Wydawca: Prószyński
i S-ka
Data wydania: 23 lutego 2017
Liczba stron: 480
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 36 zł
Tytuł recenzji: Traumatyczna bliskość
Druga powieść kryminalna
Dagmary Andryki rozczarowuje. Po świetnym „Tysiącu” otrzymujemy opowieść, która
sama nie wie, w jaką stronę podążać – ścieżką wytyczoną debiutem, gdzie Andryka
sugestywnie portretowała relacje ludzkie w zderzeniu z przekonaniem, iż nad
zbiorowością wisi klątwa, czy tą wyznaczoną przez ambitną dosyć koncepcję
sportretowania grupy ludzi związanych toksyczną bliskością. Klątwa jest słowem,
które w „Trąf, trąf, misia bela” rozbija się gdzieś chaotycznie między
zdaniami, ale szybko zdajemy sobie sprawę z tego, że zaprezentowana historia
nie ma nic wspólnego z myśleniem magicznym, choć wyrasta z pewnego mrocznego
paktu zainicjowanego przed trzydziestu laty na obozie sportowym. Tym razem
będziemy śledzić losy ludzi, którzy zdecydowali się na specyficzną formę
bliskości. Na związek emocjonalny będący ich kolejną życiową traumą, bo
wydobytą z przeszłości tylko dlatego, że w teraźniejszości pojawia się śmierć.
Ósemka bohaterów domaga się wyraźnego rysu charakterologicznego,
psychologicznego uwiarygodnienia. Podejrzewam, że z takim pomysłem Katarzyna
Bonda stworzyłaby powieść, przy której objętość kolejnych narracji o Saszy
Załuskiej nie byłaby w żaden sposób imponująca. Andryka przedstawia nam swoje
postaci, ale nie wychodzi poza szkolną charakterystykę. Widzimy, że wszyscy są
straumatyzowani. Dostrzegamy różnice między nimi przede wszystkim w tym, jak
się zachowują i co mówią. Poza tym wiemy, że życie nie uwolniło ich od bolesnej
przeszłości, serwując w dorosłości podobnie nieudane bliskie relacje, z jakich
wyrośli i od których uciekali w 1984 roku do Trzcianki. Ta powieść stara się wejść głębiej w psychologiczny mechanizm ludzkiej
potrzeby przynależności. Stara się pokazać pokłosie młodzieńczej zabawy jako
sumę lęków i uprzedzeń. Portretuje swoje bractwo bardzo wyraźną kreską, jeśli
opowiada o zbiorowości. Gdy zbliża się do pojedynczego człowieka i jego
problemów, nie jest już tak wyrazista i przekonująca.
Marta Witecka wydała książkę
o Mille i stara się dojść do równowagi po traumatycznych doświadczeniach, jakie
stały się jej udziałem w mrocznej miejscowości będącej miejscem zdarzeń
pierwszej powieści Dagmary Andryki. Witecka ucieka w świat skandynawskich
kryminałów, mierząc się z męczącą samotnością. Spotkania autorskie są jedynymi
formami kontaktu ze światem zewnętrznym, albowiem bohaterka zapada się w sobie.
Widzimy jednak, że więź emocjonalna z Mille jest bardzo silna. Mimo doznanych
tam krzywd Marta ma do kogo wracać i nie omieszka tego zrobić, gdy będzie
podróżować po całej Polsce w poszukiwaniu odpowiedzi na zagadki nowej sprawy.
Nią zainteresuje ją ambitna i niezależna
notariuszka ze Szczecina, która podczas jednego ze spotkań autorskich Witeckiej
poprosi o wyjaśnienie zagadki śmierci bliskich jej osób. Okazuje się, że po przypadkowym zgonie wrocławskiego architekta gasną
kolejne ludzkie istnienia. Ma to związek z grupą, która przed laty obiecała
sobie wsparcie i zaufanie. Otoczyła się murem tajemnic i postanowiła pośród
nich trwać. Igor, opiekun grupy, nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo
toksyczna będzie przynależność rozwijająca się na obozie sportowym. Po jego
śmierci ginie jeden z ówczesnych podopiecznych. Przerażona Anna chce wymóc na
Witeckiej zainteresowanie sprawą. Okazuje się, że te dwie śmierci mogą być
początkiem całej serii. Być może życie stracą wszyscy, którzy przed laty
obiecywali sobie wierność, przyjaźń i wzajemne wsparcie.
