszcze bardziej niezwykły, kiedy któregoś dnia i jedno, i drugie zorientuje się, że… nikt ich nie widzi. A. ta orientacja przychodzi dużo szybciej. Wraz z nią zaskakująca metamorfoza. Cierpiący po cichu, zamknięty w sobie i przed światem A. nagle chwyta za broń, zaczyna strzelać, zabijać, pozwala sobie na kradzieże i łamanie wszelkich możliwych zasad. Dołącza do swej gry panią Marię, która początkowo niechętnie, potem z dużym zaangażowaniem zabiera się do misji niszczenia świata, który jej i A. przez całe życie był nieprzychylny.
Pani Maria ukrywa w sobie chyba więcej goryczy niż A. Czuje obrzydzenie do siebie i swojego życia. Przez cały czas czuje się karana oraz upokarzana, chociaż stara się wzorowo wypełniać najpierw rolę córki, potem żony, matki i idealnie wpisywać się w społeczne schematy, które nakazują jej wieść żywot stateczny, stabilny oraz przeraźliwie nudny. „Powiedz mi więc, jaki to ma sens tak się męczyć i niesprawiedliwie cierpieć, choć wypełnia się przecież wszystkie obowiązki i to, co trzeba. Punkt po punkcie, jak przykazali. A jednak nie ma nagrody, jest tylko kara”. Monologi pani Marii po pewnym czasie męczą już samego A., w gruncie rzeczy natomiast i on, i druga wykluczona, odizolowana od innych postać, są postaciami bardzo papierowymi i pozbawionymi siły przekonywania.
„Nieobecni” to proza buntu, ale takiego polegającego na odmrażaniu sobie uszu na złość mamie. Nie sposób traktować tej książki poważnie, bo jest dalece niepoważna. Jej struktura wewnętrzna i przesłanie są nad wyraz nieprzekonujące. Odnoszę wrażenie, iż ta historia została napisana na siłę i tworząc ją, autor męczył się tak, jak jego bohaterowie. Właściwie to mamy tutaj do czynienia z tragedią końca w porównaniu z dobrym początkiem. Bo – choć A. od początku wzbudzać może tylko antypatię – „Nieobecni” to intrygujący zapis umysłu zainfekowanego lękami, ale to tylko pierwszych kilkanaście stron. Potem robi się z tego wszystkiego po prostu bałagan. Ma się ochotę odebrać broń A. i strzelić w powietrze ostrzegawczo, by Żurawiecki ponownie podobnej rzeczy nie popełnił.
Wydawnictwo "Krytyki Politycznej", 2011
Bohater główny nie ma imienia i ma to być oczywiście znaczące. Znaczące jest także to, że – jak autor powieści – A. przekroczył granicę czterdziestu lat. Poznajemy go sparaliżowanego egzystencjalnymi lękami i nękanego bezsennością, starającego się za wszelką cenę utrzymać porządek swego życia, wykonując wciąż te same, powtarzające się czynności. Zatem pobudka bladym świtem, poranny dyżur w radio, a potem bezproduktywnie spędzana reszta dnia. Prawdopodobnie A. jest w depresji i dość szybko dowiadujemy się, kto za tym stoi. Wieloletni partner A., Dominik, postanowił zerwać z przewidywalnym i nudnym życiem u jego boku i rozpoczął nowy żywot jako polski emigrant w Londynie. Pozostaje po nim widoczny i trwały ślad, jakim jest matka Dominika, z którą A. ma częsty kontakt.
Porzucony, starzejący się gej i jego eksteściowa – doprawdy niezwykły tandem. Będzie jeszcze bardziej niezwykły, kiedy któregoś dnia i jedno, i drugie zorientuje się, że… nikt ich nie widzi. A. ta orientacja przychodzi dużo szybciej. Wraz z nią zaskakująca metamorfoza. Cierpiący po cichu, zamknięty w sobie i przed światem A. nagle chwyta za broń, zaczyna strzelać, zabijać, pozwala sobie na kradzieże i łamanie wszelkich możliwych zasad. Dołącza do swej gry panią Marię, która początkowo niechętnie, potem z dużym zaangażowaniem zabiera się do misji niszczenia świata, który jej i A. przez całe życie był nieprzychylny.
Pani Maria ukrywa w sobie chyba więcej goryczy niż A. Czuje obrzydzenie do siebie i swojego życia. Przez cały czas czuje się karana oraz upokarzana, chociaż stara się wzorowo wypełniać najpierw rolę córki, potem żony, matki i idealnie wpisywać się w społeczne schematy, które nakazują jej wieść żywot stateczny, stabilny oraz przeraźliwie nudny. „Powiedz mi więc, jaki to ma sens tak się męczyć i niesprawiedliwie cierpieć, choć wypełnia się przecież wszystkie obowiązki i to, co trzeba. Punkt po punkcie, jak przykazali. A jednak nie ma nagrody, jest tylko kara”. Monologi pani Marii po pewnym czasie męczą już samego A., w gruncie rzeczy natomiast i on, i druga wykluczona, odizolowana od innych postać, są postaciami bardzo papierowymi i pozbawionymi siły przekonywania.
„Nieobecni” to proza buntu, ale takiego polegającego na odmrażaniu sobie uszu na złość mamie. Nie sposób traktować tej książki poważnie, bo jest dalece niepoważna. Jej struktura wewnętrzna i przesłanie są nad wyraz nieprzekonujące. Odnoszę wrażenie, iż ta historia została napisana na siłę i tworząc ją, autor męczył się tak, jak jego bohaterowie. Właściwie to mamy tutaj do czynienia z tragedią końca w porównaniu z dobrym początkiem. Bo – choć A. od początku wzbudzać może tylko antypatię – „Nieobecni” to intrygujący zapis umysłu zainfekowanego lękami, ale to tylko pierwszych kilkanaście stron. Potem robi się z tego wszystkiego po prostu bałagan. Ma się ochotę odebrać broń A. i strzelić w powietrze ostrzegawczo, by Żurawiecki ponownie podobnej rzeczy nie popełnił.
Wydawnictwo "Krytyki Politycznej", 2011
4 komentarze:
A ja się nie zgadzam z tą opinią.
ja natomiast się zgadzam:) strasznie mnie zmęczyła ta książka, czekałam na jakiś głębszy sens ukryty choćby na ostatniej stronie, ale go nie odkryłam... jej bohaterowie epatują gniewem i agresją tylko z tego powodu, że są życiowymi nieudacznikami, konformistami, którzy nagle się ocknęli, że niczego w życiu nie osiągnęli i nikt nie zwraca na nich uwagi. ich bunt i przemoc uzasadniają tym, że społeczeństwo, w którym funkcjonują wyklucza "homosiów" i staruchy, choć przekaz książki wcale nie wykazuje, że akurat to było przyczyną ich wyalienowania - w moim odczuciu: raczej ich własna pasywność i tumiwisizm...
anonimowy, możesz rozwinąć? Początek zapowiadał się niesamowicie, a potem plask...i już było coraz gorzej.
również się zgadzam. bardzo interesujący wstęp, dający duże możliwości dalszego rozwinięcia tematu i nagle klapa. jak najpierw dosłownie leciałem kartka za kartką, tak od pewnego momentu wyczekiwałem końca. wg mnie po przemianie w zachowaniach A. było za dużo absurdu, a późniejsze zniszczenie świata - nawet nie wiem jak to nazwać. Cały czas myślałem, że może na końcu się to wszystko jakoś zbierze do kupy i nabierze sensu, ale niestety się rozczarowałem. ogólnie fajny pomysł, fajny początek, gorzej z końcem - niestety :/
Prześlij komentarz