Jaka
jest cena szczerości i lojalności sprzed lat? Kim tak naprawdę są dorośli
ludzie, którzy w nastoletnim wieku zbliżyli się do siebie i zdecydowali, że
młodzieńcze tajemnice i prawdy nieść będą przez całe dalsze życie? Tu
zaczyna się problem, bo Dagmara Andryka portretuje członków bractwa
jednowymiarowo. Każdemu z czymś w życiu nie wyszło. Niektórzy mają pieniądze,
mogą wiele i zrobili tak zwane kariery, ale każde z nich pielęgnuje w sobie to
skrzywdzone przez laty dziecko domagające się, by ktoś je wreszcie zauważył, i
chcące być częścią wspólnoty, która uszanuje i nie skrzywdzi. Rejestr krzywd
jest jednak imponujący, ale mało wyraźne jest rozróżnienie, komu życie
przykopało mocniej. Widzimy, że pozostała przy życiu szóstka miota się pośród
złudzeń i prowadzi często podwójne życie, ale autorka jakby bała się sięgać
głębiej. Zależy jej na tym, by akcja była dynamiczna, i dzieje się to kosztem
wiarygodności portretowanych ludzi. Otrzymujemy obraz toksycznych relacji
sprzed trzydziestu lat i widzimy prowodyrkę niebezpiecznych zabaw, które położą
się cieniem na kolejnych latach. Pola, inicjatorka zabawy w prawdę oraz
przepowiednie śmierci, jest zdecydowanie postacią pierwszego planu, albowiem
sama Witecka tonie nie tylko pośród niedomówień sprawy, którą postanowiła się
zająć, ale także wśród problemów i dylematów członków bractwa, do którego –
mimo wielu wysiłków – nie udaje jej się naprawdę zbliżyć.
O
ile opowieść o krzywdach wyrządzonych w przeszłości, które powracają po latach
i nie dają spokoju, broni się swą dwuznacznością i skomplikowanymi niuansami w
relacjach bohaterów, o tyle sama intryga kryminalna oraz portretowanie
Witeckiej są już mniej interesujące, o ile nawet nie nudne.
Zaskakuje to, w jaki sposób autorka kończy swoją powieść. Wyjęte zostały
wszystkie króliki z kapelusza i Andryka usiłuje nim stukać, by wypadł jeszcze
jeden. Motywacje zabójcy – a możemy sobie go typować nie tylko z kręgu
przyjaciół związanych tajemnicami – są mało czytelne. Niby je rozumiemy, ale
nie do końca. To nie są powody, dla których warto zabijać. Tym bardziej po
trzydziestu latach. „Trąf, trąf, misia bela” zaoferuje nam nie tyle
przewidywalne, ile przede wszystkim naciągane w swej wiarygodności zakończenie.
Sama zaś Witecka staje się postacią dość papierową. Chce odpuścić, zamknąć
sprawę przed znalezieniem zabójcy. Odnosi
się wrażenie, że Dagmara Andryka najpierw chce bardzo mocno skomplikować fabułę,
a potem wydobywa z niej coś, co pozwala w miarę szybko zamknąć powieść. To,
niestety, negatywnie zaskakuje. Całość zaś jest rzeczywiście zgrabną
opowieścią o tym, jak wiele człowiek jest w stanie poświęcić dla grupy, która
go doceni, i jak gotów jest na konfrontację ze sobą tylko wtedy, kiedy otrzyma
na nią milczące pozwolenie społeczności, w której czuje się akceptowany.
Myślę,
że mogłaby to być świetna powieść obyczajowa, do której te wszystkie śmierci i
naciągane nieco tajemnice stanowią tylko mało wartościowy dodatek. Mogłaby nią
być, gdyby ukazywała relacje bohaterów w szerszym kontekście. One
są jedynie naszkicowane, podobnie jak źródło lęków i uprzedzeń. Kolejne zgony,
szybkie tempo i mała wiarygodność motywacji czynią z drugiej powieści Andryki
rzecz, wobec której zachowuje się dystans. Nie chce się uwierzyć w to wszystko,
co buduje świat przedstawiony, choć cały czas błąka się gdzieś myśl, że jest to
jednak symboliczna opowieść o ludzkim wyobcowaniu i dramatach nieakceptowania.
Szkoda, że wszystko rozbija się wokół pewnych prostych schematów i koncentruje
na bohaterach, którzy nie są przekonujący.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz